Remontować, czy nie remontować?
Remontować! Ale w stylu lat 60-tych...

Łatwo powiedzieć: "remontować", ale jak? Marzenka gdzieś wyczytała, że według badań, remont domu wywołuje tak silny stres, iż jest na trzecim miejscu... Tuż po śmierci bliskiej osoby i rozwodzie! Nie jestem zaskoczony.
Nieraz mówię i piszę, że jestem sentymentalny. O ileż prostsze jest życie bez sentymentów. Można wszystko sprowadzić do rachunku ekonomicznego. Sam kiedyś współtworzyłem opracowania ekonomicznej wykonalności inwestycji. Polega to na, jak najtrafniejszym, oszacowaniu przewidywanych kosztów oraz zysków i wyliczeniu w określonym okresie czasu (na przykład 10 lat) wartości IRR czyli wewnętrznej stopy zwrotu. Zbiera się dane z miarodajnych źródeł, wstawia się w odpowiednie tableki specjalnych progamów i już... Takie studium to profesjonalne jasnowidzenie. Trzeba przwidzieć przyszłość: zachowanie rynku, oszacować koszty budowy i utrzymania w ruchu nieistniejących jeszcze instalacji, ceny surowców, energii, siły roboczej. I tak dalej i tak dalej. Łatwo się pomylić ale nie o to mi chodzi. Moje analizy dla potrzeb przemysłu były proste, bo w żadnej tabelce nie było rubryki "wartość sentymentalna". Podobne analizy robią ludzie w prywatnym życiu, instynktownie obliczają wykonalność swoich projektów, nawet sobie tego uświadamiając. Oto mamy przykład. Domek stoi sobie na niewielkiej działce. I domek i działka mają określoną wartość rynkową. Domek jest stary i w złym stanie. Ale położony wygodnie, blisko centrum miasta. Ja mogę nie mieć o tym pojęcia, lecz są przecież profesjonaliści, co się na tym znają. Mogą mi wszystko wycenić. Wartość nieruchomości, ewentualne koszty remontu i wszystko, co, kto chce. Treaz wystarczy przeliczyć, co się najbardziej opłaca: sprzedać tak, jak jest, czy może najpierw wyremontować? A jak nie sprzedawać, to co? Wynająć, czy samemu się wprowadzić? Teoretycznie wszystkie opcje są możliwe i warte rozważenia. Oczywiście, są różne uwarunkowania, komplikujące prosty obraz. Praca, warunki życia i koszty utrzymania. Tu czy tam. Lecz dopóki trzymamy się realiów ekonomicznych, to zawsze, z ołówkiem w ręku, możemy znależć najkorzystniejsze finansowo rozwiązanie.

Gdybym się pokusił o podobną alnalizę w stosunku do domu rodzinnego, to obok, wyrażonego w złotówkach, bilansu kosztów i zysków musiałbym, bardzo nieprofesjonalnie, umieścić pozycję "SENTYMENTY". Ale ja nie muszę robić żadnej analizy. I tak wynik znam z góry - sentymenty wszystko przeważają. I nie muszę dalej roztrząsać: czy to praktyczne, czy rozsądne, bo wiem: pewnego dnia chcę tu wrócić i już pozostać. Lepszego miejsca na Ziemi nie mam co szukać.

Domek służył moim rodzicom do końca, więc teoretycznie nadawał się do dalszego zamieszkania. Lecz to, co u schyłku życia wystarczało emerytom, dla mnie stwarzało tylko warunki do wegetacji podczas krótkich wizyt. Pomijając wystrój i wyposażenie, problemem były stare instalacje. Dla rodziców były łaskawe. Lecz ja, jako nowy gospodarz, nie mogłem już u nich liczyć na względy. Elektryka, woda czy CO, wcześniej, czy później groziły katastrofą. A przecież my z Marzenką, chcemy się tu sprowadzić nie po to, żeby wegetować z fobią pękających rur, lecz by cieszyć się pełnią życia!
Z tego wszystkiego wynika jasno, że REMONT był nieunikniony.

Remont remontowi nierówny. Może oznaczać tylko odświeżenie ścian, jak też poważną przebudowę. W historii osiedla wspominałem, że wielu właścicieli przebudowało lub rozbudowało domki, które dawniej były takie same. W moim przypadku coś takiego, z różnych względów, w ogóle nie wchodziło w grę. Nie wszyscy sąsiedzi poczuli potrzebę ingerencji w ilość i układ pomieszczeń, zadowalając się oryginalnym projektem. Ich domy zachowały dawną bryłę. Z naszym będzie tak samo. Dach pokrywa trwała, ceramiczna dachówka, elewacja jest ocieplona, tynk w dobrym stanie. Z zewnątrz nie potrzebuję nic zmieniać. Można skupić się na wnętrzu.

Instalacje. Od tego się zaczęło. W naszym klimacie ogrzewanie jest niezbędne. A tu tymczasem stary piec CO (choć wcale nie taki stary) był zawodny, nie nadawał się do pozostawiania na dłużej bez nadzoru. Antyczny "junkers" w łazience też się od dawna prosił o emeryturę. Ale nowoczesny, dwufunkcyjny kocioł nie mógł wspópracować ze starymi rurami. I tak trzeba było wymienić całą instalację centralnego ogrzewania. Przy okazji nowego pieca, do wymiany poszły rury ciepłej wody. Oczywiśce, trudno było pozostawić stare rury wody zimnej. Konieczna się też okazała nowa kanalizacja. Instalacja elektryczna miała może wartość historyczną, jako zabytek sprzed 60 lat. Nie odpowiadała jednak współczesnym potrzebom i przepisom a stare kable wróżyły tylko kłopoty. Nie trzeba bujnej fantazji, żeby sobie wyobrazić dom po tych wyszystkich wymianach - gotowa sceneria do kręcenia filmu wojennego. Coś, jak kamieniczka na Starówce po upadku Powstania Warszawskiego. To, że trzeba będzie odnawiać zdewastowane wnętrze, było od początku jasne jak słońce. Przy tej okazji chciałem iść na łatwiznę a nieoczekiwanie podniosłem poprzeczkę.

Wnętrze domu do remontu można traktować jak "tabula rasa". Czyste płótno na sztalugach, na którym można wszystko namalowować, od podstaw stworzyć. Mnie czysta, biała kartka zawsze nieco onieśmiela. Inni zdają się nie mieć takich oporów. Oczywiście wnętrze, jak ludzkie ciało ma swoje ograniczenia. Podziwam ludzi za odwagę. Śmiało ozdabiają ciało tatuażami, wiedzą, co chcą na nim umieścić, z czym żyć przez resztę dni. Tak samo łatwo potrafią się zdecydować na nowe urządzenie mieszkania. Ja nie mam takiej odwagi ani łatwości. Nie potrafiłbym się zdecydować, jak nowocześnie dom urządzić. W ogóle nie wierzyłem w to, by jakkolwiek dało się go z sensem unowocześnić. Ale nie musiałem się trudzić. Prawda jest taka, iż od samego początku wiedziałem, jak sobie ułatwić zadanie, jak iść na skróty. Wszystko przez ten mój chorobliwy sentymentalizm. Po prostu postanowiłem, w rozsądnych ( jak mi się wydawało) granicach, zachować coś ze starego domu. Owo pójście na łatwiznę ustawiło, niestety, nieco wyżej poprzeczkę istalatorom. Chcieliśmy z Marzenką, żeby ograniczyli do minimum demolkę. Niestety, zbytnio się tym nie przejęli albo nie umieli pracować inaczej i "zabytkowa substancja" mocno ucierpiała.

Ogólnie pomysł na domek miałem taki, by dwa pokoje i klatkę schodową pozostawić takimi, jak są, na ile się da, oczywiście, przy wspomnianym wyżej rozbebeszaniu instalacji. Zamarzyło mi się, żeby reszcie pomieszczeń przywrócić nieco klimat z moich lat dziecinnych. A to w praktyce oznacza połączenie projektu domu z lat 50-tych, z umeblowaniem stylizowanym na lata 60-te. Nie chodziło mi o utworzenie muzeum czy skansenu albo o wierną rekonstrukcję. Chodziło przede wszystkim o klimat. Myślałem, nieco naiwnie, że uda się to osiągnąć w łatwy sposób i niskim nakładem kosztów...

Niestety, w praktyce realizacja zamierzeń nie okazuje się taka prosta. Problemy zaczynają się od braku zrozumienia u innych. Na początek musiałem przekonać Marzenkę. Zaczęło się od ogrzewania. Mój pomysł, by pozostawić stare kaloryfery a nowych rur CO nie wkuwać w ściany, bardzo jej się nie spodobał. A przecież chciałem zachować modrzewiową boazerię i kucie ścian do reszty by ją zrujnowało. Oryginalne, żeliwne kaloryfery można było wykorzystać w nowej instalacji, po cóż było je wymieniać? Wstawić nowoczesne, panelowe grzejniki? Do mojej koncepcji nijak nie pasowały! Jednak długo trwało, zanim Marzenka to przetrawiła. Kolejną "batalię" stoczyliśmy... o drzwi. Chciałem pozostawić oryginalne. Na przykładzie drzwi tłumaczyłem żonie swoją filozofię: "Nowe rzeczy szybko sparszywieją i będą wyglądać, jak te stare. A wszystko, co nam się uda uratować ze starych rzeczy, zachowa swoją wartość a może nawet, jako unikat, nabierze wartości." Marzenka, z pewnymi oporami, ale się zgodziła. Wszystkie 60-letnie drzwi i framugi poddano żmudnej renowacji. Wymagało to m.in. usunięcia na gorąco wielu warstw starych farb, co chyba w ostateczności przekroczyło nawet koszty nowych drzwi. I chyba dopiero widząc efekt końcowy, przyznała mi ostatecznie rację.

Nie będę w tym miejscu opisywał szczegółowo remontu, który przecież wciąż trwa. Może kiedyś, jak mi starczy zapału, zaprezntuję, co z tego wszystkiego wyszło. A w tym eseju chciałem się raczej podzielić ogólnymi obserwacjami i doświadczeniami. Na przykład meble. Nie będę ukrywał, że odziedziczyłem dom niesamowicie zagracony. Wszystkie pomieszczenia dusiły się od nadmiaru rzeczy, a ja dusiłem się, wraz z nimi. Żeby cokolwiek dało się zrobić, trzeba było pozbyć się rupieci. Było to zadanie tyleż kłopotliwe, co kosztowne. Wśród mnóstwa przedmiotów, trzeba było usunąć na przykład wiele tandetnych mebli, z lat 70-tych i późniejszych, dla których nie miałem zastosowania. Od samego początku jednak starałem się zachować meble starsze. Choćby mocno zniszczone, jednak z solidnych materiałów i z duszą. Myślę, iż udało się uratować większość tego, co było warte ratunku. Większość, gdyż z perspektywy czasu widzę, że w gorączce odgracania domu, pozbyłem się pochopnie paru, możliwych do zachowania, drobiazgów. Biorąc pod uwagę panujący wówczas chaos, straty i tak były niewielkie. Można je określić wypadkiem przy pracy. Jakby na pocieszenie, udało się, na przykład odnaleć nasz oryginalny stół kuchenny i krzesła, które wieki temu tafiły na zesłanie do domku na działce. A teraz spawa renowacji. Wiele zachowanych mebli, jak już wspomniałem, było bardzo zniszczonych i pepłniły początkowo rolę tymczasowego wyposażenia na czas remontu. Dopiero z czasem postanowiliśmy zainwestować w ich renowację, ofiarowując drugie życie. Do tego czasu udało się nam też parę pasujących do koncepcji, rzeczy dokupić. Przy okazji okazało się, że choć na rynku znajduje się nieco mebi z lat 60-tych, to ich ceny szybko rosną a wiele zostało odnowionych w nowym, nie odpowiadającym nam stylu.
Najmniej oryginalnych "antyków" znajdzie się chyba w kuchni i sypialni. Meble do kuchni są robione na zamówienie i trudno mi coś o nich pisać, bo nie widziałem jeszcze nic z realizacji naszych pomysłów. Mebli do sypialni nie mamy i chyba nawet dokładnie nie wiemy, jak mają wyglądać. A raczej nie wiemy, skąd wziąć nowe meble, pasujące do naszego stylu.

No właśnie! Kolejne ważne, związane z naszym remontem doświadczenie. Okazało się, iż urządzenie domu w stylu dawnych lat, bez sztucznych, kiczowatych, pseudoantycznych, rustykalnych czy dworkowych klimatów, jest trudniejsze, niż możnaby się spodziewać. Dla większości, życie w okresie gomółkowskim, było proste, wręcz siermiężne. Potrzeby obywateli zaspokajały nieliczne, krajowe fabryki. Efekt był taki, że niemal każdy miał w domu to samo. Jedni nazwaliby taki styl prostotą, minimalizmem inni szarą monotonią. Na wsi w ogóle łazienek nie było. Ci, co mieszkali w mieście, i owszem, posiadali łazienki. A w łazienkach takie same baterie, takie same umywalki. Podobne kredensy w kuchniach, w pokojach podobne telewizory, a na nich szklane ryby, i tak dalej i dalej... Rzeczywistość czasów PRL-u odeszła w przeszłość i niepamięć. I dziś, jeśli już wraca do Polski styl wnętrz z dawnych lat, to w wersji obcej: angielskiej, włoskiej czy skandynawskiej. Przykładem niech będzie nasza łazienka. Zabierając się do urządzania łazienki, nie spodziewałem się, jak trudne będzie dobranie płytek i wyposażenia, by wpisało się w naszą wizję. Dziś polskie fabryki ceramiki czy armatury stawiają na nowoczesność. Nikt nie powraca do starych, tak niegdyś powszechnych wzorów. Chcąc, nie chcąc, skazani byliśmy na zagraniczne firmy i wzory. Szkoda, bo raz, że włoskie wzory, choć zbliżone stylem, odbiegają jednak od naszych, PRL-owskich, a dwa, że kosztują majątek. I taka jest ogólna konkluzja z naszego remontu: jeli chcesz mieć coś w stylu lat 60-tych, to będziesz mieć wielkie trudności ze znalezieniem. A jak już coś odpowiedneiego znajdziesz, to będzie kosztować wielokrotnie więcej, niż współczesne wzory.

Niedawno minął okrągły rok, odkąd nasz remont zaczął się na poważnie. W chwili, gdy piszę te słowa, prace są wstrzymane do przyszłego sezonu. Z różnych powodów. Osiągnęliśmy stan domu, przy którym można już w nim normalnie funkcjonować a ciągły brud i bałagan wyczerpał nas fizycznie i psychicznie. Z grubszych robót pozostał nam remont toalety i wymiana parkietu na parterze. Na toaletę nie mamy na razie pomysłu. Pomieszczenie jest ciasne i przez obecność różnych rur, wyjąkowo nieprzyjazne w rozplanowywaniu. Mamy już od dawna stylowe płyki, lecz ceramika i armatura, która by pasowała do naszej wizji, na polskim rynku po prostu nie istnieje. Trzeba będzie znów wykosztować się na jakieś włoskie substytuty lub przełknąć sztampową masówkę, która nijak nam się nie komponuje z resztą. Z kolei układanie parkietu pozostawiamy sobie na koniec, żeby nie został od razu uszkodzony przez inne, brudne roboty.
Mamy też poważne plany, związane z ogrodzeniem, podjazdem, a przede wszystkim tarasem. Ten taras to osobny temat, który możnaby zatytułować powrotem do źródeł.

W oryginalnym projekcie naszego domku są elementy dość zastanawiające. Jednym z nich są dwuskrzydłowe, oszklone, drzwi do dużego pokoju. Tej drugiej połówki drzwi prawie nigdy się nie otwierało. Chyba po to, żeby je od czasu, do czasu, pomalować albo wnieść coś szerszego. Ale po coś przecież zainstalowano takie dziwiactwo! Oczywiście po to, żeby drzwi szeroko otwierać, a przez to sprawiać wrażenie większej przestrzeni w skormnych pomieszczeniach. I dlatego, jakby na przekór dawnym obyczajom, staramy się z Marzenką, jak najczęściej otwierać pokój na całą szerokość.
Jeszcze większym dziwolągiem są podobne, dwuskrzydłowe drzwi, stanowiące wyjście z kuchni do ogrodu. Kuchnia i bez nich jest trudna do rozplanowania. A nieszczęse drzwi są położone w najgorszym, możliwym miejscu. Nie pamiętam z dzieciństwa, by kiedykolwiek otwierano drugą połówkę. A od dziesięcioleci była zastawiona na stałe lodówką. Ja postanowiłem przywrócić szerokim drzwiom dawną funkcję. By to było możliwe, stawałem na głowie, rozplanowując meble do kuchni. Wszystko temu podporządkowałem, nawet typ zlewu. Czemu się tak uparłem? A no, dlatego, że za drzwiami, od strony ogrodu był wspaniały, nieduży taras. Wiele lat temu, ówczesną modą, rodzice obudowali taras szkłem, tworząc coś na kształt werandy. W założeniu miało to być dodatkowe pomieszczenie, może szklarenka do uprawy roślin, może do wypoczynku. Wyszła podręczna graciarnia, trudna do ogarnięcia i sprawiająca mnóstwo kłopotów. Przeciekająca w czasie deszczu, zaciemniająca kuchnię i powodująca niezwykłą duchotę w czasie upałów. Teraz, w trakcie remontu, oddaje nieocenione usługi, jednak mam zamiar się jej pozbyć i przywrócić tarasowi, jego pierwotną funkcję. Otóż, w czasach mojego dzieciństwa, taras latem był jeszcze jednym pokojem, czy raczej salonem, tyle że pod gołym niebem. Gdy pogoda pozwalała, tam się przenosiło codzienne życie. Przynajmniej moje dziecinne życie: zabawy, posiłki a nawet czasem nauka. Tylko wtedy szerokie, otwarte na ogród drzwi mają sens. I taki musiał być pierwotny zamysł projektanta. W ogólnej konepcji optycznego powiększenia parteru i jego otwarcia na ogród, kryje się jednak pewna niekonsekwencja: wejście na taras jest szerokie, wejście do pokoju jest szerokie, lecz drzwi do kuchni są zwyczajnej szerokości, przez co stanowią wąskie gardło. No, cóż, widać tutaj akurat wzięły górę względy oszczędnościowe.
A tak na marginesie. Gdzieś już wspominałem o tym, że nasz domek jest bardzo ciasny, jak na współczesne standardy. Trzeba jednak pamiętać, w jakich czasach powstwał. W PRL, szczególnie w pierwszych dekadach po wojnie, niedobór mieszkań był tak wielki, że zwykli ludzie żyli, stłoczeni na niewielkiej powierzchni, niczym przysłowiowe sardynki. Po kilka, często obcych sobie osób, w jednym pokoju. Myślę, iż moim rodzicom, tak jak wielu innym lokatorom, bliżniak na Budowlanych musiał się wydawać wówcza luksusową willą.

Miało być o ogólnym sensie i koncepcji remontu a zabrnąłem w nieinteresujące nikogo, szczegóły. Pewne jest, że topimy w starej ruderze pieniądze w taki sposób, który nie podniesie jej wartości rynkowej. Ogólnie rzecz ujmując, gdyby do naszego remontu przykładać zwykłą, ekonomiczną miarę, to robimy go w sposób idiotyczny i irracjonalny. Gdy się jednak do sumarycznego rozrachunku wprowadzi dodatkowy składnik: "sentymenty", ostateczny bilans zaczyna się zgadzać. Chciałem przeprowadzić niezbędne naprawy, bez utraty tradycyjnego klimatu czy charakteru domu rodzinnego. Pomimo wielu zmian, nie czuję się tu obco, a niektóre pomieszczenia pozostały niemal "po staremu". Pierwszy cel udało się więc chyba osiągnąć. Nie miałem jednak zamiaru tworzyć skansenu czy muzeum. Nie chcę i nie mogę mieszkać tak, jak moi rodzice. Pewne drastyczne zmiany są niezbędne. Za wcześnie, by oceniać efekt końcowy tych zmian, lecz już czuję, że będzie się nam tu dobrze mieszkać "po swojemu".
Na koniec, chciałem, żeby wnętrza tworzyły stylistycznie spójną, harmonijną całość z oryginalnym projektem i nawiązywały do czasów mojego dzieciństwa. To się okazało najtrudniejsze. Na razie udało się to osiągnąć, po wielkich kłopotach, w dwóch pomieszczeniach, z których jesteśmy oboje z Marzenką, dumni. Czy reszta domku wyjdzie podobnie? Nie wiem. Dziś nie wydaje mi się to takie ważne. Ważniejsze jest coś innego: osiągnęliśmy stan, w którym dążenie do celu coraz mniej nas stresuje a coraz bardziej bawi.

Powrót