Swego czasu dużą frajdę sprawiło mi pisanie gawędy o starych rzeszowskich ciężarówkach. Nie dość, że sam temat był zajmujący, to jeszcze mogłem sobie we wspomnieniach pospacerować po mieście mojego dzieciństwa. Opisane okolice były "moim" Rzeszowem, moim podwórkiem, gdzie czułem się u siebie. Było, rzecz jasna, wiele innych, miejsc, które odwiedzałem z piastunką, z rodzicami a gdy podrosłem, to już sam. Kościół na Staromieściu, Stary Cmentarz, placyk przy Lwowskiej, gdzie czasem rozbijał namiot cyrk, Olszynki i wiele innych. Punkty zazwyczaj odleglejsze, rzadziej odwiedzane, odświętne lecz wciąż swojskie. Był wszak rejon miasta tak egzotyczny, iż obcy, niemal groźny. Stadion Stali czy Lisia Góra, znajdowały się po przeciwnej stronie miasta i już sama odległość od domu nadawała tamtym stronom powagi. Tamten obcy Rzeszów wydawał nawet groźnie pomruki. Charakterystyczny ryk krążących po stadionie motorów żużlowych słyszalny był w całym mieście. O ile pamiętam silniki żużlowe spalały mieszankę metanolu i eteru, co powodowało, iż z bliska, oprócz huku maszyn można było poczuć swoisty aromat spalin. Mnie, może niesłusznie, kojarzył się nieodparcie z zapachem motorów z beczki śmierci. To, w połączeniu z zasłyszanymi historiami o śmiertelnych wypadkach na torze, sprawiało że stadion z wyrosłymi nad nim niebotycznymi jupiterami, wywoływał u mnie w dzieciństwie uczucie lęku a przynajmniej respektu, jak jakaś arena walk gladiatorów.
Tajemniczy mur WSK na Lisiej Górze. Zza niego dobiegały właśnie groźne odgłosy pracy turbin.
Lisia Góra, niewielkie wzniesienie czy raczej stroma skarpa nad doliną Wisłoka, pokryta starodrzewem, była od zawsze celem świątecznych wycieczek. Wybierając się tam nie sposób było uniknąć natknięcia się na mur bezkresnych terenów WSK. Jak mur berliński - odgradzał inny, niedostępny, tajemniczy świat, gdzie moja noga do dziś nie stanęła. WSK to była legendarna, wszechpotężna instytucja, o której od dziecka ciągle słyszałem. Słyszałem w przenośni i naprawdę. Już z daleka, co najmniej w połowie miasta dawało się słyszeć jednostajne wycie. Im bliżej Lisiej Góry, tym bardziej wycie narastało. Bo to właśnie tam, za murem znajdowały się hamownie, na których silniki lotnicze poddawano 24-godzinnym testom. Nie muszę wyjaśniać, jak działało to na dziecinną wyobraźnię. Z silnikami WSK a dokładnie z turbinami do śmigłowców wiąże się śmieszna historia. Otóż w początkach szkoły średniej przez trzy dni w tygodniu biedziłem się na warsztatach szkolnych, poznając tajnik ślusarki, obróbki mechanicznej, spawania itd. Bardzo wiele czasu poświęcałem tam ręcznemu wytwarzaniu różnych elementów, które ostatecznie spawano w fikuśne struktury, rodzaj kozłów. Dla celów dydaktycznych wymaganą precyzję elementów mocno wyśrubowano, choć charakter produktu finalnego nijak tego nie uzasadniał. Minęły lata, wiele lat, aż na własne oczy zobaczyłem zastosowanie naszych koziołków. To były statywy do mocowania turbin, na czas magazynowania, transportu, może też i obsługi. Zobaczyłem taki w studium wojskowym Szkoły Morskiej. Podtrzymywał turbinę - eksponat dydaktyczny. Łezka w oku się zakręciła: może ja sam się nad tym statywem pociłem?
Rzeszowska zapora. W głębokiej toni pod nią utopił się kiedyś kajakarz. Prawda czy bujda?
Zaglądanie do czeluści kryjącej mechanizmy zapory wywoływało zawsze dreszczyk emocji.
Wracajmy do czasów dzieciństwa, gdy nowoczesne technologie, kryjące się za nazwą WSK były dla mnie zupełną abstrakcją, kryjącą się za wysokim murem i obawiającą się wyłącznie monotonnym wyciem turbin. Ale właśnie na mych oczach powstał nowy cud techniki, o wiele ciekawszy, bo widoczny jak na dłoni. Gdy poszło się na most, biegnący na zaporze (o niej właśnie myślę) miało się po prawej stronie rząd nieforemnych wież, kryjących tajemniczą maszynerię. Pomiędzy wieżami była czeluść, przegrodzona stalowymi płatami, zawieszonymi na hydraulicznych siłownikach. W przepaść, ziejącą poniżej przegrody waliła z szumem kaskada wody. Zaglądało się tam z dreszczykiem emocji. Emocje podsycało dziecinne wyobrażenie o znajdującej się tam bezdennej głębi i zasłyszana gdzieś, nie wiem czy prawdziwa, wieść o utopionym kajakarzu. Cała ta zapora: zawieszone nad przepaścią hydrauliczne cylindry, wiodące do nich drzwi i klamry, jakieś wózki na technicznym torowisku, wreszcie dziwna budowla na palach, pod którą cumowały łódki i milicyjne motorówki - wszystko to było jakieś dziwne, obce, nijak nie pasujące do "mojego" codziennego i swojskiego Rzeszowa. Cała okolica taka była- groźna i ciekawa, zawsze warta dalekiej wyprawy.
Tu wszystko wygląda jak dawniej. W przystani nadal może parkują w sezonie policyjne motorówki?
A za zaporą rozpościerał się Zalew - rzeszowskie morze. I tu od razu nasuwa mi się refleksja, bo jak każdy ewentualny czytelnik zauważy, lubię przynudzać. Wszelkie akweny wodne: rzeki, jeziora, morza, i tak dalej, są z reguły na tyle stałym elementem krajobrazu, iż w skali jednego pokolenia uznać by je można za niezmienne. Tym bardziej niezwykłe mi się wydaje, że w trakcie swego, nie tak znów długiego życia, wraz z innymi Rzeszowiakami byłem świadkiem narodzin, krótkiej świetności i powolnego upadku jednego z takich akwenów. Jak przez mgłę, pamiętam okolice Lisiej Góry sprzed budowy zapory i zalewu. Pamiętam roboty ziemne przy poszerzaniu koryta Wisłoka. Jednak dziwnym trafem najlepiej zapamiętałem zabawę na fundamentach budynku, który mieścił później wypożyczalnię sprzętu wodnego, położonego u stóp Lisiej Góry.
Jakieś mizerne szczątki dawnej infrastruktury. Resztki przystani czy pomostu kąpielowego?
Zalew ukończono w dość żwawym tempie i od razu stał się jednym z przykładów typowej dla czasów PRL-u niekonsekwencji czy hipokryzji. Nie będę wnikał, czy zapora była hydrotechnicznym bublem, czy też choć w części spełniała swoje podstawowe zadania. Nie trzeba było specjalisty, by dostrzec inną, prostą sprzeczność. Otóż w ramach planowanej centralnie gospodarki, komunistyczna administracja budowała nad zalewem kąpieliska i przystanie wodniackie, z góry skazane na porzucenie i zagładę, gdyż ta sama administracja, w ramach tej samej planowej gospodarki doprowadziła wcześniej do zamiany rzeki Wisłok w cuchnący ściek. Na myśl o kąpieli w nim każdy normalny człowiek wzdrygał się z obrzydzeniem. No, ale tym się jakoś nikt nie martwił. Powstał zalew a wokół niego infrastruktura, z której najtrwalsze elementy przetrwały do dziś. Powstały parkingi! Od nich brzegiem zalewu wiodła wygodna alejka spacerowa z ławeczkami i oświetleniem. Stworzono romantyczną wysepkę, połączoną ze stałym lądem drewnianym mostkiem. Były wspomniane pomosty, mające służyć cumowaniu żaglówek i kąpieliska. O wypożyczalni wspomniałem. Przypominam sobie nawet jakąś małą gastronomię. Wysunę hipotezę, iż w krótkim momencie świetności można było zjeść nad zalewem kiełbasę z rożna i wypić piwo, choć sam tego nie zasmakowałem.
Dziś trudno uwierzyć lecz przypominam sobie w tym miejscu siedzibę czy magazyn klubu wodniackiego...
Nie można na zalew patrzeć przez pryzmat obecnej AD 2009, smutnej rzeczywistości. W połowie lat 70-tych zalew był cały, po opasane betonem brzegi, wypełniony wodą. Wraz z pogodą zmieniał kolor, powierzchnia na wietrze się burzyła, to znów była lustrzaną gładzą. Akwen wyglądał imponująco i był o wiele ważniejszy dla Rzeszowa niż obecnie. Każdy miał własne, związane z tym miejscem wspomnienia, być może jak moje, zaprawione smutkiem niespełnionych obietnic i nadziei. Smutkiem, który snuje się dziś nad resztkami zalewu jak wieczorna mgła.
Woda odgrywała nieraz w moim życiu ważną rolę, byłem z nią związany zawodowo i hobbystycznie. Być może miałem pociąg do niej od dziecka. Tak lub owak, zalew był najbliższym domu akwenem, wartym dalekich wypraw na przeciwległy koniec miasta. Na zalewie postawiłem pierwsze żeglarskie i wodniackie kroki. Było to pod koniec podstawówki. Dziś już nie pomnę, w jakich okolicznościach przyłączyłem się do jednego kolegi, który chciał uczęszczać do "szkółki żeglarskiej". Nie wiem, skąd o niej usłyszał i jak w zamierzeniu miała wyglądać. Klub, jeśli pamięć mnie nie zwodzi, nosił szumną nazwę "Szkwał" i działał pod patronatem LOK. Na początek, a było to przed letnim sezonem, zaczęliśmy uczęszczać do jakiejś ponurej budowli w dawnych koszarach Kilińskiego, gdzie na piętrze klub miał warsztat szkutniczy. Nikt się tam nami, małymi pyrtkami, wcale nie przejmował. Cała nasza żeglarka edukacja ograniczyła się tam do drapania kadłubów jakichś starych łódek pumeksem. Specyficzny zapach, związany z tą czynnością, przez wiele lat był dla mnie symbolem żeglarstwa. To drapanie nie mogło trwać długo, wytrwaliśmy aż do początku sezonu i święta spuszczania łódek na wodę. Pomagałem przy załadunku żaglówek na ciężarówkę. Oprócz wspomnianego warsztatu klub posiadał magazyn, po którym dziś nie ma śladu. Mieścił się nad Mikośką na dawno już zabudowanej parceli. A więc, gdzieś tak przed pierwszym majem działalność klubu i nasze plątanie się pod nogami prawdziwych żeglarzy przeniosło się nad zalew. Klub posiadał tam kolejny magazyn. Duża buda z blachy falistej stała kawał drogi za Lisią Górą przy końcu alejki spacerowej.
Te zarośla kryją resztki fundamentów hangaru żeglarskiego, rozpoznawalne dziś dla archeologów krajobrazu.
Trudno uwierzyć, lecz byłem świadkiem złowienia w tym miejscu dużego szczupaka. W oddali romantyczna wysepka.
Niedaleko stąd już było do ujścia jakiejś rzeczki i położonej za nim wysepki. Kawał drogi od najbliższego przystanku autobusowego a pieszo z domu, to już była prawdziwa wyprawa. W pobliżu klubowego hangaru był plac zabaw dla dzieci i stroma lessowa skarpa, na którą można się było wspinać z narażeniem życia. I bardzo dobrze, bo nasze przebywanie nad zalewem okazało się bardzo nudne. Byliśmy przysłowiowym piątym kołem i niechętnie dawano nam jakieś zajęcie. Pozostawało przyglądanie się sprzętowi i temu, co inni z nim robili. Do nauki żeglowania miały służyć malutkie plastykowe wanienki, "Optimist", tak się chyba nazywały. Nie pamiętam, czy spuszczono jakąś na wodę, ja nie postawiłem nogi na pokładzie żadnej z nich. Moja aktywność koncentrowała się wokół zrobionych ze sklejki łódek "Cadet", z charakterystycznym tępym dziobem. Te wyglądały poważniej z dwoma żaglami, mogły na nich pływać dwie osoby. Były też inne, regatowe jednostki o obłych kształtach, zwane "Finn" czy jakoś tak, nieraz z importowanym takielunkiem. Tych nawet nam dotknąć nie było wolno. Od czasu do czasu moja cierpliwość zostawała nagrodzona i mogłem się załapać na załoganta. Siedziałem wówczas skulony w miniaturowym kokpicie Kadeta i na komendę przeciągałem foka z jednej strony na drugą. "Kapitan" wciąż krytykował moje nieporadne poczynania, nie kwapił się jednak do rzeczowego instruktażu. Lecz to wówczas właśnie pierwszy raz usłyszałem jak woda uderza o kadłub płynącej żaglówki. Nauczyłem się, iż w pozornym chaosie na wodzie obowiązuje jakiś porządek, mój kapitan wciąż do innych nadpływających łódek krzyczał: "prawa!, prawa!". Szkółka żeglarska była fikcją i wkrótce znudziło mi się plątanie przy klubie żeglarskim i wyczekiwanie na krótki rejs jak pies pod pańskim stołem na rzucenie kości. Przestałem tam przychodzić. Jakie były dalsze losy klubu, nie wiem, być może istnieje do dziś. Wspominam go wyłącznie w nawiązaniu do obecności nad zalewem. Akwen, po którym żeglowałem, wkrótce zamienił się częściowo w stały ląd, lecz o tym dalej. A blaszany hangar stał sobie jeszcze wiele, wiele lat. Kolejne rejsy po zalewie odbywałem na sprzęcie z wypożyczalni pod Lisią Górą. Najpierw były to rowery wodne, ciężkie, stalowe i niemiłosiernie skrzypiące. Potem plastikowe kajaki, bardzo niesterowalne. Pływało się zazwyczaj do ujścia Strugu lub w dalszą trasę: w górę Wisłoka, aż do Zwięczycy. Nie pożyczałem nigdy tego sprzętu sam, gdyż potrzebna była Karta Pływacka, której nie posiadałem. Przeszkodą w jej zdobyciu nie był brak umiejętności pływackich lecz ogólna niezaradność: po prostu trzeba było się gdzieś zgłosić, wnieść jakąś opłatę i przejść test pod okiem ratownika, to wszystko mnie przerastało. Nie przypominam sobie, by wypożyczalnia dysponowała żaglówkami, choć pamiętam, iż czasem pod tamtejszą wiatą zimował jakiś jachcik. Oprócz "mojego" klubu i wypożyczalni była nad zalewem jeszcze jedna instytucja, posiadająca różny sprzęt pływający, a na pewno kajaki. Był to klub przy WSK i miał swój magazyn w pomieszczeniu pod estakadą ujęcia wody dla fabryki. Był tam zdaje się niewielki pomost. Ten klub miał również, a jakże, szumną nazwę, na przykład "Bryza" czy też podobnie. Dziś, gdy na większości zalewu szumi las mangrowy, nawet trudno sobie wyobrazić, jak wyglądał gdy był rozległą, niemal bezkresną i nieprzerwaną taflą jeziorną. Tylko garstka uprawiała na nim żeglarstwo lecz inni Rzeszowiacy masowo korzystali z morza na inne sposoby. Nie pamiętam, czy wielu ryzykowało kąpiel w brudnej wodzie, ja się skąpałem tylko raz przy spuszczaniu kajaka. Jednak tłumy w pogodne dni wylegały "na zieloną trawkę". Bardzo popularna była na przykład wysepka, na którą po drewnianym mostku można było nawet wjechać samochodem (generalnie ruch pojazdów nad zalewem był wzbroniony, jednak zawsze znaleźli się jacyś ponad prawem). Nie brakowało też nigdy wędkarzy, obsadzających raz rzadziej, raz gęściej, betonowe brzegi. Sam byłem świadkiem podczas jakiegoś niedzielnego spaceru z ojcem, jak w pobliżu przystani klubowej ktoś złowił imponującego szczupaka. Sam nigdy nie byłem wędkarzem i nie wiem czy podobne połowy były częste, do dziś jednak pamiętam miejsce, gdzie szczupaka złowiono, może sam rybak też to pamięta?
Podam parę dat, opierając się wyłącznie na pamięci, nie sądzę jednak, bym się znacznie pomylił. Moja krótka kariera żeglarska przypadła na krótki okres świetności zalewu, który rozpoczął się z chwilą jego otwarcia, które nastąpiło ok. 1973 roku. Moje żeglarskie wyczyny miały miejsce bodaj w 1977. Ok. 1980 odbyłem inny rejs, który dla mnie wyznacza początek upadku rzeszowskiego morza. Wszystkiego razem jakieś 6 czy 7 lat - tyle trwał okres świetności zalewu. O ile dobrze pamiętam rok 80 był deszczowy. Powódź nawiedziła Przemyśl a i rzeszowskie Olszynki znalazły się pod wodą. Zapewne ukryta, podwodna degradacja akwenu trwała od samego początku lecz właśnie w tym okresie zaczęła się ujawniać na powierzchni. Kolega miał wówczas dojście do malutkiej, wiosłowej łódki, którą parę razy wybieraliśmy się w rejsy po zalewie. Jakież było moje zdziwienie, gdy płynąc w górę Wisłoka poza ujściem Strugu odkryłem, iż na wysokości Białej pojawił się zupełnie nowy archipelag. O wysepce z mostkiem kilkakrotnie wspominałem, od początku była też jeszcze jedna czy dwie wysepki, na których stały jakieś słupy elektryczne lecz oto na środku zalewu wyrastały, jak grzyby po deszczu nowe wysepki. Dół akwenu, bliżej zapory, był jeszcze przez wiele lat od nich wolny, lecz w górze, bliżej Zwięczycy zamulanie postępowało drastycznie szybko. Rozpoczął się okres upadku, trwający od 30 lat do dziś dnia!
W kolejnych latach zdarzało mi się jeszcze pływać po rzeszowskim morzu kajakiem, lecz przypominało to raczej wyprawy na muliste laguny albo bagna Everglades, niż pływanie po jeziorze. Moja własna aktywność przeniosła się w tym czasie gdzie indziej, na słynną Żwirownię. Ten niewielki zbiornik, oddzielony od zalewu wysokim ziemnym wałem miał o wiele czystszą wodę, zachęcającą do kąpieli. Duża głębokość, nieregularne, strome brzegi i kryjące się pod wodą betonowe a nawet stalowe rupiecie powodowały, iż kąpiel w Żwirowni była nieco niebezpieczna i chyba oficjalnie zabroniona. Nie przeszkadzało to jednak plażowiczom grupującym się przy maleńkich skrawkach łatwiej dostępnego brzegu. Ja sam w czasach podstawówki byłem stałym bywalcem położonych blisko domu basenów WOSiR, miewałem nawet miesięczne karnety. Po latach jednak coś mnie do nich zniechęciło i gdy "dla siebie" odkryłem Żwirownię, często wybierałem się tam popływać, choć było to na drugim krańcu miasta. Czasem autobusem, częściej rowerem. I tak było do wyjazdu na studia. Potem kontakty z rzeszowskim morzem się rozluźniły. Symbolicznym zamknięciem mej wodniackiej kariery na zalewie było zakończenie tu spływu kajakowego. Trzydniowy spływ Wisłokiem, z Krosna do Rzeszowa był organizowany przez PTTK, pod wodzą legendarnego Pigmeja, odbył się w 1991 roku. Używaliśmy nieszczęsnych kajaków z wypożyczalni pod Lisią Górą i przy niej zakończyliśmy rejs.
Dzika żwirownia to dziś ucywilizowane miejskie kąpielisko. Nawet charakterystyczny ziemny wał zniknął.
A tę skromną ogrodową budkę podejrzewam o jakieś związki z historią zalewowego żeglarstwa. Może niesłusznie...
Miałem w życiu wiele do czynienia z wodą. Pływałem po morzach i oceanach, nurkowałem, kąpałem się pod różnymi szerokościami geograficznymi, lecz nigdy już nie miało to nic wspólnego z rzeszowskim morzem. Do dnia dzisiejszego odwiedzam tamte tereny od czasu do czasu, odnotowując różne przemiany, lecz są to wyłącznie trasy rowerowe i sporadyczne spacery.
Nie cały zalew zarósł, pozostał do dziś szczątkowy spłachetek otwartej wody. I na tym szczątkowym akwenie przez wszystkie minione lata tliło się szczątkowe życie wodne. Ciągle jeszcze policja wodna posiadała na stanie motorówki, wciąż można było spotkać łódkę wędkarzy czy nawet żaglówkę. Pamiętam, jak przez pewien czas w latach 80-tych naprzeciw ujęcia wody WSK, po drugiej stronie zalewu stała sobie mała zielona budka z dumnym napisem "Rzeszowski Yachtclub" lub jakoś tak. Trzeba być strasznym zapaleńcem, by dziś wyruszać jakąkolwiek łódką na to pachnące mułem bajorko.
Każdy Rzeszowiak dobrze wie dobrze, iż większość zalewu to dziś stały ląd, pełen gęstych zarośli raj dla ptactwa i okolicznych pijaczków. Od czasu do czasu pojawiają się plany oczyszczenia zbiornika, lecz dotychczas zaistniały wyłącznie na papierze lokalnej prasy. Jak to zwykle bywa, naprawa zepsutego może się okazać kosztowniejsza niż budowa nowego, więc miasto nie ma środków.
Filary dawnego mostku na niegdyś trawiastą a dziś zarośniętą wysepkę.
Są niemal symboliczne: obraz nędzy i rozpaczy. Wszystko legło tu w ruinach, choć nie było żadnej wojny.
Przez te trzy dekady upadku zalewu podejmowano kilka doraźnych robót, zapewne pod groźbą zamulenia ujęć wody. Sam pamiętam dwie takie akcje. Najpierw, gdzieś w latach 80-tych, może pod koniec tychże, zobaczyłem pogłębiarkę działającą w pobliżu żwirowni, powyżej ujęcia wody WSK. Zdaje mi się, iż odmulając główny nurt zasypano przy okazji kawał zalewu pod charakterystycznym wałem ziemnym. Druga akcja, to początek lat 90-tych. Wówczas to przegrodzono zakole przy wschodnim brzegu, w pobliżu zapory, głazami przywożonymi gdzieś z Beskidów. Odcięty akwen posłużył jako osadnik urobku pogłębiarki i tym sposobem został osuszony. Zalew raz jeszcze zmalał. A nie tak dawno poddano jakimś zabiegom pielęgnacyjnym samą zaporę.
Niech mnie dobrze czytelnicy zrozumieją: nie miałem zamiaru przedstawiać dziejów zalewu, jako takich, przytoczone z pamięci daty mogą być błędne, fakty niedokładne. Chciałem tylko opisać swoje z zalewem spotkania i związki.
Pisząc niniejszy tekst przyszło mi na myśl, że nie mam ani jednego zdjęcia, którym mógłbym opisane sprawy zilustrować. To dobra okazja by raz jeszcze odwiedzić rzeszowskie morze i uwiecznić historyczne miejsca.
P.S.
I tak się stało. Pewnego pochmurnego marcowego dnia wybrałem się na spacer brzegami rzeszowskiego morza. I wyglądało, że to ostatni dzwonek. Degradacja posunęła się daleko, pora na nowe, które zatrze wszelkie ślady starego. Już się zaczęło: asfalt zakrył stare płyty betonowe, pojawiły się nowe ławki i chodniczki. Mało tego, wiele z nowego przeobraziło się w stare - jak z klasyczną słowiańską fantazją zdewastowana ścieżka przyrodnicza, tylko słupki po niej straszą... Jestem przekonany, że krajobraz zmieni się wcześniej czy później i wówczas nawet moje zdjęcia nabiorą wartości historycznej. Zdjęcia może nieciekawe, lecz i tak posłużą do ozdobienia mojego wywodu.
Nowe nadchodzi i... czasem odchodzi. Smutne resztki ambitnej ścieżki dydaktycznej.
Nowe mostki i ścieżki rowerowe, może przetrwają dłużej?