Hermosillo to Meksyk w pigułce.
Ma parę atrakcji lecz nie jest miastem turystycznym.
Warto choćby krótko wspomnieć o mieście bo to optymistyczny motyw. Po serii przydługich odwiedzin w różnych papudrackich krajach trafił mi
się na koniec roku pobyt na drugiej półkuli. Jedno z miejsc, gdzie baterie się szybko nie wyczerpują, nawet można je troszkę podładować, nabierając ochoty do dalszych podróży.
Hermosillo jest położoną wśród pustyni stolicą meksykańskiego stanu Sonora. Nazwa Sonora kojarzy mi się ze starymi włoskimi westernami a o Hermosillo nie wiedziałem nic.
Teraz już wiem. Życie toczy się tu miło: przy muzyce i zapachu mięsa z rusztu, bo wołowina z Sonory konkuruje z najlepszymi stekami Argentyny czy Urugwaju.
Popija się to głównie piwem "Tecate" albo "Modelo", znanej u nas "Corona" nikt tu nie pije. A co z Tequilą? Tequilę piją amerykańscy turyści w pobliskim nadmorskim San Carlos.
Jest ich tam dużo bo o wiele taniej niż w pobliskiej Kalifornii.
Wybierając się do San Carlos można zobaczyć słynną skałę, która wywołuje różne skojarzenia.
Słynna skała Cerro Sexy w San Carlos i widok Zatoki Kalifornijskiej.
Z Internetu można się dowiedzieć, że Hermosillo podczas którejś wojny domowej parę miesięcy pełniło rolę stolicy Meksyku. Pochodzi stąd kilku sławnych baseballistów i supermodelka Elsa Benitez. Jak to na pustyni - jest tu bardzo sucho, gorąco i zawsze słonecznie. Miasto typowo po amerykańsku nisko zabudowane i niezmiernie rozwleczone. Nie powiem, żeby atrakcji było co nie miara ale zawsze coś się znajdzie. Jest katedra z XVIII w i inne okazałe budynki. Jest wysoka góra z punktem widokowym i muzeum stanowe w dawnym więzieniu. Jest ZOO i niezliczone knajpy.
Konna parada z okazji Święta Rewolucji.
Ja będąc tu natrafiłem na państwowe święto -rewolucji (ale nie tej październikowej lecz ich własnej - meksykańskiej). Z tej okazji zobaczyłem imponujący pochód -
kawalkadę tysięcy jeźdźców, którzy przemaszerowali przez miasto w jasnych kapeluszach i czerwonych bluzach. Widok był zaprawdę imponujący. Ponoć odbył się też wówczas festiwal
transwestytów lecz nasze drogi się nie zeszły.
Niestety, tu już dotarła recesja i miejscowe fabryki są zamykane jedna po drugiej.
Gdy to piszę, nie wiem jak długo jeszcze zabawię w Hermosillo. Tydzień, może dłużej. Ale już mogę je dopisać do swojej listy Miasta - Zdrapki.
\rowery\opisy\wielka_wyprawa.html
Wymyślam jakiś niejasny tytuł, który można opacznie zrozumieć a potem mi się nie chce go już zmieniać. Bo nie chodzi o to, iż przygotowuję nową wyprawę, lecz że piszę kolejną opowiastkę więc się ona zbliża do publikacji. A powiastka jest o mojej Pierwszej Wielkiej Wyprawie Rowerowej, która miała miejsce 24 lata temu. Pisze mi się dobrze i powstaje kolejna nudna, gęsta od tekstu klucha a ja nie mam wcale wyrzutów sumienia. Nie będzie żadnej interaktywnej mapki, żadnych załączonych video. Nawet nie mam z tych czasów zdjęć. Tylko czysty, martwy tekst. Nasuwa się logiczne pytanie: po co? Odpowiedź jest prosta lecz nie chciałem nią zachwaszczać swej opowiastki więc zamieszczam tutaj. Po raz kolejny piszę, nie troszcząc się o ewentualnych czytelników. Piszę dla własnej przyjemności i to byłby wystarczający powód. Lecz są i inne. Wyprawa odbyła się w zupełnie odległej epoce, o czym świadczy jej epilog. To był znak czasów, w jakich wówczas się żyło i uświadamiam sobie, iż jest to fragmencik, choć niewielki, historii wypraw kolarskich w Polsce. Jak ja teraz o wyprawie nie napiszę to ulegnie zupełnemu zapomnieniu. Ja przecież już jej lepiej pamiętać nie będę, tylko gorzej. A skoro już ostrzegłem o zawartości, mogę z czystym sumieniem odesłać do opowiastki.
\miasta\warszawa\szukanie_kapliczek.html
Egoistyczne teksty rodzą się w bardzo łatwy sposób. Wystarczy obrać temat, o którym będzie się pisało lekko, łatwo i przyjemnie, nie zawracając sobie zupełnie głowy zainteresowaniami ewentualnych czytelników. Pisze się dla zwykłej przyjemności, jakby się jadło loda lub wypiło piwo. Podobnie było ze starymi ciężarówkami mego dzieciństwa, podobnie jest z kapliczkami. Wciąż nie zadaję sobie trudu by wymyśleć najlepszą formę, jak zaprezentować swą kolekcję kapliczek. Tak, by mogła przynieść jakiś pożytek. Nie. Zamiast tego rozpisuję się o rzeczy tak na pozór błahej i oczywistej, jak ich poszukiwanie. Nie potrafię się streszczać więc tekst znów się nieprzyzwoicie rozrósł. Nie wyczerpuje on bynajmniej tematu, stanowi jednak małe kompendium moich doświadczeń.
A tak na marginesie, Meksyk, kraj w którym to piszę jest również krajem kapliczek. Nie tak powszechnych, jak w Polsce, jednak byłoby na co zapolować.
Jednym z niezbędnych składników wszelkiej twórczej działalności jest czas. Rozliczne pasje, jak pisklęta po robaczka,
wyciągają po ten reglamentowany towar żarłoczne dzióbki. Tworzenie strony internetowej, od swoich narodzin czuło się pewnie i mocno rozpychało skrzydełkami.
Nie miało poważnej konkurencji podczas długich, monotonnych wyjazdów służbowych. Tak było do niedawna. I nagle się okazało, iż coraz częściej zamiast coś tworzyć szybuję po
świecie za pomocą Google Earth. Gdy pierwszy raz zetknąłem się z programem, nie ujął mnie za serce. Upłynęło trochę czasu i jak mówią, z głupia frant go sobie wgrałem.
A potem w wolnych chwilach wiele kursowałem po wirtualnym globie. Okazało się, jak wiele obiektów i zdjęć na nim przybyło. Moja ukochana Rzeszowszczyzna jest nadal przez
Google traktowana po macoszemu, za pomocą byle jakich map, godnych tylko pokrycia niezamieszkałych obszarów Nigerii. Jednak jest wiele miejsc na świecie, znanych i nieznanych,
które można odwiedzić. Odnalazłem tory wyścigowe, terminale naftowe, hotele w których nocowałem, lotniska z których korzystałem. Nie wspominając o niezliczonych, sławnych budowlach,
których trójwymiarowe bryły w międzyczasie zamieszczono. Niestety, Polska pod tym względem jest ubożuchna i poza Warszawą niewiele można zobaczyć. I nagle zaświtała mi myśl:
może by się tym zająć? Wziąć się za bary z odpowiednim programem i wzbogacić chociażby Rzeszów o jakiś obiekcik? Wszak dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach tworzyłem z przyjemnością
proste obrazy graficzne, nawet trójwymiarowe animacje, używając popularnego w średniowieczu języka Turbo Pascal. To może z rzeszowskim zamkiem bym sobie poradził albo ze słynnym
pomnikiem przy rondzie? A może bym nie poradził? W krajach takich, jak Japonia, każdy większy domek zdaje się mieć swój wirtualny model, lecz gdzie indziej tworzenie
trójwymiarowych brył zdaje się być projektem trudnym i kosztowym, wymagającym sponsora. Tak, czy owak, wydaje się to zajęciem elitarnym.
A mnie elity onieśmielają i obchodzę je z daleka.
To może lepiej dołączyć do rzesz, które tu i tam wtykają swoje zdjęcia? Nie zawsze precyzyjnie, nie zawsze z trafnym opisem lecz z pewnością z wielkim zapałem.
I zaczęła działać wyobraźnia. Bo gdybym na przykład chciał umieścić przy szczycie góry Chełm (tej koło Wiśniowej) zdjęcie znajdującej się tam kapliczki, to miejsca jest dużo.
Co prawda, już ktoś miał fantazję umieścić na szczycie bunkier kolejowy ze Stępiny ale poza tym miałbym całą górę dla siebie. Już gorzej byłoby ze Smokiem.
Może jeszcze bym go wetknął gdzieś między Wawelem a Wisłą. Na siłę nawet upchnąłbym własną wersję rynku Kazimierza Dolnego pomiędzy dziesiątki innych, rozsypanych na znacznej przestrzeni,
jak koraliki z rozerwanego naszyjnika. Ale co by było, gdybym próbował się zmieścić we właściwym miejscu ze swą własną jaszczurką Gaudiego w słynnym parku Guell w Barcelonie.
Toż górę fotek pokrywających tę biedną małą jaszczurkę widać z kosmosu. I nagle poczułem, jak w tym tłumie zaczyna mi brakować powietrza. Duszę się a wszystkie zdjęcia dookoła,
kryjące się za małymi niebieskimi kwadracikami, krzyczą: ja! ja! ja! moja jaszczurka! moja jaszczurka! na mnie kliknij! mnie obejrzyj! Na szczęście to była tylko gra wyobraźni.
I z ulgą uwolniwszy się ze ścisku i tłoku parku Guell wypłynąłem na szerokie wody własnej strony o warszawskich kapliczkach. Ile tu przestrzeni!
Cóż z tego, że nikt tu prawie nie zagląda, za to jakie powietrze czyste! Mogę sobie rozstawiać tu zdjęcia jak chcę i pisać co chcę. Nikt mi się nie wtrąci, nie zablokuje niewłaściwych treści...
Zdjęcia, których nie umieszczę w Google Earth, chociaż mógłbym.
Kapliczka na górze Chełm, Smok Wawelski, Kazimierz Dolny i jaszczurka Gaudiego.
I okazało się, że program Google Earth jest bardzo fajny i pożyteczny, polecam na przykład pouczający spacer po Zurychu czy lot nad Alpami. Ale nie jest on w stanie wygryźć mojej strony. Bo jestem wrednym indywidualistą i wolę w zaciszu tworzyć swoje prymitywne projekciki niż pracować w dużym zespole nad wielkimi.
Siedzę sobie w upale na pustyni, na drugiej półkuli i temat wydaje się egzotyczny. Lecz ja dobrze wiem, jako to będzie. Tak samo, jak wiele razy wcześniej: ani się obejrzę i znów będę w domu i znów wsiądę na rower. Grudzień nie jest może dla niektórych wymarzonym miesiącem do uprawiania kolarstwa ale jak nie będzie śniegów po pas, siarczystych mrozów czy obfitych dreszczów, znów zacznę się turlać po stolicy. A skoro nie mogę dziś pojeździć to powspominam.
Wbrew pozorom nawet na rowerze trzeba myśleć, lecz bez przesady. Gdy się ma nieco doświadczenia, śledzi się ruch uliczny instynktownie i pozostaje dużo wolnych mocy mózgu do myślenia o niebieskich migdałkach. Czasem bywa tak, że myślę o jeździe jako takiej. Można poczytać w gazetach i różne fora internetowe pękają od opinii na temat braku, bezsensownego przebiegu i złego urządzenia stołecznych tras rowerowych i o tematach pokrewnych. Ale służb miejskich nie ma co winić, ich indolencja to jedynie efekt ogólnego społecznego lekceważenia a po prawdzie niechęci do rowerzystów. Skąd się ona bierze? Gdy o tym myślę, przypomina mi się popularne, przedwojenne powiedzenie, że wszystkiemu winni są Żydzi i cykliści. Dziś Żydów u nas niewielu, a cykliści, jak najbardziej. O stosunku społecznym przekonuję się raz po raz.
Jednym z typowych punktów, gdzie kierowcy notorycznie blokują trasę rowerową jest Mariensztat. Byłem świadkiem pewnego razu, jak jakiś nawiedzony kolarz w średnim wieku zwrócił uwagę parkującemu tak BMW młodemu człowiekowi. A ten wyglądający na wykształconego i kulturalnego młodzian w garniturze odparł mu prosto i szczerze: spieprzaj! Jadąc dalej myślałem o tym "spieprzaj", bo nie było ono agresywne ani szczególnie lekceważące, nie. Było to "spieprzaj" neutralne, pozbawione emocji, świadczące o głębokim przekonaniu mówiącego, co do słuszności swoich racji. I to właśnie było straszne.
Jedną z oznak powszechnej niechęci społeczeństwa do rowerzystów jest świadome nie przyjmowanie ich istnienia do wiadomości. Można by odruchowo posądzać kierowców, iż spychają kolarzy na margines czyli pobocze lecz piesi nie są lepsi. Taki przykład. Ścieżki rowerowe są w Warszawie zasadniczo nowością, jeżeli uznać za to coś, co pojawia się z wolna tu i tam od ponad 10 lat. Ale jest wyjątek. Pasy dla rowerów wzdłuż alei Sobieskiego, zaczynające się przy Chełmskiej / Dolnej i biegnące aż do Zakrętu Śmierci przy alei Wilanowskiej są bardzo stare. Nie zdziwiłbym się, gdyby pamiętały epokę Gierka czyli miałyby jakieś 30 lat. Przez cały ten okres tysiące ludzi, całe pokolenia, każdego dnia stają na przystanku przy Dolnej. Ileż to się przez 30 lat wydarzyło, do ilu nowych sytuacji trzeba było się dostosować. Ludzie oswoili się ze Stanem Wojennym, z upadkiem komuny i wybuchem kapitalizmu. Nauczyli się posługiwać pilotem do telewizora, komórką, kartą bankomatową. Ludzie surfują po Internecie, wiedzą jak dolecieć na wczasy do Hurgady. Tylko jednego nie są w stanie ogarnąć swym rozumem. Pojąć raz i opanować: tak się nieszczęśliwie składa, że między przystankiem a straganami, właśnie środeczkiem biegnie od 30 lat droga dla rowerów, na której nie powinno się stać a jak się już stoi to rowerzystom ustąpić. Po to są namalowane te białe pasy i sylwetki kolarza. Niestety. Ja nie wierzę, by ten prosty fakt przerastał zdolności przyswajania, skądinąd inteligentnych ludzi. Oni dobrze wiedzą, że tu jest trasa rowerowa, oni tylko NIE PRZYJMUJĄ JEJ DO WIADOMOŚĆI! Zapewne równie przekonani o swej słuszności jak ten chłystek z Mariensztatu.
A ja się im trochę dziwię, że nie uciekają z trasy rowerowej, z jednego powodu. Rower połączony z rowerzystą jest diabelskim narzędziem, śmiertelnym zagrożeniem dla zdrowia i życia. By się o tym przekonać wystarczy wybrać się rowerem na jakąś parkową alejkę lub dróżkę spacerową, na przykład w Lesie Kabackim czy Młocińskim. Gdy trafi nam się tam napotkać kogoś z małym, chodzącym samodzielnie dzieckiem, to choćby dróżka była nie wiem jak szeroka, rzuca się on w panice na widok roweru, by osłonić dziecko ramionami, własnym ciałem. Bo rowerzysta tylko czyha by rozjechać takiego bobasa. Gdyby mu się to nie udało, zawsze jest możliwość, iż dziecko samo radośnie będzie usiłować przebiec pomiędzy przednim a tylnim kółkiem, jak zwykły to czasem czynić na wiejskich drogach spłoszone kury.
O rowerach można bez końca, lecz wspominanie niedogodności jazdy po Warszawie nic a nic nie umniejsza mojej tęsknoty. Mógłbym już śmiało zmierzyć się z niechęcią pieszych, listopadową szarówką a nawet małą warstewką śniegu, jednak przyjdzie jeszcze poczekać.
Powrót