BIULETYN INFORMACYJNY NR 3

Powrót na Ostatni Brzeg.

Czytałem przed laty taką powieść, nakręcono również film. Wydaje mi się, iż tytuł brzmiał "Ostatni brzeg". Wojnę jądrową jakimś cudem przetrwało życie na południowych krańcach planety. W południowej Australii, południowej Afryce, Argentynie ludzie się kochają, bawią, urządzają wyścigi samochodowe. Starają się żyć normalnie. Do końca. Niestety strefa radioaktywna rozszerza się nieubłaganie i z czasem wszystko pochłania.

Powieść przypomniała mi się po powrocie z Meksyku. Tam człowiek był wystawiony na działanie pesymizmu. Kryzys gospodarczy. Zamykane były kolejne zakłady, każdego dnia byli zwalniani kolejni ludzie. Amerykański kanał CNN o niczym innym nie trąbił od rana do wieczora jak o czarnych chmurach recesji, nadciągających nad cały glob. Kilka tygodni takiego prania mózgu. Nawet w drodze powrotnej, w czytanych na pokładzie samolotów gazetach nie było prawie nic innego. I wylądowałem na koniec w Warszawie. A tu cisza, spokój, żadnej paniki. Wszystko toczy się normalnie. Oczywiście, wszyscy o kryzysie słyszeli, lecz nie jest to wiadomość z pierwszych stron gazet, ważniejszy był finał "Tańca z Gwiazdami". I poczułem się, jak na tytułowym ostatnim brzegu, nie wiedząc, co o tym myśleć. Nasze społeczeństwo, bardzo w innych sprawach przesądne i zabobonne, przyjmuje groźby ze stoickim spokojem. Ciekawe, czy z głębokiej, wrodzonej mądrości czy z głupoty. Czas pokaże.

Do Łodzi, ale po co? Już my wiemy po co!

Ten i ów mógłby się zdziwić, wzruszyć ramionami. A my planowaliśmy od dawna weekend w Łodzi. Grudzień jest bardzo dobrą porą na wycieczkę. W ciemny, pochmurny dzień miasto jest właśnie tak szare, jak się odeń oczekuje. Byliśmy tam zimą przed laty, powrócimy kiedyś z pewnością. Kto nie ma odrobiny czułości, może Łódź omijać szerokim łukiem. Lecz wystarczy obejrzeć film "Ziemia obiecana" Wajdy, wystarczy przeczytać pamiętnik Romana Polańskiego, by ożywić wyobraźnią szare ulice. Miłośnikom architektury nie trzeba miasta zachwalać, oni wiedzą dobrze i spieszą oglądać ginące w oczach, wspaniałe, XIX-wieczne fabryki. Podziwiają secesję kamienic.

                    

Powitanie z łódzkimi pomnikami.

U mnie miasto wywołuje odległe, prehistoryczne wspomnienia. Urwane fragmenty, jak scenki ze starej kroniki filmowej. Pociąg osobowy z Jasła, ciągnięty powoli nocą przez parowóz. Drewniany dworzec Łodzi Kaliskiej mroźnym świtem, tłum wylewający się zeń po schodach. Jakieś bary mleczne z zaparowanymi szybami przypalonym kakao. Koncert popularnego niegdyś zespołu Tangerine Dream w ponurej, zatłoczonej hali.
Łódź to był mini-Paryż kryzysowego PRL-u. Zamiast galerii Lafayette przy bulwarze Haussmanna, dom towarowy Centrum przy Piotrkowskiej. Tu się jeździło na ubraniowe zakupy. Wierzono, iż tu miało być łatwiej, więcej, modniej.
A dla Marzeny Łódź to tylko teraźniejszość, nowość, niespodzianka za każdym rogiem.

             

Oglądamy to, co pozostało z fabryk.

W mglisty poranek wysiedliśmy z pełniutkiego pociągu na dworcu Łódź Fabryczna. Tu właśnie dzień wcześniej Viggo Mortensen, znany aktor, kupował papierosy. Zamieszkaliśmy w staroświeckim hotelu Polonia. Jest tam antyczna winda z prawdziwym windziarzem (my zwykle chodziliśmy schodami, nie wiedząc, czy za każdym razem trzeba dawać napiwek). Innego luksusu nie zakosztowaliśmy wcale, przedkładając własne dwie nogi nad słynne łódzkie riksze.
Przez dwa dni plątaliśmy się po mieście, odwiedzając z bardziej znanych atrakcji Muzeum Włókiennictwa w Białej Fabryce i Muzeum Kinematografii. Lecz naszym głównym pomysłem na odwagę oderwania się od ulicy Piotrkowskiej było zabranie Spacerownika Gazety Wyborczej. Od pewnego czasu korzystamy z takiego wydawnictwa w Warszawie i bardzo się nam podoba. Czemu nie miałoby się sprawdzić w Łodzi? Sprawdziło się doskonale. Tylko jest jeden problem - na pokonanie wszystkich tras tydzień byłby za krótki. No, ale przecież do Łodzi nie jest daleko, będziemy tam jeszcze nie raz.
Odwiedziliśmy też, a jakże, słynną Manufakturę w dawnych zakładach Poznańskiego. Dla mnie ta nazwa ma w sobie coś z ironii. Jak pamiętam z lekcji historii, manufakturami nazywano duże warsztaty rękodzielnicze, sprzed rewolucji przemysłowej, które zanikły wraz z mechanizacją. A zakład Poznańskiego był jedną z dużych i nowoczesnych na tamte czasy fabryk. Co więcej, Poznański sam zaczął maszyny wytwarzać by uniezależnić się od dostaw z Anglii. A oni mu teraz taką nazwę... To, jak nazwać kałasznikowa muszkietem. Ale to drobiazg, nazwa ładnie brzmi.
I w ogóle fajnie jest się wybrać zimą do Łodzi!

                    

Piekny widok z pokoju hotelowego. Wizyta w muzeum kinematografii. Tradycyjny posiłek w Sfinksie.

Znów myślę, jeżdżąc rowerem, tym razem o dwóch sławnych Polakach.

Jesienno-zimowa aura nie zawsze zachęca do dalekich wypraw. Warto mimo wszystko się przewietrzyć na dwóch kółkach. Choćby krótko. Nawet w silnym wietrze lub przy mżawce. Przy niesprzyjającej aurze zataczam zwykle nieregularne esy-floresy po swoich podręcznych terenach rowerowych, takim prawie własnym podwórku. Może komuś wydać się dziwne, iż przy podobnej okazji przypomina mi się "Kisiel", czyli Stefan Kisielewski. Zaraz wszystko się wyjaśni. Jedną z rzeczy, które wiem o tym sławnym Polaku jest, iż mieszkając przez lata w Warszawie, wielokrotnie urządzał rowerowe wycieczki. Na przykład do Ursynowa i Ursusa. I jeśli mnie pamięć nie myli, to jeżdżąc na Ursynów musiał być świadkiem, jak na tym skrawku wiejskiego Mazowsza wyrosło betonowe osiedle - moloch. Kisielewski miał rzeczowy i niezależny pogląd na świat, zapewne wyrobił sobie odpowiednie zdanie i na ten PRL-owski twór. Nurtuje mnie to ostatnio, więc chyba sięgnę do jego wspomnień, może coś o Ursynowie napisał? Sprawa mnie intryguje, gdyż sam jestem świadkiem podobnego zjawiska.

Prehistoria ma to do siebie, że łatwo o niej zmyślać, ja też puszczę wodze fantazji. Były sobie pola uprawne, może należały do królewskiego Wilanowa, może częściowo do Natolina, nieistotne. Tak czy owak po wojnie je upaństwowiono. Wydaje mi się, że duża część terenu była wykorzystywana przez SGGW. Aż wkroczył do Polski kapitalizm, atrakcyjne tereny przejęła sobie spółka o znanej nazwie, należąca od pana o znanym nazwisku. Tereny położyły się odłogiem, zaczęły nabierać wartości i cech stepu i buszu. Tak powstały Dzikie Pola. I tu kończy się prehistoria a zaczyna historia pisana przeze mnie osobiście rowerem. Pewnej wiosny, kilkanaście lat temu, spokojną, szutrową dróżką poprzez dzikie pola i ogródki działkowe, zacząłem dojeżdżać rowerem z Ursynowa do pracy. Dróżka nosiła dumną nazwę ulicy Klimczaka. Już wkrótce było mi tamtędy nie po drodze do biura, lecz na stałe wpisałem owe Dzikie Pola do swych podręcznych terenów krótkich wypraw rowerowych. Już to do natolińskiego parku, już to pod skarpą do Arbuzowej czy tylko na lotnisko modelarzy...

Niestety, koło lotniska modelarskiego wkrótce zlokalizowano Świątynię Opatrzności i zaczęła się rewolucja: postawiono blaszaną kaplicę, ustawiono jakiś dzwon, jakieś krzyże. Ulicę Klimczaka do tego miejsca wyasfaltowano, ustawiono latarnie, na rogu wykwitł pomnik Sobieskiego i jego psów. W tym czasie po asfalcie ulicy Klimczaka ruszyli pierwsi śmiałkowie, amatorzy skrótu na Ursynów ulicą Orszady. Zrazu nieśmiało, pojedynczo. Dziś, po latach to strumień aut, w którym na rower nie ma już miejsca. Lecz to był tylko początek. Pewnego dnia nieopodal pomnika ustawiono duży biały namiot, były jakieś kwiaty, dywany, bannery reklamowe i zgraja ochroniarzy. Wśród całego tego zgiełku ginęła malutka makietka czy raczej planik nowego osiedla. Po hucznej imprezie - prezentacji, spokój nie powrócił na Dzikie Pola. Czcze słowa zaczęto przemieniać w czyny - ruszyła budowa wilanowskiego ratusza i pierwszych apartamentów. To nic, że ratusz, omotany pajęczą afer korupcyjnych straszy do dziś nagim szkieletem. Za nim rozpoczęto budowę zwykłych bloków i lawina ruszyła. Rozrost trwa do dziś. I tak krok za krokiem moja oaza ciszy i spokoju Dzikich Pól zamieniła się w brzęczący ul, jak Ursynów za czasów Kisiela. Albo Ursynów, jaki widzimy w serialu Alternatywy 4, Stanisława Barei. Bareja jest drugim sławnym człowiekiem, którego wspominałem ostatnio na rowerze. Tak się złożyło, iż odwiedziłem na Ursynowie blok, który "zagrał" tytułowy budynek Alternatywy 4 i wracałem do domu przez kipiący życiem i rosnący jak na drożdżach nowy Wilanów. Skojarzenie samo się narzuciło. Bo pomimo wcześniejszych zapewnień o ekskluzywności, wyrafinowanej urbanistyce i unikalnej architekturze, to, co powstaje na Dzikich Polach to dla mnie kolejny moloch. Pewnie, że już nie z wielkiej płyty, już nie brnie się przez bezdenne błoto, już są sklepy i trawniki. Bo i czasy nie takie. Ale bezkres stojących w ciasnych rzędach, zlewających się w jedną masę czteropiętrowych "ekskluzywnych" bloków mnie osobiście przeraża. A gdy pokryje cały wolny pas, aż do Powsina, będzie na co popatrzeć z samolotu. Nawet na Ursynowie bloki nie stały tak gęsto. W Nowym Wilanowie z pewnością żyje się lepiej niż na PRL-owskim Ursynowie, nie wiem jak dobrze bo sam tam nie mieszkam. Jestem przekonany, iż samo istnienie takiego molocha musi wywoływać różne problemy i kuriozalne sytuacje. Służę przykładem: pomimo, że zamieszkało tam wiele tysięcy ludzi, nie powstała żadna nowa linia autobusowa, autobus wcale na osiedle nie dociera, choć jest bardzo rozległe i do istniejących przystanków daleko. No dobrze, z założenia mieszkają tam ludzie zamożni, poruszający się samochodem. Więc dlaczego nie ma z osiedla prawdziwego wyjazdu w stronę centrum Warszawy? Może po to, by kierowcy kręcąc nosem na planowe niedoróbki wspomnieli czasem "Alternatywy 4"?

             

Huczny początek - wielka prezentacja nowego Wilanowa. Miało być ekskluzywne osiedle, harmonijnie nawiązujące do zabytkowego sąsiedztwa.
Co z tego wyszło? Kolejne bezkresne blokowisko, które się wciąż rozrasta we wszystkie strony...

                    

Trochę tu śmiesznie i trochę strasznie.
Znaki nie obowiązują husarii Sobieskiego? Prowadzące do nikąd drogi rowerowe i ratusz-widmo "w likwidacji, w upadłości".

Na koniec miałem raz jeszcze wspomnieć Kisiela i Bareję i napisać coś w stylu, że Wilanów jak Ursynów zasłużył może na własny serial w rodzaju "Alternatywy". Ale uświadomiłem sobie, że nie oglądam seriali i może taki serial już jest. Mógłbym wyjść na głupka.

Trochę rowerowej statystyki.

      

Zgrabny krzyż przydrożny przy Trakcie Lubelskim w gminie Wawer. Upolowany wspomnianego poranka.

Wróciłem dziś z polowania na kapliczki. Dzień był słoneczny, asfalt suchy a zimny wietrzyk i warstwa lodu na kałużach przypominały o tym, jaką mamy porę roku. Kręciłem się miedzy Wałem Miedzeszyńskim a Wawrem. Świetny teren łowiecki, gdzie drogi i osiedla zachowały swój archaiczny układ. Nigdy nie wracam stąd z pustymi rękami. Tak było i dziś - dopadłem na przykład trzy krzyże na Trakcie Lubelskim. Tylko, jak wszędzie pod Warszawą, ruch bardzo duży i jadąc rowerem przede wszystkim trzeba uważać by samemu nie stać się tematem przydrożnego krzyżyka.. Po powrocie rozgrzałem się kawą, poczyniłem notatkę na temat wyprawy a potem się zamyśliłem. Bo okazało się, że wbrew wcześniejszym obawom, kończący się sezon będzie statystycznie całkiem udany. Pomimo tego, że na urlop nie zabraliśmy rowerów. Z zapisków wynika, iż wsiadałem na rower prawie 70 razy, do końca roku może dojść do 80! To wynik od lat rekordowy. Ja wiem, że składają się na imponującą liczbę głównie kilkugodzinne polowania na warszawskie kapliczki, lecz odbyłem i parę dłuższych wypraw. Jest się czym cieszyć albo pocieszać. Kiedy to odkryłem, zamyśliłem się głębiej. W obecnym sezonie i kilku poprzednich mogę odtworzyć praktycznie wszystkie trasy rowerowe. Uzbierałoby się sporo. Nie zawsze tak było. Nagle zacząłem się grzebać w przeszłości, sięgając dalej i dalej. Aż powstała tytułowa statystyka. Gdzieś tam już, na swojej witrynie wspomniałem, że nie jestem w stanie wyliczyć czy opisać wszystkich wypraw rowerowych. Lecz mogę wspomnieć wiele z nich. Jazdy rowerem, po których pozostał jakiś ślad. Po wielu, po większości nie pozostało nic. Jednak są takie, o których mogę podać choć minimum danych: datę i przybliżoną trasę lub cel jazdy. Niektóre krótkie, parogodzinne, inne wielodniowe. Wszystko, co je łączy, to ten pisany ślad. Zwykle króciutka notatka, lecz czasem recenzja z trasy. Dobrze jest mieć dobrą pamięć. A ja mam pamięć taką jak wzrok: dobry ale krótki. I dobrze jest mieć jakieś notatki.

Rok 2008 - 68 wypraw(a sezon się nie skończył!)
Rok 2007 - 41 wypraw
Rok 2006 - 68 wypraw
Rok 2005 - 58 wypraw
Rok 2004 - 36 wypraw
Rok 2003 - 54 wypraw
Rok 2002 - 42 wyprawy
Rok 2001 - 55 wypraw
Rok 2000 - 68 wypraw
Rok 1999 - 20 wypraw
Rok 1998 - 15 wypraw
Rok 1997 - 7 wypraw
Rok 1996 - 3 wyprawy
Rok 1995 - 4 wyprawy
Rok 1994 - 43 wyprawy
Rok 1993 - 16 wypraw
Rok 1992 - 10 wypraw
Rok 1991 - 31 wypraw
Rok 1990 - 3 wyprawy
Rok 1989 - 5 wypraw
Rok 1988 - 23 wyprawy
Rok 1987 - 4 wyprawy
Rok 1986 - 5 wypraw
Rok 1985 - 14 wypraw
Rok 1984 - 49 wypraw
Rok 1983 - 5 wypraw

Moja statystyka rowerowa obejmuje właśnie wyprawy rowerowe, po których pozostał jakikolwiek pisemny ślad. Uzbierało się tego prawie 750. Jest z czego wybrać!

Historyczny adwent rowerowy

\rowery\opisy\bor.html

Koniec roku rowerowo całkiem optymistyczny. Wybrałem się w grudniu, jeszcze przed świętami, w sentymentalną podróż - odwiedzić rodzinne strony. Udało się w pobyt w Rzeszowie wpleść rower i to całkiem zgrabnie, właśnie w historycznym nastroju. Sobota, 13 grudnia, była pełna radiowych wspomnień wprowadzenia Stanu Wojennego. Czasy odległe lecz ja je pamiętam. Wspominałem również: z rodzicami i znajomymi. Poza tym wspomniałem dobre czasy rowerowe: odbyłem 30-kilometrową, zgrabną jazdę z samym żywym Bodziem! Trasa miejsko-podmiejska: koło dawnej prochowni na Wilkowyi, koło dawnego gospodarstwa Zelmeru na Załężu i koło dawnej a wciąż obecnej giełdy. Trasa mocno błotnista, co mnie ucieszyło bo obiecywałem swemu krnąbrnemu Trekowi trudne warunki. Potem nieco kluczenia zapomnianymi ścieżkami u stóp Kopca Konfederatów a na koniec miejskie bulwary nad Wisłokiem aż po zaporę. Rześkie, prawie mroźne powietrze, wspominki. Wielka atrakcja na koniec sezonu.

             

Straszna ze mnie gapa - nie zrobiłem ani jednego zdjęcia z przejażdżki z Bodziem, choć miałem paparat.
Na pociechę zdjęcia z niedzielnej wyprawy Borem - lasem do Turzy. Na dowód, że ten teren też jest malowniczy.

Na niedzielę zaplanowałem coś dłuższego. Zrezygnowałem z górek. Trzeba mieć odpowiedni nastrój, by z zapałem w temperaturach koło zera pocić się na podjazdach a zaraz potem dawać się przenicować lodowatemu pędowi powietrza na szybkich zjazdach. I tu nawet najdroższa, oddychająca odzież nie na wszystko pomoże. Nie. Wybrałem historyczną, sentymentalną trasę lasami Kotliny Sandomierski. Pomysł był taki, żeby podjechać autem do Boru, stamtąd ruszyć rowerem, dotrzeć do pomnika pomordowanych przez NKWD w Turzy a dalej się zobaczy. I kiedy się dojechało do Turzy, to się zobaczyło. Że zrobiłem całkiem niezły kawałek drogi i czas nieubłaganie uciekał. I że lekki wschodni wiaterek przybrał na sile. Zrezygnowało się, więc z ambitnych, odkrywczych planów i dość prostą, głównie asfaltową trasą powróciło do Boru. A po drodze było ciągle co wspominać. Rozpisałem się o tym wyjeździe na osobnej stronie, więc nie będę się powtarzał.

Trwa adwent, Boże Narodzenie za pasem a sezon rowerowy nijak mi się nie chce zakończyć. Tu by tylko śnieg i narty mogły namieszać.

Mam gliniane wyrzuty sumienia.

Moja strona internetowa istnieje niemal rok. Wychodzi na jaw smutna prawda. Przez ten okres wiele się działo, w ślad za dzianiem się dokładałem nowości. Niestety, w dziedzinie gliny czyli ceramiki zastój. Wszystko przez lenistwo: znacznie łatwiej bazgrać pastelami, niż upaćkać ręce w glinie. Ile potem sprzątania! Stąd tytułowe wyrzuty sumienia. Podobny smutek i nuda w mozaikach. Coś z tym trzeba zrobić. Mam wszak pewien zaległy projekcik - wypalone kawałki mozaiki od dawna zbierają kurz w oczekiwaniu na glazurowanie. Parę drobnych figurek, suchych już jak pieprz, oczekuje wypalenia na biskwit. To po co o tym wspominać? Pomyślałem sobie, że jak o ceramice napiszę to się zmobilizuję do uruchomienia pieca. Wstyd byłoby w kolejnym biuletynie przyznać się do porażki, do tego, że nic się nie zmieniło. Co prawda pogoda sprzyja jeździe na rowerze, lecz pozostają długie, zimowe wieczory. Jest nadzieja, że jeszcze przed Bożym Narodzeniem coś ulepię, coś wypalę. I tym czymś się wkrótce pochwalę!

Powrót
Back