Proszę Państwa! Harmonia jest niestety staruszką. I, jak gdzieś tam wcześniej wspomniałem, jej stan zdrowia pogorszył się znacznie pod koniec sezonu. Było oczywiste, że bez naprawy dachu można zapomnieć o nowym sezonie wyprawowym w kamperze. Trzeba było działać. Przy moim nieregularnym i nieprzewidywalnym trybie życia udało mi się dopiero początkiem maja zabrać za naprawę. Już pierwszego dnia zdarzyła się katastrofa. Podczas usuwania przegnitego tylnego panelu podnoszonego dachu jego narożniki po prostu się zdezintegrowały. Chwilowo ręce mi opadły, cały upadłem na duchu, jak to mówią. Jednak szczęśliwie wkrótce się podniosłem, otrzepałem i przystąpiłem do akcji ratunkowej. Trwała cztery pracowite dni. Oszczędzę Państwu szczegółów technicznych, jednak mogę się poszczycić, iż tylna część dachu jest niemal tak silna jak w młodości Harmonii. Niestety, pozostała część już nie. Bez jakichś drastycznych poczynań trzeba będzie już z tą dolegliwością żyć do końca... Kiedy mi się już udało przywrócić Harmonię do użytku, zająłem się realizacją znacznie przyjemniejszego projektu. Od początku chciałem wyposażyć naszego kampera w rowery. Niestety szczupłe rozmiary wykluczały normalne rowery górskie. Wpadłem więc na pomysł składaków. Tylko gdzie je umieścić? Popuściłem wodze technicznej fantazji, a efekt końcowy jest tak unikalny, iż stał się od razu integralną częścią projektu "Dysharmonia". Otóż postanowiłem wykorzystać wolny kawałeczek dachu samochodu. Udało mi się tam stabilnie umocować bagażnik a na bagażniku dwa rowerki w stanie złożonym. Nie wygląda to wszystko zbyt estetycznie, jednak do reszty pasuje jak ulał. Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości, co do celowości przedsięwzięcia wybraliśmy się z Marzenką początkiem czerwca na małą wyprawę. Postanowiliśmy "oblatać" prototypy na znajomym terenie. Wybór nie był trudny. Terenów rowerowych w okolicy jest wiele ale takich z przyjemnym kempingiem zaledwie kilka. Nic dziwnego, iż wylądowaliśmy na kempingu "Echo" w Zwierzyńcu, by po paru dniach przenieść się do Sandomierza, na "Browarny". Nie będę się rozpisywał o przebytych trasach, zjedzonych smakołykach i wypitych trunkach. Wyjazd się wspaniale udał. Przy okazji przekonaliśmy się, iż nawet na składakach możemy odbywać w miarę ambitne wyprawy. Będą nam odtąd towarzyszyć na wyprawach. I będą zawsze pod ręką. A wielka wyprawa letnia już się zbliża!
Nowości ostatniej wyprawy. Nasze Dahony na dachu i w gotowości bojowej.
No i jeszcze internet na kempingu... Czemu nie! Może dałoby się tak pracować przez cały rok?
Z wizytą u starych znajomych: pułkownika Skopenki i konika polskiego.
Ten rok pod względem rowerowym jest bardzo słaby. Objeżdżam co prawda regularnie Warszawę w poszukiwaniu kapliczek, jednak w dalsze podstołeczne tereny się nie zapuszczam, obwiniając podły stan techniczny "Sorrento". Naprawy wymagają dużych inwestycji i myślę poważnie o nowym rumaku... Staremu stuknęło 15 lat! Nie wybrałem się jeszcze ani razu w góry! Trek nie miał okazji ponownie zawieść, bo ciągle stoi w piwnicy. Długo stał bez przedniego kółka, bo zrobił się kapeć czyli kicha. Co prawda Bodzio kółko naprawił, jednak dopiero niedawno znalazłem czas, by je zamontować. Goryczy dolewa świadomość, że drugi rok z rzędu nie załapałem się na Rajd Weteranów! Jak znam życie, gdybym pojechał to bym był rozczarowany. Ale nie pojechałem! Na pociechę pozostaje letni urlop a z nim obietnica skorzystania z najnowszych zakupów - składaków Dahon.
Co mnie skłania, by o nim w ogóle wspominać? Prawdopodobnie staram się na siłę zapełnić niniejszy biuletyn. Moje hobby nie ma nawet adekwatnej nazwy. Od razu przypomina mi się komedia "Nie ma róży bez ognia". W niej to oszust matrymonialny, grany przez Jerzego Dobrowolskiego, pytany o zawód odpowiedział, że to nowy zawód, który nie ma jeszcze nazwy. Jeśli moje hobby ma nazwę, to ja jej nie znam. Roboczo nazywam je "archeologia krajobrazu". Na czym polega? Ogólnie na odkrywaniu śladów przeszłości. Marnych resztek po tym, co było a czego nie ma. Zaraz ktoś spyta: co w tym szczególnego? Wszak legiony badaczy, zawodowców i amatorów niczym innym się nie zajmują. Archeolodzy, historycy sztuki, poszukiwacze skarbów i zwykli detektoryści, biografowie i wielu innych. Wyciągają na światło dzienne z głębi archiwów, wykopują spod ziemi, wyławiają spod wody, wykuwają spod tynku a nawet prześwietlają rentgenem. Odkrywają ukryte ślady przeszłości, o historycznym znaczeniu. To są wszystko sprawy ważne lecz kłopotliwe. Kosztowne, wymagające wiedzy, czasu, zaangażowania. I panuje tam tłok, bardzo trudno odkryć coś nowego, nie stąpając po odciskach poprzednika. A ja jestem leniwy, wolę, gdy rzeczy do odkrycia leżą na ulicy, wystarczy się po nie schylić. Taka archeologia uliczna... Może to właściwe określenie? Gdy uprawiam swoje hobby czuję się chwilami jak kloszard zbierający niedopałki. Te pozornie wzgardzone przez innych, bezwartościowe resztki mogą również dostarczyć chwilki przyjemności, choćby jednego zaciągnięcia się. A gdy na filtrze dostrzec ślad szminki, można zawsze wyobrażać sobie, iż przed chwilą trzymała go w ustach piękna kobieta, można dopalając takiego peta czuć się niemal jakby się ją całowało w usta. Bo ja zadowalam się odnajdowaniem śladów przeszłości zwykle przez innych niedostrzeganych, najczęściej pamiątek po rzeczach czy wydarzeniach całkiem prozaicznych i codziennych. Kręci mnie to, jak niewiele pozostaje nieraz po sprawach, które niegdyś były dla kogoś bardzo ważne.
Efekty moich poszukiwań już się na tej stronie pojawiały i będą się pojawiać w przyszłości. A tu dwa przykłady związane z rzeszowskimi gawędami.
Nad zalewem.
Te niepozorne plamy na drzewach rosnących nad zalewem są praktycznie niewidoczne dla niewtajemniczonych. Lecz ja mogę o nich coś powiedzieć. Na przykład to, że te resztki farby mają bagatela... minimum 30 lat. Są to dawne znaki szlaku turystycznego w kolorze niebieskim do Dynowa. Szlak sobie nadal istnieje i ma się dobrze. Choć jest to szlak pieszy, zdarza się zeń korzystać kolarzom górskim, jak ja czy Bodzio. Już od wielu, wielu lat ma on swój początek w Białej. Był jednak taki okres, gdy szlak zaczynał się w Rzeszowie. Biegł sobie lewym (geograficznie) brzegiem Wisłoka, przekraczał zaporę i podążał wzdłuż zalewu. W pewnym momencie, przed Żwirownią odbijał w lewo w stronę wsi Biała, by dotrzeć do drogi na Tyczyn. A więc do miejsca, gdzie dziś go spotkamy. Wciąż jeszcze natkniemy się stare znaki nad zalewem. To ciekawe. Od jakiegoś czasu PTTK praktykuje zamalowywanie nieaktualnych znaków na szaro. Jednak dawniej tak nie było, dzięki czemu uliczny archeolog krajobrazu ma co odkrywać. Oczywiście, rzecz wydaje się zupełnie nieciekawa, jednak u mnie zaczyna w takich przypadkach działać wyobraźnia. W naszym kraju większość społeczeństwa nie ma nawet pojęcia o istnieniu jakichś tam szlaków a co dopiero mówić o korzystaniu z nich. Narzuca mi się porównanie ze Szwajcarią ale... dajmy temu spokój! Czy wielu turystów przemierzyło świadomie ten odcinek szlaku podczas jego krótkiego żywota? Zapewne niewielu. Ktoś jednak musiał nim iść. Może uczestnicy rajdu? Przymykam oczy i widzę ich, jak żywych: na czele starszy przewodnik - jako jedyny ma ciężkie trapery i getry, za nim młodzież. Ktoś idzie w zielonym kapeluszu ozdobionym różnymi znaczkami, innemu dynda obita menażka a trzeci targa gitarę, ktoś podpiera się ciupagą. Większość ubrana nieodpowiednio, przepasana w biodrach swetrami, kurtkami. Rajd się dopiero zaczyna więc mają dużo sił i zapału. A może przechodziła tędy romantyczna para studentów? Trzymali się za ręce. Tu szlak skręca! - powiedziała odkrywczo dziewczyna. Przystanęli a wówczas chłopak zrobił to, o czym myślał od centrum miasta: pocałował ją. Może później się pobrali i żyli długo i szczęśliwie? Może dziś mają wnuki? Wszystko jest możliwe...
Drugi przykład z bliskiego sąsiedztwa.
W gawędzie o starych, rzeszowskich ciężarówkach pisałem o bazie Transbudu, położonej przy ulicy Krakowskiej. O tym, jak intrygująca była to dla dziecka instytucja również wspominałem. Gdzieś na przełomie lat 70-tych i 80-tych większość terenu bazy, położoną frontem do ulicy Krakowskiej pochłonęło nowe blokowisko. Pozostała niewielka część uwięziona pomiędzy blokami - ceglane warsztaty i plac przed nimi. Ta enklawa wegetowała bodajże do początku lat 90-tych, do momentu, gdy rzeszowski Transbud, źle znoszący III Rzeczpospolitą przeszedł do historii. Nie umiem nawet powiedzieć co się działo na placu przez kolejne lata i co się mieściło w byłych warsztatach. Może jakieś hurtownie. Wszystko to znikło bez śladu ustępując miejsca wyrosłemu w krótkim czasie apartamentowcowi. Przechodząc w okolicy tuż przed rozpoczęciem budowy wypatrzyłem jeszcze resztki betonowych podjazdów, na których kącie bazy myto w dawnych czasach podwozia pojazdów. Szkoda, iż nie miałem akurat przy sobie aparatu. Dziś w tym miejscu pyszni się dziś wspomniany nowy blok a w nim mieszkają dzieci, które innego świata już nie pamiętają. Baza znikła, zdawałoby się, bez śladu. A jednak! Gdy resztki bazy odcięte zostały od ul. Krakowskiej budową osiedla, urządzono nowy, prowizoryczny wjazd - po płytach betonowych, wokół bloku stojącego na końcu ulicy Króla Augusta. To połączenie zachowało się do dziś! Prowadzi już do nikąd ale ciągle istnieje. Nie jest tak stare jak sama baza Transbudu lecz jest jej ostatnim wspomnieniem. .
Kręcąc się w pobliżu odkryłem coś jeszcze - wśród starych zarośli, rosnących niegdyś za warsztatami tkwią w ziemi skromne resztki ogrodzenia bazy! Czy choć jeden z parkujących obok auta mieszkańców wie, co to jest? Nie musi, bo i po co? Tylko ta moja wyobraźnia. Przez dziesiątki lat setki ludzi musiały się przewinąć przez tę bazę. Jedni przelotnie, inni utknęli tu na całe dekady. Jedni może zaczynali po szkole kariery inni stąd przechodzili na emerytury. Kto wie, może nawet ktoś tu w wypadku stracił życie czy zdrowie? I ja się teraz zastanawiam, jak by się czuli ci wszyscy ludzie, wiedząc, iż po bazie, która zabrała kawał z ich życia, pozostał fizycznie ułomek ogrodzenia?
Przedstawiłem dwa okazy z mojej hobbystycznej kolekcji archeologicznej. Nie bez powodu przyrównałem je do niedopałków z ulicy. Mają z petami jeszcze jedną wspólną cechę: mogą zniknąć po najbliższym sprzątaniu.