Kiedyś pocztówka to było coś. Wysyłano ją często z Mielca, Ropczyc, Sędziszowa, Pikutkowa Górnego. A jak była z Zakopanego albo z Ciechocinka!!! O zagranicznych nie wspomnę. Pocztówki się zbierało, wymieniało lub trzymało pod szkłem na biurku. Odnoszę wrażenie, iż tradycja wysyłania pocztówek powoli zanika. Zastąpiły je SMS-y i maile. I oczywiście niezliczone zdjęcia cyfrowe, przy których pokazywaniu po powrocie, najwytrwalsi oglądacze ukradkiem ziewają. Sam kiedyś rozsyłałem wiele pocztówek i wiele dostawałem. A dziś ani nie wysyłam ani nie otrzymuję. Najbliżsi i tak wiedzą na bieżąco gdzie się obracam a dalsi znajomi są przyzwyczajeni, że ciągle plączę się po odległych krajach, z których nieraz wysłanie widokówki jest kłopotliwe czy wręcz niemożliwe.
Takie Chiny na przykład. Załóżmy, że w każdym odwiedzonym mieście udałoby mi się zakupić widokówki, odpowiednie znaczki i że tamtejsza poczta pojęłaby właściwie wypisany obco adres. To nie jest wcale oczywiste. Załóżmy, że się udało. A gdyby zebrałaby się już u adresatów odpowiednio pokaźna kolekcja, to by się na koniec okazało, co mogę sam stwierdzić: że wbrew pozorom wielkie Chiny są prawie wszędzie takie same. Od wielu lat odwiedzam Państwo Środka regularnie. Dziwnym trafem nie byłem tam w roku olimpiady w Pekinie i powróciłem teraz po dłuższej przerwie. Gdyby mnie kto spytał, czy dostrzegłem jakieś zmiany, to i owszem. Przede wszystkim przybyło bardzo ludzi w kolejce po wizę pod chińską ambasadą. W takiej kolejce nie tkwiłem chyba od czasów dzieciństwa i mięsa na kartki. No i nowy, olimpijski, gigantyczny terminal na lotnisku w Pekinie. Obserwowałem niegdyś jego pospieszną budowę a dziś mogłem od środka podziwiać rozmach i wyłażącą już na wierzch prowizorkę.
Wysyłam z Chin tylko pocztówkę, bo nie podejmuję się o nich nic mądrego napisać. To dziwny i jedyny w swoim rodzaju kraj. Nie podobny do żadnego innego. Zjeździłem kawał Chin, odwiedziłem i wielkie, sławne miasta i małe nieznane miasteczka. Spędziłem tu wiele czasu. I to jest problem. Bo nie mam już świeżego spojrzenia. Wiele z tutejszych dziwów mi się opatrzyło, do wielu egzotycznych zjawisk przywykłem. A jednocześnie za mało je poznałem by dostrzec coś odkrywczego. Wspomnę tylko na koniec, co jest dla mnie symbolem i kwintesencją ducha współczesnego Państwa Środka. Jest to rzecz zupełnie błaha ale tak pospolita, iż śmiało mogłaby zastąpić chińską flagę. Plandeka w trójkolorowych barwach, które nie wiem skąd się wzięły. Bo to narodowe barwy Francji, Czech, USA, Rosji i paru jeszcze krajów. Ale nie Chin. Ich czerwona gwiaździsta flaga, jaka jest każdy widzi. Ale plandeka w biało - niebiesko - czerwone pasy jest tu tak powszechna jak żółtawe zamglone niebo i słoik z zieloną herbatą. Otula się nią ciężarówki, budowy drapaczy chmur, uszczelnia się groble, tworzy się szałasy, w których mieszkają robotnicy. Jest opoką na której opiera się legendarny rozwój kraju. U nas można ją też czasem spotkać. Jako materiał na wypchane torby, często spotykane wśród handlarzy z wielu krajów wschodu na różnych targowiskach.
Legendarna trójkolorowa plandeka. Bez niej Chiny nie byłyby Chinami!
Tak więc przesyłam pozdrowienia z kraju pasiastej plandeki. Jest ona mało fotogeniczna i na tytułową pocztówkę wybrałem ciekawsze zdjęcie. Jednak choć nigdy do głowy mi nie przyszło owej materii, ważniejszej dziś niż jedwab, celowo fotografować, przejrzałem swoje zasoby i ... powycinałem kilka fragmentów na dowód jaki to wszędobylski widok, wciskający się w obiektyw, czy się chce czy nie. Przy tym zabiegu uświadomiłem sobie, jak wiele zdjęć z Chin posiadam. Większość to masówka, nic ciekawego, ale kilka naprawdę ładnych. Więc tym, którzy są zdegustowani tematem niniejszej opowiastki obiecuję skompletować kiedyś w wolnej chwili chińską galerię.
Nie będzie to wiadomość z ostatniej chwili lecz czasem można się za siebie obejrzeć, czyż nie?
Okazja do wspomnień taka, iż przytrafiło mi się w tym roku dwiedzić kilka miejsc na terenie byłego Związku Radzieckiego.
Najpierw była to niewielka mieścina w okolicy Wołgogradu, znanego szerzej pod nieaktualną nazwą Stalingrad. Mieścina była biedna i sprawiała wrażenie, jakby czas się w niej zatrzymał, a w każdym razie toczył wolniej niż u nas na przykład. A może to tylko pozory? Ciągle główna aleja nosi dumną nazwę Komuny, centralny plac zdobią portrety bohaterów a na ulicach królują Łady, Wołgi i ciężarowe Ziły. Głównym zajęciem młodzieży w majowe wieczory jest przelewanie na parkowych ławeczkach piwa z dużych 2-litrowych plastikowych butelek do mniejszych jednorazowych kubków. Starsi raczą się czymś mocniejszym.
Kilka obrazków z głębi Rosji. Znajome obrazki, znajome nazwy...
... i te budzące sentyment lody!
Co do słynnej nazwy, to pokrętne ścieżki historii nieźle tu namieszały. Katowice coś o tym wiedzą.
W Polsce liczne Stalingrado-pochodne nazwy po upadku komuny poznikały. W Paryżu nie mieli tego szczęścia,
Komuna Paryska upadła za wcześnie by wpłynąć na nowocześniejsze nazwy i do dziś Paryżan straszy Place de la Batalle de Stalingrad. Współczuję.
Na przykład w Rzeszowie za czasów PRL-u, wielu starszych ludzi, mówiąc czy myśląc o ulicy Obrońców Stalingradu, używało przedwojennej nazwy Hetmańska.
Na podobnej zasadzie ja, kiedy słyszę "na Hetmańskiej", to w myśli tłumaczę na swoje: aha, na Obrońców.
O samym Stalingradzie - Wołgogradzie nie mogę wiele powiedzieć. Odwiedziłem tam tylko lotnisko i odbyłem przy okazji ciekawą wyprawę w przeszłość.
Lotnisko nie zmieniło się od dawnych lat i przypomina raczej brudny dworzec PKS, tak kiedyś wyglądały lotniska w ZSRR. Popamiętam poranną wizytę w bufecie.
Mała czarna kosztowała tam dwa razy więcej niż duże rosyjskie piwo. Zgadnijcie, co zamówiłem do śniadania...
Cyklu "Ja i wieża Eiffla" ciąg dalszy,
... tym razem ja i Moskwa!
Potem byłem, a jakże w samej stolicy. Ilości egzotycznych samochodów na ulicach Moskwy są już legendarne, tak, jak luksusowe sklepy i drożyzna w restauracjach.
Jakby Moskwa była tylko dla bogatych. Ale nie było tak źle. Spacer wokół Kremla zupełnie za darmo, cena biletu na metro porównywalna z Warszawą a piróg z mięsem,
popity piwem pod Dworcem Białoruskim za grosze. Czułem się jak w domu. W Moskwie wszystko stoi na swoim miejscu, jak każdy może się przekonać w Google Earth.
Jakieś zaskoczenia? Na zalew Bentley-ów i Ferrari, nie respektujących praw pieszego byłem przygotowany. Ale ilość zagranicznych turystów mnie zaskoczyła.
Chwilami zdawało się, że Plac Czerwony za mały by ich pomieścić a przecież mały nie jest.
Serce imperium czyli zatłoczony Plac Czerwony. Te malunki to nie awaryjny pas startowy (ktoś jeszcze pamięta Niemca co tu wylądował awionetką?)
ale linie dla czołgistów, podczas uroczystych defilad.
Rosja to nasz Wielki Brat. Przygląda się nam pilnie i podejrzliwe, czasem groźnie pomrukuje. Ale mamy też Braci Mniejszych. Choćby takich Łotyszy, Litwinów, Estończyków.
I biję się w pierś, iż sam myślałem o Łotwie lekceważąco i podejrzliwie, niewiele o niej wiedząc. Jakieś chaotyczne przebłyski, skojarzenia, nie wiem nawet, czy właściwe.
Łotewski Legion walczący u boku Niemców przeciwko Sowietom, a wiadomo, co myślimy o tych, którzy współpracowali z Hitlerowcami...
Łotysze byli przyboczną gwardią Lenina, Rosjanom nie ufał. Wiele lat temu, gdy byłem zainteresowany tym kierunkiem turystycznie,
Łotwa z Rygą na czele, miała najwyższy wskaźnik przestępczości z krajów nadbałtyckich. Wszystko to zniechęcające.
I nagle po latach przyjechałem służbowo na Łotwę. I co się okazuje? Że to całkiem przyjemny, normalny kraj. Oczywiście lata rusyfikacji i sowietyzacji pozostawiły niezatarte ślady.
Lecz poza tym panuje tu już skandynawski klimat: nieco podobne budownictwo i krajobrazy, niezrozumiały język i blond mieszkańcy. Z tym językiem to śmieszna sprawa.
Mieszka tu wielu Rosjan i język rosyjski słyszy się wszędzie. Jednak napisy są wyłącznie w języku łotewskim.
Bo choć to niewielki naród i od niedawna niepodległy a może właśnie dlatego, jest bardzo dumny i przywiązany do swej odrębności.
To zrozumiałe. Kraj jest dużo mniejszy od Polski a ludność dużo, dużo mniejsza. Na myśl o czymś łotewskim w Polsce moje pierwsze skojarzenie to klub żużlowy z Daugavspils, który startuje w polskiej lidze. Nie jest łatwo znaleźć łotewskie produkty w naszych sklepach. Za to polskich wyrobów na Łotwie nie brakuje. Szczególnie ujął mnie za serce
"Karton wiśniowy mocny" czyli wykwintny napój alkoholowy z dolej półki.
Na koniec, całkiem prywatnie odwiedziłem Estonię, Łotwę i Litwę w ramach wakacyjnej wyprawy. A to już jest opisane w dziale "nasze wyprawy": Bursztynowym Szlakiem - Estonia, Łotwa, Litwa .
Komu nie zdarzyło się przewidzieć wydarzeń z przyszłości? Lub wydarzeń z przeszłości o których się nie wiedziało? Albo wpaść na świetny pomysł, dokonać wynalazku, który już przez przypadek istnieje, niestety? Wielu ludziom się to zdarza. Mnie również przytrafia się być jasnowidzem, takim Nostradamusem. Najczęściej udaje mi się przewidzieć kłopoty związane z ludzkimi słabościami, rzadziej spowodowane działaniem słynnych praw Murphy'ego.
Przebywając ponad miesiąc w Indiach można zatęsknić za wieloma rzeczami. Na przykład za normalnym jedzeniem. Ja będąc tam tęsknię m.in. za "normalnym", polskim krajobrazem. Za lasem i polem w którym można długo wędrować nie napotykając nikogo. W Indiach jest to niemożliwe. Tam człowiek nigdy i nigdzie nie jest sam. Nawet na pustyni zawsze widać na horyzoncie jakiegoś rowerzystę a jak jest jakiś krzak, to z pewnością za chwilę ktoś zza niego wyjdzie. Nic dziwnego, iż dzień po powrocie z Indii namówiłem Marzenkę na wycieczkę krajoznawczą. Tym razem wybór padł na Puszczę Kampinoską a dokładniej na resztki fortów twierdzy Modlin, znajdujące się na jej skraju, koło Czosnowa i Cybulic. Poznałem te zakątki przed laty podczas samotnych wypraw rowerowych a teraz chciałem je pokazać Marzenie. Choć laikom trudno sobie wyobrazić, jak to co oglądają kiedyś wyglądało i do czego służyło, zwiedzanie ruin umocnień, kryjących się w zaroślach zawsze jest emocjonujące. Często rozczarowują, czasem są imponujące. Prawie zawsze są zaśmiecone, śmierdzące i odarte z wszystkiego, co metalowe. Zwykle można podziwiać tylko rozkruszone grubaśne mury z cegły lub betonu. Zarośnięte i obsypane ziemią. By nieco podnieść napięcie, powiedziałem do Marzenki iż w jednym z tych fortów można zobaczyć zachowaną kopułę pancerną. Co prawda tylko obserwacyjna, nie artyleryjska ale i tak wielki unikat. Jeśli jej złomiarze nie ukradli, dodałem. Dość długo błądziliśmy po zarośniętych, stromych wałach fortu Cybulice szukając rzeczonej kopuły. A gdy odnalazłem miejsce - zamurowało mnie na chwilę. Przewidywania się sprawdziły: kopuła zniknęła. Raz jeszcze byłem Nostradamusem. Chwilkę sprawę przemyślałem i już przestałem się dziwić. Dobrze pamiętam, jak w latach 80-tych z katedry w Gnieźnie skradziono sarkofag św. Wojciecha, przed paru laty zniknął Dzwon Pokoju, dar Japonii dla Warszawy - to prawdziwy wstyd. Cóż więc dziwnego, że zniknęła jakaś nikomu nie potrzebna kopuła? Jak się dowiedziałem później z Wikipedii, kopuła wyparowała już w 2004 roku, pięć lat temu. Mogę tylko stwierdzić, że miałem szczęście, iż zdążyłem to rzadkie zwierzę zobaczyć na własne oczy i sfotografować.
A.D. 2003. Historyczne zdjęcie unikalnej kopuły obserwacyjnej, takiego pancernego grzybka.
A.D. 2009. Tyle z niej zostało po grzybobraniu urządzonym przez złomiarzy.
Ale może nie jest tak, jak myślę. Po rozbiciu Muru Berlińskiego wielu Berlińczyków ustawiło sobie jego kawałki w ogródku.
Może więc to nie złomiarze a jakiś zawzięty miłośnik militariów pociął kopułę, by ją potem złożyć w ogródku. Znane są przypadki przechowywania różnych zabytków w kawałkach.
Tak na marginesie, grono zainteresowane odnajdowaniem i znikaniem militariów jest w Polsce liczne, jak mało gdzie. Nie ma się co dziwić, zważywszy ile wojen się przez kraj przewaliło.
Co drugie pole było polem bitwy. Co trzecie miasto było twierdzą. Niemal w każdym lesie są resztki okopów do przeszukania detektorem. Niemal na każdym wiejskim strychu jakiś zardzewiały bagnet.
Pamiętam jak dawno, dawno temu, ok. 1996 roku wydobyto z Pilicy dobrze zachowany półgąsienicowy transporter niemiecki. Jak pokazywano w TV, nawet kółka mu się obracały.
Według podanej informacji pojazd po remoncie miał trafić do Muzeum Orła Białego w Skarżysku Kamiennej.
Dziwnym zbiegiem okoliczności krótki czas później, idąc sobie ulicą Powsińską w Warszawie zobaczyłem z zaskoczeniem... pięknie odnowiony niemiecki transporter,
wieziony na platformie holowanej przez wojskową Tatrę. A że konwój nie skręcił, jak się spodziewałem, do pancernej kolekcji w forcie Sadyba lecz pędził dalej na południe,
pomyślałem że pewnie jedzie do Skarżyska. Odwiedziny u transportera trafiły na listę wakacyjnych planów. Lecz choć co rok w czasie urlopu jeżdżę dużo po Polsce,
Skarżysko wciąż było nie po drodze. Zupełnie niedawno przyszło mi do głowy sprawdzić przez Internet, co u transportera słychać, czy na chodzie, czy tylko martwa atrapa.
I co się okazało? Strona muzealna jest niedorobiona i nic o takiej atrakcji nie wspomina. Trafiłem natomiast na forum dyskusyjne, z którego wynikało iż transporter nigdy do Skarżyska nie dotarł,
po prostu wyparował. I ktoś tam usiłował się dowiedzieć co się z nim właściwie stało. W kraju nad Wisłą wszystko jest możliwe. Ja myślę, że wydobywca, bojąc się iż państwo skonfiskuje mu,
z trudem i kosztami odnaleziony zabytek, utopił go ponownie w sobie tylko znanym miejscu. I gdy w lecie woda jest ciepła, kąpie się w pobliżu, nurkuje i odwiedza ulubieńca?
Kona to mój nowy rower. Zapewne nie raz jeszcze o niej napiszę. Wcześniej parę ciepłych słów należy się jej poprzednikowi, który wiele lat mi wiernie służył. Bo z DiamontBack Sorrento było tak.
Był rok 1994. Od dawna użytkowałem "Tajwana" - pierwszy rowero-górsko-podobny wyrób, jaki udało mi się kupić w Polsce. Urządziłem nim parę niezłych, pionierskich wypraw, docierając m.in. na Jworzynę Krynicką i Lackową - najwyższą górę Beskidu Niskiego. Minęła euforia związana z możliwościami, jakie oferował w terenie (oczywiście w porównaniu z turystycznym Passatem, którego do tamtej pory dosiadałem). Byłem wówczas oczytany w zagranicznych pismach specjalistycznych (nie wiem nawet czy w Polsce już istniały) i uznałem, iż dorosłem do rasowego górala. Choć dziś trudno w to uwierzyć, w rzeszowskich sklepach nic ciekawego nie napotkałem. Owszem, pamiętam, była jedna bardzo droga maszyna nieznanej mi marki w nowopowstałym sklepie sportowym na ulicy... (nieważne, już go tam od dawna nie ma). Miał nawet nowość - pedały SPD. Niestety pojawił się problem - albo rower był za nowoczesny albo obsługa sklepu za świeża, słowem nie potrafili tego cacka sprzedać, choć pojawił się poważny kupiec. I dobrze, bo jakiś czas potem odwiedziłem Gdynię, gdzie w niewielkim sklepie na Starowiejskiej (też niestety nie istnieje) wpadł mi w oko fioletowy DiamondBack Sorrento. Nic w tym rowerze nie było na wyrost - rama ze stali chromowo-molibdenowej, osprzęt taki sobie, żadnych niesprawdzonych nowości, jak np. teleskop. Ale też nie zamontowano w nim żadnego najtańszego barachła. Był po prostu zrównoważony. Jak łatwo obliczyć, Sorrento służył mi 15 lat. Oczywiście przez ten czas trochę się zmienił. Od nowego sezonu rozpoczął się powolny proces wymiany kolejnych części na lepsze. Czasem coś się zepsuło, czasem zużyło, każda okazja była dobra by zrobić mały upgrade. Dziś pozostało w rowerze niewiele oryginalnych części. Nie ma się co dziwić, biorąc pod uwagę minione lata i przebyte tysiące kilometrów. A jednak wymiany robiłem oszczędnie i oryginalne części wciąż są. Powód? Prosty - rower był generalnie niezawodny.
Młodość DiamodBacka - czasy glorii i chwały od Rabiej Skały w Bieszczadach po Rytro w Beskidzie Sądeckim.
Bodaj największy wyczyn - wyprawa korytem górnego Wisłoka.
Pamiętam, że kupiłem DiamonBacka w lipcu i jeszcze w tym samym sezonie przemierzyłem Beskid Niski, aż do Bieszczadów, nie wspominając o podrzeszowskich górkach z własnego podwórka. Heroiczny okres trwał, przynosząc kolejne ambitne wyprawy w Bieszczady, Beskid Niski i Sądecki. Po zakupie bagażnika samochodowego rower zawędrował nawet aż na Pojezierze Drawskie. A potem nastąpiła gwałtowna odmiana w karierze - rower powędrował za mną do Warszawy i choć zwiedził jeszcze kawał świata, w góry nie powrócił. Przez rok dojeżdżałem na nim do pracy a wieczorami plątałem się po centrum stolicy. Potem zaczęły się wyprawy za miasto. Zrazu nieśmiałe: Las Kabacki, Olszynka Grochowska. Potem coraz dalej i dalej - Puszcza Kampinoska, Biała, Kozienicka. Na górskie wyprawy sprawiłem sobie Treka z pełnym zawieszeniem, jednak wyprawa w góry trafia się nieczęsto, jak święto. Najwięcej kilometrów nawijałem na Sorrento, po mazowieckich piachach i błotach. Zabierałem go też nie raz na wakacyjne wojaże. Mój wierny rower trafił dzięki temu i do Puszczy Białowieskiej i nad Bałtyk. Na Słowację i na Bornholm. Nawet nad Morze Północne.
DiamontBack w Warszawie i okolicach. Zaczłą się kolejny etap kariery - dugi i pracowity.
A od czasu do czasu - reszta świata: Płock, Holandia, Dania i wiele innych miejsc.
Czas i przebyte kilometry, użytkowanie zima-lato nie pozostały jednak bez śladu. Niezawodność roweru w przewrotny sposób obróciła się przeciwko niemu. Już od dawna różne komponenty miały objawy zużycia. Wyprawa w góry wymaga by sprzęt działał bezbłędnie, jednak kręcąc się głownie po Warszawie można iść na kompromis. Pewnego dnia chciałem rozkręcić łożysko suportu. Nie udało się. Skatowałem nakrętki i nic. Za mocno się zapiekły. Łożysko jeszcze działało ale wiedziałem, że z wymianą będą kłopoty. Gdy się jest leniwym, można rower z drobnymi usterkami eksploatować kolejny rok czy dwa. Aż przyszedł moment, gdy uświadomiłem sobie, iż brak zaufania do sprzętu wykorzystuję jako wymówkę przed wyruszaniem w dalekie wyprawy. To bez sensu, życie jest za krótkie by dobrowolnie rezygnować z odkrywania świata ze względu na drobiazgi. A utrzymanie Sorrento w formie to poważny kłopot - rower jest starego typu i dostępność niektórych części jest ograniczona. Do tego koszt. Nie będę przecież wymieniał komponentów na gorsze - założę takie jak były lub lepsze. A lista zakupów rosła i rosła: manetki, przerzutki, pedały, amortyzator...
Jedna z ostatnich wypraw, jedno z ostatnich zdjęć. Czas na rozstanie po latach.
Pojawia się następca - Kona Hoss. Jaka będzie, czas pokaże.
Nie ma rady - trzeba kupować nowy rower. Z tym też same kłopoty. Jak się na bieżąco nie śledzi rynku to nie wiadomo co kupować i w jakiej cenie.
Osprzęt się wciąż zmienia, ramy też. Nowe rozwiązania się rozpowszechniają i stają standardem inne się starzeją i wychodzą z użycia.
Coraz trudniej kupić coś trwałego, na lata. Zmiana roweru zaczyna przypominać zamianę komórki - jak ci posłuży dłużej niż 3 lata to się ciesz. Że posiadasz antyk :-)
A mnie się nie chciało raz jeszcze doktoryzować na starość w dziedzinie rowerów górskich i postanowiłem zdać się na tzw. łut szczęścia. Wpadnie coś w oko to kupię, nie sprawdzi się to trudno.
Nie byłem wybredny i kiedy trafiła się Kona Hoss, długo się nie zastanawiałem. Co mogę o niej powiedzieć? Niewiele. Rama ma rozmiar 20',
może na mnie trochę za duża ale w płaskim terenie to bez znaczenia. Poza tym wygląda solidnie choć przyciężko. Ma grubokościstą ramę,
tarczówki Shimano skuteczne choć nie z najwyższej półki, budzący respekt amortyzator z przelotową osią i opony zniechęcające do jazdy po asfalcie.
Zakupu dokonałem tuż przed wyjazdem do Chin, gdzie właśnie jestem. Nie zdążyłem nawet dokupić i zamontować wszystkich dupereli, bez których nie wyobrażam sobie komfortowej jazdy.
Zdążyłem wybrać się rozpoznawczo do Lasu Kabackiego, by się przekonać że choć rower jest nowy, to i tak wymaga siły do pedałowania a grube opony wciąż o tym śpiewają na asfalcie.
I nic więcej. Już się nie mogę doczekać, jak się będzie sprawować w listopadowym błocie i w zimowych warunkach.
Na stalowym DiamondBacku zjeździłem kawał świata. Zajeździć się nie dał - ciągle jest do użytku, i przywrócenie pełnej sprawności jest możliwe (choć nieekonomiczne).
Ja mam już swoje lata a Kona jest nowa. Nasuwa się pytanie, czy Kona mnie pokona? Kona jest aluminiowa. Ponoć w aluminium po paru latach pojawiają się mikropęknięcia.
Może jest szansa, że zdążę ją zajeździć nim zabraknie zdrowia?
Z ostatniej chwili: Kona już bardziej oswojona! Ma pedały SPD i ergonomiczne rogi przy kierownicy. A ja mam trochę nowych ciuchów rowerowych, w sam raz na chłodne, listopadowe trasy. Nic dziwnego, że przy pierwszej okazji, po powrocie z Chin, zrobiłem nieco dłuższą trasę do Jeziornej, Konstancina i Lasu Kabackiego. Za wcześnie na zachwyty ale jeździ się dobrze. Niestety, wciąż trzeba pedałować i trzeba mieć do tego trochę kondycji.