Nie ma co ukrywać - unikam oglądania i czytania wiadomości. Bywają wyjątki. Gdy wyruszam do dalekich, dzikich krajów i mam tam telewizor, jestem siłą rzeczy skazany na miejscową ofertę. Bardzo często trafia się, że w chrześcijańskim (czyli angielskim) języku jest dostępny jeden jedyny kanał. Z reguły jest to kanał informacyjny, najczęściej CNN lub BBC. I wówczas odrabiam zaległości. Newsy powtarzane są do obrzydzenia. Wiadomości ze świata, o Polsce prawie nigdy się nie wspomina. Inaczej jest, gdy sprawdzam pocztę. Nim dotrę do swej skrzynki oczy odruchowo przebiegają tytuły na portalu. Same afery. Hasła, których nie rozumiem, nazwiska, których nie znam. Nie daj Boże kliknąć na któryś tytuł i spojrzeć na komentarze. Bagno. Kiedy wracam do domu zazwyczaj nie kupuję gazet a w telewizji od gadających głów polityków wolę stare PRL-owskie filmy i powtarzane po raz n-ty programy o egipskich mumiach. Tak jest zazwyczaj. Lecz przecież bywają wydarzenia, które przed telewizorem skupiają więcej widzów niż Taniec z Gwiazdami i nawet mnie motywują do włączania kanałów informacyjnych. Wielu czuje się w takich razach nie tylko świadkami a nawet uczestnikami wydarzeń historycznych. Jakiś czas potem opada kurz, wraz z nim emocje. Życie społeczne wraca do normy. Pozostają wyraźne ślady. Niektóre znikną wkrótce, inne później. Pewne ślady pozostaną na zawsze. Często będą możliwe do odnalezienia, jak kratery meteorów sprzed milionów lat, tylko dla wprawnego oka specjalisty. Nim to wszystko całkiem zwietrzeje i będzie passe, chciałem zanotować kilka własnych skojarzeń - archeologa ulicznika.
Dość dużo latam. Wystarczająco dużo, by doświadczyć wielu typowych niedogodności i kłopotów. Od takich drobiazgów jak odwołanie lotu czy zagubienie walizki
po awaryjne lądowanie i strajk linii lotniczych. To są wszystko rzeczy przykre, lecz normalne. Zawsze powtarzam, że awiacja jest jak internet: niezbędna i niedorobiona.
Tak wiele dziedzin się o nią opiera a tak często zawodzi. Czasem przychodzi na myśl to najgorsze i najmniej prawdopodobne. Gdy podróżuje się starym samolotem,
należącym do jakichś małych irańskich linii i wleci się w obszar silnych turbulencji, wcale o takie myśli nie trudno. Na szczęście prawie zawsze wszystko kończy się dobrze.
Chodzi tylko o to "prawie". Nieliczne odstępstwa trafiają zawsze na pierwsze strony gazet. Każde dziecko zna przykłady,
gdzie i kiedy szczęścia zabrakło i gdzie skupiła się powszechna uwaga. Dla mnie i dla wielu nie wszystko jest zrozumiałe.
Wiem, że jako pasażer irańskiego Tupolewa jestem statystycznie wciąż bezpieczniejszy niż jako zwykły rowerzysta na warszawskiej ulicy.
Bywają tacy, co po warszawskiej ulicy i to czasem wyłączonej z ruchu, poruszają się pancerną limuzyną w asyście ambulansu. Bezpieczeństwo przede wszystkim.
A potem tych samych, pilnie chronionych VIP-ów pakuje się do samolotu i próbuje z nimi lądować tam, gdzie irański pilot by nie lądował. Dla mnie ciekawostka.
Nieraz się przekonałem, że w powszechnej świadomości funkcjonował do niedawna niezbyt precyzyjny synonim krajowej katastrofy lotniczej:
Lasy Kabackie pod Warszawą, na które od czasu do czasu spadały Ił-y 62 należące do LOT-u. Niemal zawsze z Anną Jantar na pokładzie...
Ja wiem tylko o jednym samolocie. Byłem na studiach, gdy w Lesie Kabackim rozbił się samolot Kościuszko. Gdzieś nad Grudziądzem zawrócił z transatlantyckiej trasy i próbował awaryjnie lądować.
Był rok 1987 i Anna Jantar od dawna nie żyła.
Jako archeolog-ulicznik powiedziałem kiedyś do Marzeny, że terenowe ślady katastrofy lotniczej można odnaleźć wiele lat później. Nie chciała wierzyć.
Odrzekłem, że możemy się przekonać, choćby w naszym Lesie Kabackim. Od tamtejszej katastrofy minęło niemal dwadzieścia lat, w sam raz by czas zatarł ślady...
Pewnej wiosennej niedzieli wybraliśmy się na miejsce, uwiecznione skromnym pomnikiem i młodnikiem zasadzonym w miejscu wypadku. Marzenka wkrótce przekonała się,
że miałem rację. Na nic skrupulatne zebranie wraku przez specjalną komisję, na nic działalność leśnej przyrody i upływ czasu. Marzenka osobiście, bez większego trudu znalazła kawałek samolotu.
Kawałek tragedii sprzed lat. Zaśniedziały i dramatycznie powyginany kawałeczek aluminium znalazł się w naszym gabinecie osobliwości.
Marzenka nie była początkowo zachwycona swoim znaleziskiem...
Teraz jest dumna z cennego eksponatu.
Pewnego wiosennego dnia islandzkiemu wulkanowi o nazwie, dla większości trudnej do wypowiedzenia, spodobało się obudzić i wysłać w powietrze chmury pyłu. Dodajmy chmury bardzo umiarkowanych rozmiarów. A potem - wiadomo: zamknięte przestrzenie powietrzne, uziemione samoloty. Tysiące, tysiące ludzi nie dotarło na czas do celu. Bez względu na to, czy podróżowali w sprawach wielkiej wagi, czy zupełnie niepotrzebnie i nie było czego żałować. Tym sposobem po raz pierwszy dla tysięcy, na ich życie miało wpływ egzotyczne zjawisko, znane tylko z lekcji geografii lub kanału Discovery. Mnie, jak to mówią, upiekło się, póki co. Kataklizm pojawił się wkrótce po powrocie z naszej wyprawy do Japonii. Przymusowe przedłużenie pobytu w Kraju Kwitnącej Wiśni wcale nie byłoby dramatem, raczej frajdą. Rzecz w tym, iż zwykle latam w mniej ciekawe okolice i w bardziej prozaicznych celach. Niemożliwość wylotu z domu również by mnie nie zasmuciła. Gorzej gdybym przez wulkaniczną chmurę nie mógł wrócić do Europy i utkną na dobre w jakimś papudrackim kraju. Tymczasem, gdy wulkaniczna chmura w najlepsze szalała nad Europą, ja dziwnym trafem nie musiałem nigdzie lecieć ani znikąd powracać. Minęło najgorsze, samoloty znów zaczęły normalnie latać. Poleciałem w końcu i ja. Na krótko. Do Włoch. Mój powrót się opóźniał. Musiałem parokrotnie przesuwać rezerwację. Minęło parę dni i pyły znad Islandii powróciły. Zamykano kolejne lotniska. Już nie tak generalnie, z grubej rury. Bardziej finezyjnie. To tu to tam. Zamykano też we Włoszech, zamykano i w Polsce. Na dzień przed powrotem zamknięte było rzymskie Fiumicino. Nadszedł dzień wylotu. Rankiem wyruszyłem w stronę Rzymu nie mając pojęcia, czy samoloty latają. Docieram do obwodnicy Wiecznego Miasta, zjeżdżam w stronę lotniska Leonarda da Vinci. Ruch tu duży, jak zwykle. I co? Czy będę zmuszony szukać hotelu lub pociągu do Polski? Nagle widzę wznoszący się w pochmurne, deszczowe niebo olbrzymi samolot. Ulga. A więc latają... Nie dość, że samoloty latają tego dnia z Rzymu, to latają również z Warszawy. Pełnia szczęścia - wracam bez przeszkód. Następnego dnia, jak donoszą media, lotnisko w Rzymie znów zamknięte. Wyleciałem przez niewielkie okienko w obłoku. O cóż więc chodzi? Po co w ogóle o tym piszę, skoro wulkan mnie osobiście raczył oszczędzić? Już wyjaśniam. Chodzi mi o wulkaniczny zbieg okoliczności. Gdyby mnie ktoś kiedyś spytał: które miejsce kojarzy się najczęściej ze zniszczeniami wywołanymi przez wybuch wulkanu, odparłbym bez wahania: Pompeje i Herkulanum, zniszczone przez wybuch Wezuwiusza w 79 r. n.e. Nie wiem, czy słusznie, lecz tak bym odpowiedział. I proszę, co za traf! Właśnie podczas swojego "wulkanicznego" wyjazdu do Włoch znalazłem się na południe od Neapolu.
Amfiteatr, w którym niegdyś grał Pink Floyd, był cichy i spokojny...
W przeciwieństwie do burdelu, do którego cisnęły się tłumy.
Standardowa fotka na Forum. Ja i dwaj uczestnicy dramatu w tle: Pompeje i Wezuwiusz.
Pompeje to nie tylko ruiny lecz i malownicza roślinność.
Głębokie koleiny to nie wynalazek przeciążonych ukraińskich tir-ów na polskich drogach,
starożytni dawno wszystko wymyślili.
W okolicy Pompei i Wezuwiusza. Nikogo więc chyba nie zdziwi fakt, że gdy tylko trafiło się nieco wolnego czasu, udałem się z pielgrzymką do słynnych ruin. Wykopaliska w Pompejach, jakie są każdy wie. Są zbyt obszerne, by zwiedzić je dokładnie w trakcie parogodzinnego pobytu. Byłem rzecz jasna na Forum i w amfiteatrze, słynnym z koncertu Pink Floyd. Nie omieszkałem z tłumem ciekawskich wcisnąć się do maleńkiego domu publicznego czyli burdelu. Przede wszystkim jednak plątałem się po niezliczonych, wąskich uliczkach, zaglądałem na podwórka. Coś szczególne przykuło uwagę? Z pewnością wrażenie na mnie zrobiły głębokie koleiny w bruku, wytarte przez koła tysięcy wozów oraz resztki graffiti na ścianach. Niektóre z nich to reklamy i ... hasła wyborcze, sprzed dwóch tysięcy lat.
Ścieżka na szczyt tylko tak strasznie wyglądała, w rzeczywistości było dość miejsca by spojrzeć do krateru.
W dole, pod chmurami spokojnie żyje sobie Neapol, czekając na zagładę...
Krater jest teraz cichy i chłodny, choć tu i tam unoszą się białe dymki.
Następnego dnia udało mi się znów wygospodarować nieco wolnego czasu i odwiedzić sprawcę całego nieszczęścia czyli Wezuwiusza.
Po długiej wspinaczce ciasnymi serpentynami musiałem najpierw odstać kolejkę za miejscami parkingowymi. Potem już mogłem ruszać na szczyt, by zajrzeć do krateru.
Ze mną kolorowy tłum z całego świata. 20-minutowa wspinaczka to nic wielkiego, a jednak wielu sprawiała trudność. Spotykało się zarówno rasowych górskich turystów w ciężkich butach,
jak i panie wyglądające, jakby na chwilę wyskoczyły z dancingu by obejrzeć wulkan. A Wezuwiusz miał to wszystko gdzieś i drzemał sobie spokojnie, ciekawe kiedy znów się obudzi...
I już ostatnia ciekawostka. Pewnego ranka zastałem swój samochód pokryty grubą warstwą kurzu. Dzień wcześniej był czyściutki a teraz wyglądał jak po długiej trasie przez pustynię.
Pomyślałem, że to słynny islandzki pył. Zapytany Włoch był innego zdania. Twierdził, iż pył nadciągną znad Afryki i że to u nich nic niezwykłego.
Coś w tym musi być, bo panowie z wypożyczalni nawet nie mrugnęli, gdy zwracałem im auto.
Mój samochód ni z tego ni z owego pokrył się pyłem...
Analiza nie wykazała czy to pył wulkaniczny czy kurz znad Sahary.
Powódź to powódź. Jeden jej nawet nie zauważy w telewizji pomiędzy jednym serialem a drugim, innemu zabierze wszystko i pozostawi traumę do końca życia. Wszystko zależy gdzie i kiedy się człowiek znajdzie. Nas tegoroczna powódź obeszła bardzo. Bez skrupułów dołączyliśmy do tłumów gapowiczów oblepiających stołeczne mosty i podziwiających rekordową falę kulminacyjną, przewalającą się Wisłą przez kilka dni. Uczestników owej fiesty delikatnie piętnowano na kanałach informacyjnych. Szczególnie ciekawskich przeganiał ktoś ze służb mundurowych, co się wylęgły na brzegach jak komary na bagnie. A my z Marzenką mieliśmy dodatkową motywację, by regularnie pojawiać się na Moście Siekierkowskim, robić przejażdżki wzdłuż Wału Zawadowskiego, zapuszczać się aż do ujścia Jeziorki. Powód był taki, że gdyby w którymś z tych miejsc wały puściły, tak jak puścić mogły i gdyby Wisła wylała tak, jak mogła wylać, nasze mieszkanko mogło się znaleźć również pod wodą. To wystarczyło, by się powodzią interesować. Było, minęło. Jak wiadomo Jan Nepomucen chroni od powodzi. Historyczna figura Nepomuka, wyznaczająca dawniej granicę Warszawy i Wilanowa, stoi przed siedzibą TVN. Święty interweniował - worki, którymi zabezpieczono budynek, okazały się nie potrzebne. Nie zalało TVN-u, nie zalało i nas.
Przez parę dni śledziłem wydarzenia w telewizji. Uważnie, jak mało kiedy. Wśród obrazków z zalanych wiosek i miast przykuły mą uwagę trafiające nieraz w kadr krzyże i kapliczki. Niektóre jeszcze z majowym przybraniem. Jakiś reporter, chcąc unaocznić o ile opadła brunatna woda, wskazał na znużoną w niej Matkę Boską: wcześniej woda sięgała szyi, teraz widać dłonie. Odruch jak najbardziej prawidłowy. Jedną z fascynujących cech kapliczek jest ich trwałość. Tkwią w tym samym miejscu, przez dziesiątki i setki lat, nic więc dziwnego, że spełniają rolę topograficznego punktu odniesienia. A gdy Jan Nepomucen nie zdołał zapobiec powodzi, zalewało i kapliczki. Jak dziś, tak i dawniej. A kiedy woda opadła - nie raz i nie dwa właśnie na kapliczce zaznaczano poziom powodzi. Poniższy przykład to kapliczka w Przecławiu, niedaleko mostu na Wisłoce. Ale kapliczek z podobnymi oznaczeniami było dużo więcej. Pamiętam jedną z okolic rodzinnego grodu - Rzeszowa. Stała sobie skromnie na Przybyszówce, przy głównej drodze na Kraków. Obok mostku na Przyrwie. Przyrwa, maleńka rzeczka, i jej zdarzyło się wylać. Nie pomnę, kiedy to było, chyba jeszcze przed I wojną światową. Niestety, podczas przebudowy ulicy Krakowskiej stara kapliczka zniknęła wraz z pamiątkową tabliczką. Chyba nie zadano sobie trudu jej przeniesienia czy odtworzenia w innym miejscu. Ja jej w każdym razie nie wypatrzyłem. A gdyby nawet wybudowano w pobliżu nową kapliczkę, nie byłby to już niestety świadek powodzi sprzed lat.
Kapliczka w Przecławiu jako obiekt Państwowej Służby Hydrograficznej.
Myślę, że widok przerwanego nagle, w Świniarach koło Płocka, wału przeciwpowodziowego robił wrażenie na każdym.
Szeroki strumień wody walił naprzód, zalewając coraz dalsze okolice. Nie można było widzieć, co się dzieje pod powierzchnią mętnej wody,
lecz ja jestem przekonany że silny strumień wyrył pod przerwanym wałem głęboki rów.
Podczas jednej z ostatnich wypraw rowerowych dotarłem w okolice Portu Praskiego. Chciałem zobaczyć na własne oczy miejsce znane z telewizji.
Największe pole bitwy z powodzią w Warszawie. To właśnie tutaj, na tyłach starego magazynu, u stóp dawnego nasypu kolejki wąskotorowej powstała hydrozagadka. Woda podmyła brzeg,
kręciła się w wielkim wirze i znikała pod ziemią... Długo trwało, nim się zorientowano, do jakiego podziemnego kanału powódź odnalazła wejście.
W tydzień po owych wydarzeniach teren był nadal ogrodzony ale udało mi się podejść blisko i zobaczyć wielki, osuszony krater, który woda wyryła.
Oba miejsca - i Świniary i Port Praski, są dziś powszechnie znane i stanowią chwilowo swego rodzaju atrakcję krajoznawczą. Ślady powodzi są teraz świeże lecz wcześniej czy później znikną,
czy też zostaną zapomniane. Za wiele, wiele lat pozostaną ciekawostką dla takich, jak ja: archeologów- uliczników. Utwierdza mnie w tym przekonaniu pewne wspomnienie z dzieciństwa.
Drobny przykład potęgi żywiołu.
To było tuż przed wojną. 1938 czy też 39 rok. Letnią porą. Był dzień, jak co dzień. Do Kolbuszowej zjechało się wielu ludzi. Jedni na targ, inni do urzędów.
Wśród nich byli gospodarze z Cmolasu. I wtedy niebo się rozdarło, spadła ulewa, prawdziwe oberwanie chmury. Cmolesiaki skierowali się do domu.
Niestety okazało się, że niewielka rzeczka Łęg, zwana tu również Przyrwą rozlała gwałtownie i jest nie do przeżycia. Ci, którzy wybrali się tego dnia do Kolbuszowej byli odcięci.
Musieli nocować u znajomych. Na przykład u moich Dziadków w Zarębkach. Nazajutrz woda szybko opadła i życie wróciło do normy. Jednak pamiątka owego dramatycznego dnia pozostała do
dziś widoczna w terenie. Trzeba tu wspomnieć o linii kolejowej z Rzeszowa do Sandomierza, która powstała etapami za Gomółki i za Gierka. Linię otwarto w czasach PRL-u,
jednak planowano ją już przed wojną. Wytyczono wówczas trasę, która jest zbliżona do obecnej, jednak nie pokrywa się z nią. Rozpoczęto roboty ziemne i
dziś jeszcze dociekliwy poszukiwacz mógłby ich ślady wypatrzeć w terenie. Tak się złożyło, że od strony Cmolasu zrobiono nasyp, obniżający się ku nieistniejącemu
jeszcze mostowi nad Łęgiem. Pamiętnego dnia świeżo usypany nasyp zadziałał jak tama, piętrząc wodę powodziową. Do czasu. W pewnym momencie woda przerwała nasyp i popłynęła dalej.
A przepływając przez wyrwę, wydarła głęboki dół. Ów dół pamiętam od dziecka jako "Kolejowisko". Geneza nazwy jest już wiadoma. Trzeba dodać, że było to w czasach
mojego dzieciństwa miejsce specjalne. Nieco oddalone, wymagało całej wyprawy. Ale jednocześnie był to główny akwen z czystą, nadającą się do kąpieli wodą w okolicy.
Teren, łąka wokół stawu do kogoś należały, jednak nie przypominam sobie z dzieciństwa, by właściciel próbował bronić lub oganiczać dostęp do wody licznym chętnym.
Kolejowisko było dla umiejących pływać. Miało dno stromo opadające na głębokość 10 czy nawet 15 metrów. Tak niektórzy mówili, jak było naprawdę - nie wiem.
Woda nie była w nim zaświniona ściekami, jak w pobliskiej rzece, jednak mało przejrzysta - brunatna, torfiasta. Głębokość, ciemność i tajemniczość.
Czego więcej trzeba, bym jako dziecko odczuwał nad brzegiem Kolejowiska dreszcz emocji...
Przed paru laty wybrałem się z Ojcem i Marzeną zobaczyć, czy stawek jeszcze istnieje. I był! Troszkę jakby zmalał i zarósł, jednak zmienił się znacznie mniej,
niż cała znana mi z dzieciństwa okolica. W ciepłe dni zapewne nadal młodzi ludzie z bliższa i dalsza przybywają tu by się kapać.
Ciekaw jestem, czy nadal nazywają stawek "Kolejowiskiem" i ilu z nich wie, jak powstał. Stawek i przedwojenny nasyp można zobaczyć osobiście
lub na zdjęciu satelitarnym w Googlach na współrzędnych 50 st 16' 45,5" N, 21 st 45' 38,5" E.
To nie lej po bombie a po wirze wodnym w Porcie Praskim. Ta sama siła żywiołu wyorała przed wojną Kolejowisko.
Ja z ojcem nad 70-cio letnim Kolejowiskiem i Marzena na niedoszłym nasypie kolejowym, co przegrał w walce z wodą.
Dawno nie wspominałem o polowaniach na kapliczki. Tak, jakby nic się w tej dziedzinie nie działo. A nieprawda! Wciąż coś się dzieje. Na przykład wypatrzyłem niedawno książkę poświęconą warszawskim kapliczkom, którą zaraz przeczytałem. Książka a właściwie album, poświęcony jest przede wszystkim warszawskiej "specialite de la maison" czyli kapliczkom podwórkowym o wojennej najczęściej genezie. Było to dla mnie ciekawe uzupełnienie wiedzy - wśród przedstawionych kapliczek są zarówno obiekty historyczne, które nie istnieją, jak i takie, które przestały być ogólnie dostępne, bo odgrodzone np. zamkniętą bramą z domofonem. Są też oczywiście te najważniejsze - kapliczki, które każdy może zobaczyć czy sfotografować, udając się pod wskazany adres. Co ciekawe, nie wszystkie podane obiekty są mi znane. I na odwrót. Nie ma tam paru znanych mi lokalizacji. Tak więc nie można traktować owej publikacji jako kompletnego katalogu - wszystko lepiej sprawdzić osobiście w terenie.
Mój własny spis kapliczek wciąż się powiększa. Raz szybciej, raz wolniej. A podstawowy problem pozostaje nierozwiązany: jak zaprezentować ową kolekcję? Jakiś czas temu zacząłem tworzyć bazę danych w programie Access. Całe mnóstwo zdjęć musiałem w tym celu zredukować i przerobić na mapy bitowe. Obecnie nawet nie dysponuję tym oprogramowaniem i cała praca poszła na marne. Więc co teraz? Poupychać moje zdjęcia w Google Earth? Bez sensu. Ciągle czekam na olśnienie.
Nie czekam z założonymi rękami. Gdy tylko trafia się możliwość pojeździć na rowerze a nie mam lepszego pomysłu, wyruszam na kapliczkowe łowy. Jeżdżąc systematycznie, ulica po ulicy,
przemierzyłem następujące dzielnice: Wilanów, Ursynów, Mokotów, Włochy, Ochota, Wola, Żoliborz, Bielany, Praga Północ i Praga Południe oraz niemal całe Śródmieście.
Przeczesałem też ciekawsze obszary Bemowa, Targówka i Wawra. Zajrzałem do Rembertowa i Białołęki. Teraz frajda jest coraz mniejsza. Pozostało przemierzanie odległych dzielnic,
jak Ursus czy Wesoła, tylko formalnie nazywanych Warszawą. Mozolne objeżdżanie labiryntów willowych i osiedlowych uliczek to zadanie herkulesowe, którego nie pragnę kontynuować.
I tu dochodzę do sedna. Przyszedł czas moje kapliczkowe poszukiwania lekko zreformować.
Po pierwsze dam sobie spokój z najodleglejszymi dzielnicami - Ursusem i Wesołą.
Po drugie w dzielnicach, których jeszcze całkowicie nie przebadałem, jak Wawer czy Białołęka sprawdzę już tylko obiecujące, historyczne ciągi komunikacyjne, resztę sobie odpuszczę.
Po trzecie zaoszczędzone "moce poszukiwawcze" skieruję na Konstancin-Jeziorną a w przyszłości może również Piaseczno. To dla mnie bliższe i bardziej interesujące tereny.
A po czwarte wyłączę z poszukiwań i katalogowania typowe "Matki Boskie Ogródkowe". Tak ogólnie, bo szczególnym, wyjątkowym okazom nie przepuszczę.
Nie muszę się oczywiście przed nikim tłumaczyć lecz jak chcę to mogę. Przede wszystkim kapliczki ogródkowe są najmniej kapliczkowe ze wszystkich.
W większości przypadków, poza manifestacją dewocji fundatorów, nie niosą głębszych przekazów. Nie mają archaicznych korzeni, nie oznaczają historycznych miejsc,
nie pełnią dodatkowych funkcji. Strona estetyczna pozostawia zwykle wiele do życzenia. Pstrokato pomalowana Matka Boska często przypomina ogrodowego krasnala,
czasem nawet z nim sąsiaduje, obok wodnego oczka, bociana i wiatraka. Takiej kapliczce bliżej do małej architektury, zakupionej w hipermarkecie "dom i ogród" niż do ponadczasowego symbolu.
Długo i cierpliwie przymykałem oko na te ułomności ogródkowych kapliczek ale teraz basta! Z zasady dokumentuję swoje zdobycze zdjęciem.
Niestety, potem na fotografii czasem trudno rozpoznać, że to coś wystające z gąszczu tui, albo stojące między śmietnikiem a szopą to właśnie kapliczka.
Efekty polowania bywają żenujące. A ze wszystkiego najgorsze jest to, że często napatoczą się właściciele posesji czy sąsiedzi.
I z reguły im się to nie podoba, choć fotografuję z ulicy czyli drogi publicznej obiekt bez oznaczenia "zakaz fotografowania". Myślą pewnie, że jestem jakimś paparazzi,
łowcą sensacji albo szpiegiem gangu włamywaczy. Od tego już krok do nieprzyjemności. A po co mi to?
W ten sposób rozprawiłem się z problemami, przygotowałem front i już nie mogę się doczekać kolejnych łowów...
Typowe Matki Boskie Ogródkowe. Czasem rodzą wątpliwość: czy to kapliczka czy ozdoba klombu, odmiana krasnala.
A te zdjęcia? Knoty nie zdjęcia, wstyd je pokazywać.