Dziadek Micek, urodzony inżynier.

Żeby być inżynierem czy tylko mechanikiem, po prostu technicznym, nie trzeba być szczególnie uzdolnionym. Kryteria są o wiele łagodniejsze, niż choćby w stosunku do zawodowych muzyków i dlatego można spotkać tak wielu partaczy. Generalnie jednak żeby w technice zarabiać na chleb, nie można być zupełną nogą, nie można być z techniką na bakier. Ja od ukończenia szkół utrzymuję się jako inżynier i jeśli mam jakiekolwiek zdolności techniczne to jestem przekonany iż pochodzą z genów odziedziczonych po dziadku Micku.

Po wstępie jedna uwaga. Historia, którą chcę opowiedzieć, jest w znikomym stopniu "multimedialna". Posiadam niewiele dziadkowych zdjęć a bezpośrednio związanych z inżynierskim tematem prawie wcale. No, może poza wiatrakiem, który przedstawiłem gdzie indziej. Obiecuję sobie jednak, iż sfotografuję kiedyś wszystkie "techniczne" pamiątki po dziadku, które uda mi się odnaleźć. Wówczas tę stronę uzupełnię i wzbogacę.
A poniżej jedyne wspólne zdjęcie - dziadek, urodzony inżynier i wnuk, przyszły inżynier.

 

Mój dziadek Józef Micek. Było z nim tak, jak to z dziadkami. Dla wnuka był postacią znaną od zawsze, oczywistą, codzienną więc i mało ciekawą. Co zapamiętałem, to jego sympatia do dzieci, chęć do żartów. Było naturalne zwracać się do niego "dziadziuś", nigdy nie mówiło się "dziadek". Z czasem, w miarę jak rosłem i zmieniały się zainteresowania, stawał się dla mnie źródłem ciekawych informacji, nim jednak mogłem to w pełni docenić i wykorzystać, było za późno, dziadek odszedł. Dopiero dziś, z perspektywy wielu lat i doświadczeń, kiedy sam zjadłem przysłowiową beczkę soli, potrafię go w pełni ocenić jako postać niecodzienną, wręcz niezwykłą. A kiedy go wspominam to mam zwykle przed oczyma jeden obrazek. Wracałem do domu jakimś dalekobieżnym, pospiesznym pociągiem, może z wakacji nad morzem? Linia kolejowa przebiega przez wieś a nawet przecina dziadkowe pole. Był słoneczny poranek a ja zaciekawiony wypatrywałem znajomych stron. I wówczas go dostrzegłem. Charakterystyczna mocno wsparta o lasce postać na polnej drodze. Kuśtykał samotnie. Takim go zapamiętałem.

Formalnie dziadek był przede wszystkim rolnikiem. Po swoim dziadzie i ojcu objął kilkuhektarowe gospodarstwo, przez całe życie uprawiał a gdy wypełnił się czas przekazał je dalej w sztafecie pokoleń - rolę objął syn i wnukowie. Nie była to gospodarka rozległa, lecz jak na warunki wsi Zarębki solidna. Takim też gospodarzem był dziadek: solidnym i szanowanym. Rodzina nie żyła w nędzy ale i nie opływała w dostatki. Wszyscy musieli ciężko pracować już od małego. Nic w tym niezwykłego, wszyscy dookoła tak żyli. Nic tu mego dziadka nie wyróżnia.

Piękne rodzinne zdjęcie. Lata 20-te.
Dziadek z ojcem - Piotrem, matką - Marią i żoną (moją babcią), też Marią.

Na wojnach nie wojował. Służbę wojskową odbył gdzieś na początku lat 20-tych w Rzeszowie. Do kolekcji rodzinnych wspomnień należy, jak to na przepustkach wędrował piechotą, bagatela prawie 40 km w odwiedziny do swojej Marysi, mojej babci. Za Niemców, jak prawie wszyscy, łamał różne okupacyjne zakazy, żeby jakoś wiązać koniec z końcem: mełł zboże w wiatraku, pędził bimber, prowadził nielegalny ubój. Ale już jako wyjątek zabrał z pobojowiska żołnierskie wyposażenie. Łącznie z karabinem, który potem przez okupację skrywał i przestrzeliwał czasem ukradkiem, wzbudzając panikę babci. Przeżył wiele innych niebezpiecznych przygód ale wszystkie zakończyły się szczęśliwie. Pamiętam, jak na pogrzebie dziadka proboszcz z Cmolasu, ksiądz Jagło wspominał o jego udziale w ryzykownej akcji ukrycia kościelnych dzwonów...

         

Dwa zdjęcia z czasów wojny: Dziadek z źrebakiem i małym Jarkiem - dzieckiem uchodźców ze wschodu. Dziadek z babcią w ogrodzie.
Elegant - we wspaniałych byczesach i oficerkach.

Tym, co dziadka Micka szczególnie wyróżniało, były wrodzone zdolności techniczne. Jestem przekonany, że w innych warunkach, uzyskawszy odpowiednie wykształcenie mógłby zrobić prawdziwą inżynierską karierę. Inne okoliczności, inny układ mają tu zasadnicze znaczenie, bo jak oceniam techniczne dokonania dziadka, w stosunku do tych zdolności to są one właściwie znikome. Z czego to może wynikać? Z hierarchii wartości i potrzeb. Dziadek po prostu za najważniejsze uważał żyć po bożemu, uprawiać ojcowiznę, utrzymać rodzinę, wychować i wykształcić dzieci. Czy zdawał sobie sprawę ze swych zdolności? Być może. Czerpał z nich w miarę potrzeb, w codziennym życiu lecz nie kładł chyba na nie jakiegoś akcentu, nie rozwijał systematycznie. Nie forsował rewolucyjnych zmian. Nie był wynalazcą, bo jak mi się zdaje uznawał ciężką fizyczną pracę za rzecz naturalną i nie odczuwał konieczności jej eliminacji. Chociaż...

Dziadek żniwiarz. Lata 60-te.

Dziadek był w naturalny sposób rolnikiem: z urodzenia. Ale już z wyboru, był równocześnie profesjonalnym cieślą. Gdzie indziej opisałem szerzej jego dokonania w dziedzinie budowy wiatraków. Lecz to nie wszystko. Z kilkoma kolegami tworzyli spółkę, taką mini firmę budowlaną, która przede wszystkim stawiała ludziom domy drewniane, tak zwane półtoraki. Zapewne oprócz tych poważnych robót trafiały się i drobne zlecenia. Dziadek zajmował się też czasem stolarką. Robił meble. Coś tam z tego przetrwało u moich rodziców. Nawet drewnianą walizkę sam zrobił mamie, gdy się wybierała na studia. Pamiętam jeszcze jego warsztat stolarski w szopie zwanej drewutnią, z całą kolekcją profilowanych strugów, służących do wycinania ozdobnych rantów.
Często sam przywoził z lasu materiały na budowę. Wyjazd do takiej wsi Bojanów na przykład to była poważna wyprawa - ruszało się jeszcze w nocy i wracało bardzo późno. Raz po wielu prośbach zabrał córeczkę, moją mamę, dla której była to wielka wyprawa w daleki świat, zapamiętana na całe życie. Dziadek musiał świetnie znać wszystkie polne drogi nawet w dalekiej okolicy. I sam się przekonałem, iż po wielu latach, w podeszłym wieku pamiętał wciąż, które odcinki będą piaszczyste a które grząskie.

Jedyne zdjęcie z placu budowy. Rok 1939, jak każdy widzi.
Budowa domu rodziny Starzec w Cmolesie (krewni mojej babci). Dziadek oparty o ścianę domu.

Rzecz jasna, gdy dziadek pracował na budowach więcej gospodarskich obowiązków spadało na rodzinę, tak, iż trzeba było czasem najmować pomoc- parobków. Zdaje mi się że dodatkowe dochody z ciesiołki nie przekładały w jakiś zauważalny sposób na poprawę bytu rodziny. Dziadek duże pieniądze inwestował w drogie przed wojną wyroby przemysłowe, nowinki techniczne. Kupował maszyny: młockarnię, kosiarkę, sieczkarnię i różne inne, których nazw ani przeznaczenia nie znam. Pamiętam je w użyciu. Niektóre nosiły dumnie nazwy niemieckich wytwórni. Część maszyn napędzał kierat konny - tylko co lepszy gospodarz mógł się poszczycić tym urządzeniem. Lecz u dziadka można było znaleźć znacznie więcej rzeczy niecodziennych w biednych zagrodach Kotliny Sandomierskiej, Polski C czy D jak to wówczas określano. Prenumerował gazetę, czytał kalendarze rolnicze, ba, miał radio na kryształki! Miał maszynkę do strzyżenia włosów. Nie skąpił też na narzędzia. Sam pamiętam w użyciu przedpotopową suwmiarkę dziadka. Ciekawe, w ilu chłopskich chałupach przed wojną można było znaleźć suwmiarki? Do najsolidniejszych przyrządów należał potężny podnośnik czyli lewarek. Ile on mógł ważyć? 40 kg? 60 kg? A ile mógł unieść - 10 ton? 20 ton? Służył m.in. do podnoszenia i przesuwania w inne miejsce chałup. Tak, tak! Takie operacje też dziadek wykonywał. Było to cenne i rzadkie urządzenie więc dziadek musiał je często pożyczać. A nikomu nie odmawiał pomocy. Jak mi opowiadał, razu pewnego przyszedł biedny chłopina, z Kolbuszowej Dln. bodajże i pożyczył lewarek. Dziadek patrzy a ten sobie zarzucił żelastwo na plecy i poszedł. Micek miał krzepę i byle co mu nie imponowało lecz ten wyczyn zapamiętał na całe życie, lewar był naprawdę ciężki! Niestety, w pożyczonym i raz niewłaściwie użytym wyłamały się zęby i za moich czasów służył już tylko jako obciążenie do stołu cyrkulatki czyli piły tarczowej.

Początek lat 60-tych.Dziadek z moimi kuzynkami i ze źrebakiem.
Tego źrebaka pamiętam jako niemłodego już konia, nazywanego Kasztan. Jeździłem na nim wierzchem!

Jako wykształcony inżynier mechanik, borykający się na co dzień z różnymi technicznymi problemami i ze zrozumieniem nowych technologii jestem w stanie ocenić i docenić łatwość, z jaką dziadek sobie radził w każdej dziedzinie. A trzeba tu zaznaczyć iż osobiście nie poznałem go w pełni sił, był już starym schorowanym człowiekiem, z trudem poruszającym się o lasce. Swoją opinię buduję na niewielu wspomnieniach, drobiazgach i inżynierskiej ocenie paru rozwiązań, o których wiem że były jego dziełem.
W swoim gospodarstwie dziadek był właściwie samowystarczalny - umiał zrobić i naprawić chyba wszystko za wyjątkiem radia. Gromadził duże ilości metalowych rupieci, które potem pomysłowo wykorzystywał. Nie unikał nowości. Przeciwnie, bez obaw i kompleksów starał się je szybko zastosować. Kiedy dziwnym trafem prototypy słynnych niemieckich rakiet V-2, wystrzeliwane z nieodległej wsi Blizny zaczęły spadać w okolicy Zarębek, z wielkim ryzykiem wybrał się na miejsce upadku. Zebrał parę szczątków, nim zrobiło to SS. Większość zapewne pozostała rupieciami i jako takie przepadła w otchłani przeszłości lecz niewielki, aluminiowy korpus dziadek przerobił na młynek do kawy. Niezwykłe zastosowanie jak na część rakiety. Tę część mam do dziś.
W nieznanych bliżej okolicznościach wojna pozostawiła na podwórzu zagrody wrak samochodu. Zdaje mi się, że to był Opel. Dziadek wymontował z niego silnik i w nieznany mi sposób dostosował do napędu swoich maszyn. Wiele tu niewiadomych lecz piszę co pamiętam, wówczas nie dociekałem a dziś nie ma kogo spytać. Blok silnika w czasach mego dzieciństwa spoczywał ponoć pod zarośniętą stertą puszek i innego złomu w ogrodzie, lecz na własne oczy go nie widziałem. Na własne oczy widziałem w jednej szopie duży, mosiężny gaźnik marki Solex, przywłaszczyłem go sobie i przechowuję jako rodzinną relikwię...
Kiedy nastała dla Zarębek era elektryczności, dziadek jakoś tak gładko i śmiało wszedł w nią i zelektryfikował gospodarstwo. Za pomocą jednego silnika! Dziś, kiedy każda kuchnia roi się od elektrycznych gadżetów trudno uwierzyć. Lecz tak było. Jeden silnik o odpowiednio dobranej mocy z nasadzonym na oś odpowiednim kołem pasowym został zamocowany na niewielkiej ramie o dwóch kółkach z rękojeścią do przetaczania. Do tego odpowiednio długi kabel, pas transmisyjny i już można było ciąć sieczkę, mleć zboże, ciąć drzewo. Ja wiem, inni też tak robili, dziadek musiał się dopytać, podpatrzeć. Nie wymyślił przecież wszystkiego sam. Od istnienia technologii do właściwego wykorzystania do swoich celów droga jeszcze daleka. Ja się o tym przekonuję choćby tworząc własną stronę. Oprócz gazet codziennych dziadek czytywał prasę fachową, pamiętam z dzieciństwa tajemniczo brzmiącą "Agrochemię".

Nie sposób nawet rzetelnie wyliczyć, czym się mój dziadek zajmował. Nie trapiły go, jak się zdaje obawy, iż z czymś sobie może nie radzić, robił to niemal od niechcenia, zawsze z dobrymi wynikami. Miał ufność we własne możliwości. Zajmował się fryzjerstwem, masarstwem, młynarstwem, pszczelarstwem, sadownictwem. Robił wino z własnych winogron, które ponoć piło się jak sok a potem trudno było wstać od stołu. Za mały byłem by tego doświadczyć, wiem z opowiadań. Mógłbym pomyśleć iż tylko w drygu do jazdy na rowerze go przewyższam. Dziadek miał swój rower, poniemiecką damkę, którą sam ujeżdżałem nie dosięgając siodełka jako dzieciak. Kiedyś (nie za mojej pamięci), gdy może wystąpiły już kłopoty z nogami, zakupiono doczepny silniczek . Podczas pierwszej jazdy dziadek się wywrócił i silniczek na długie lata wylądował na strychu.

Dziadek, za młodu silny i sprawny, na starość był schorowany. Nogi odmawiały posłuszeństwa, nie chciały nosić, kolana sztywniały. Wspierał się na lasce, potem na dwóch. Mógł przejść coraz krótsze odcinki. Nie mógł pracować w polu. Ale dziadek nie chciał się z tym łatwo pogodzić. Miał ciągle sprawne ręce i cały czas pracował w obejściu. Klepał kosy, coś naprawiał. Pamiętam z jaką łatwością wbijał bezbłędnie długie gwoździe. Nigdy mu się nie zginały i wchodziły jak w masło, uderzane niewielkim młotkiem. Pamiętam, mówił, iż gwoździe zużyte na niektórych budowach można było liczyć w metrach (czyli setkach kilogramów). No, to było na czym ćwiczyć...

Z wczesnego dzieciństwa pamiętam odwiedziny dziadka u nas, w Rzeszowie. Konnym wozem dostarczał nam zapas ziemniaków w gatunku "bemy" ponoć bardzo smacznych, takie to były czasy. Potem, już niedługo przed śmiercią, był u nas jeszcze ze dwa razy. Pomimo sztywnych kolan. Pamiętam, jaki kłopot sprawiło mu wsiąść przy dworcu do taksówki. I nie był tu na wczasach, z kurtuazyjną wizytą.
Nie mógł siedzieć bezczynnie. Jego wciąż silne i pracowite ręce pomagały wykuć dodatkowe okno, układać boazerię na ścianie. Miałem wtedy niepowtarzalną okazję by się czegoś więcej od niego dowiedzieć. Lecz cóż, byłem jeszcze dzieckiem, nie wiedziałem o co pytać.

Dziś zdarza mi się borykać z jakimiś technicznymi problemami, szczególnie w dzikich, prymitywnych warunkach, gdzie brak narzędzi i materiałów. Nie raz i nie dwa myślę sobie wówczas: jak też zabrałby się do tego dziadek Micek. Jestem przekonany, iż nieobciążony inercją rutynowego myślenia, znalazłby intuicyjnie właściwe, skutecznie rozwiązanie. Bo taki był mój dziadek: niewykorzystany inżynierski talent.

Powrót