Bywają w życiu człowieka bardzo smutne chwile. Można o nich zapominać, wypierać z pamięci, odsuwać od siebie. Chować głowę w piasek i udawać, że zawsze jest fajnie jak chcą nam wmówić w reklamach. Ale każdego czeka dzień, w którym trzeba się zmierzyć z przeznaczeniem. Z bezwzględnym faktem przemijania. Ludzie szybko odchodzą. Dziadkowie, krewni, rodzice. Wreszcie rówieśnicy. Dalsi znajomi i bliscy przyjaciele. Jest w tym jednak coś równie naturalnego, jak odpadanie płatów kory od starego, sosnowego pnia. Pokolenia układają się, niczym słoje w owym pniu. Albo warstwy tysiącletniej osady, odkrywane przez archeologa. Może to głupie, lecz lżej mi myśleć o kimś starszym, wiedząc, że mógł podziwiać piękno tego świata, nim ja sam na świat przyszedłem.
Teraz przychodzi mi żegnać kogoś, kto wyrósł na moich oczach. Byłem na świecie już od dawna, jak to mówią "stary koń", kiedy się urodził. Jeździłem na rowerze, piłem alkohol, przeżywałem sercowe dramaty i egzystencjalne rozterki. Szukając tego, co w życiu ważne, zdążyłem się już rozczarować światem, gdy On, kruszynka, leżał w beciku. O Bożym świecie jeszcze nic, bidulek nie wiedział. Dziś ja ciągle jestem a Jego już nie ma... Wbrew naturze. Bliskim została wyrwa, rana szarpana w tkance życia. Nie tylko źródło bólu, lecz i słaby punkt. Z takimi dziurami w środku, jakże łatwo pęknąć pod byle ciężarem... A przecież nigdy nie wiadomo, jakim brzemieniem los może jeszcze człowieka przycisnąć.
Z każdą bliską osobą umiera część nas samych. Niestety. Ubyło ze mnie. Dziura jest taka, że nie mogę się ciągle pozbierać. Próbuję pisać, odpowiednie słowa mi umykają... Świadomość nie chce przyjąć tego, że nie żyje. Samo zestawienie pojęcia śmierci z kimś, kto był uosobieniem pełni życia, wydaje się absurdem, przybyszem z kosmosu. Niepojętym. Niby wiem, że to prawda. Przecież sam towarzyszyłem w ostatniej drodze... Fakt. Lecz fakt o tak przedziwnym kształcie, że za nic, ale to za nic nie może się wpasować do mojej świadomości. Jakbym na siłę wciskał w mózg futurystyczną, kanciastą rzeźbę a jej środek ciężkości wciąż pozostawał na zewnątrz. I siłą ciężkości, ten fakt wciąż się wyślizguje na zewnątrz. Tydzień temu uczestniczyłem w pogrzebie. Było bardzo wielu ludzi. A dziś jestem w dalekiej części świata. W Brazylii. Jestem sam. Za oknem ponuro. Ulewa. Jest mi bardzo źle.
Kiedy zaczął mówić, zabawnie seplenił. Jak to małe dzieci... Pytany o imię, przedstawiał się : "Jojuś". W moim ówczesnym przekonaniu, był dzieckiem płaczliwym. Imię pasowało więc jak ulał. Nazywałem Go Jojusiem jeszcze przez wiele lat. Jojuś był moim chrzestnym synem. A ja jego chrzestnym ojcem.
Gdybym dziś, z perspektywy czasu, miał jednym słowem określić nasze wzajemne relacje, byłaby to asymetria. Tak się jakoś złożyło, że przez wszystkie wspólne lata brakowało równowagi. Nigdy się nie garnąłem do małych dzieci. A Jojuś, choć chrześniak, był od początku na przegranej pozycji. Miał starszego brata. Co z tego? A to, że był jeszcze całkiem malutkim Jojusiem, gdy wujek mógł ze starszym bratem mądrzej porozmawiać, budować cuda z klocków Lego, sklejać modele. Tak wyszło i długo tak pozostało. Jojuś zawsze za mały, by dorównać nam kroku. Mógł się tylko plątać pod nogami i przeszkadzać w za poważnych zabawach. Zwłaszcza, że wujek, u szczytu, zajęty osobistym podbojem świata, mało miał czasu dla takich smyków. I nie potrafił do tego obdzielać nim sprawiedliwie...
Nieubłaganie mijały lata. Piotruś, który już dawno przestał być Jojusiem, rósł coraz większy. A wujka coraz bardziej przygniatało do ziemi. On zmieniał szkoły, ja zmieniałem pracę. Każdy z nas odwijał z kłębka nić własnego losu. Piotruś wyrósł na młodzieńca, z którym można było prowadzić zajmujące rozmowy. Parał się ciekawymi rzeczami. Rozwijał interesujące pasje. Coraz częściej z Piotrusiem rozmawiałem. Chętniej słuchałem niż sam się mądrzyłem. Niestety. Pewnego dnia, z początku zupełnie niedostrzegalnie, minęliśmy oś symetrii. Obróciła się huśtawka i już wkrótce ktoś inny był w górze, ktoś inny był w dole. Role się odwróciły, teraz to On nie miał czasu dla starego wujka. Teraz przed nim świat się otwierał. Przed nim pojawiały się wyzwania. Wyrastały góry do zdobycia. Piotruś miał do obdzielenia swoim czasem mnóstwo znajomych i masę nowych pomysłów. Nie mogło starczyć go dla wszystkich. Łudziłem się, że kiedyś będziemy mieli więcej czasu dla siebie, że jeszcze się nagadamy. Na starość człowiek robi się cierpliwy! Mamy czas...Podczas jednego z naszych ostatnich spotkań, Piotruś wspominał o możliwości pracy za granicą. Poczułem wówczas ukłucie w sercu. "Jak to? Więc jeszcze rzadziej moglibyśmy się widywać?" - pomyślałem.
Dziś wspominają go wszyscy, którym Piotruś był bliski. A takich ludzi jest bardzo wielu. I być może się przekonują, jak mało Go znali. Był bardzo uczynny, wrażliwy na innych. Zakochany w zwierzętach, w przyrodzie. Z jednej strony wciąż naiwny, jak dziecko. Z drugiej - szalenie odważny. I zawsze bardzo spontaniczny. Miał liczne pasje, żadnej ze mną nie dzielił. Nie powinienem się o nich wypowiadać. Inni wiedzą więcej o jego miłości do ptaków, płazów, wilków i nietoperzy. Ja mogę tylko napisać o tym, co sam dobrze wiem. I nie piszę tego dla innych, lecz dla siebie. Może, gdy będę potrafił to wszystko jakoś nazwać, łatwiej będzie się uporać?
Nie wiem, kiedy się to zaczęło. Nie wiem nawet, kiedy sam się spostrzegłem. Wiem tylko, iż rok za rokiem, miesiąc za miesiącem, Piotruś zaczął się coraz częściej przemieszczać. Nie ma w tym nic niezwykłego, gdy młody człowiek studiuje z dala od domu. Miał znajomych, rozsianych po wszystkich stronach. Sympatie. Wyjeżdżał, by badać przyrodę, poznawać ludzi, zarabiać. A przede wszystkim szukać szczęścia. Każdy jego wyjazd miał z osobna racjonalne wytłumaczenie i nie budził niczyjego zdziwienia. Lecz wszystkie zebrane razem, ułożone w niekończący się ciąg, przypominają mi coś, co znam z własnych przeżyć. Był ciągle w ruchu. Jakże trudno teraz o tym opowiadać. Nie śledziłem jego kroków, nie trzeba ich odtwarzać. Ale przecież chciałbym pamięć Piotrusia uczcić. Na miarę swoich skromnych możliwości. I po to postaram się odtworzyć z grubsza wycinek z dziejów jego wujka. Z własnych dziejów. Nie taki przypadkowy wycinek, lecz bardzo konkretny - okres, gdy zostałem ojcem chrzestnym.
Był rok 1987. Studiowałem wówczas w Gdyni, w Wyższej Szkole Morskiej. Minął maj, zaczął się czerwiec. Na uczelni - wiadomo - gorący okres letniej sesji. Panika. Bronienie zaległych projektów, walka o zaliczenia i podchodzenie do egzaminów. Normalne studenckie problemy. Czy znalazł się jeszcze czas na imprezy, nikt już dziś nie dojdzie. Na pewno znalazłem czas, by wybrać się parę razy do Gdańska, do Sopotu i do Oliwy, to wiem na pewno. Sesja musiała wypaść pomyślnie, gdyż jeszcze w pierwszej połowie miesiąca przyjechałem do Rzeszowa. Już następnego dnia po przyjeździe odwiedziłem Przemyśl. Potem były jakieś krótkie wyprawy rowerowe po okolicach Rzeszowa. Na dzień przed urodzinami Piotrusia wsiadłem znów w pociąg, by przez Wrocław powrócić na uczelnię. Jest wielce prawdopodobne, że czas jego narodzin spędziłem na szynach, gdzieś pomiędzy Wrocławiem a Gdynią. W Gdyni wsiadłem na statek szkolny, przez znawców, nie bez przyczyny, ochrzczony "rzygaczem". Tym statkiem, czy raczej stateczkiem - karykaturą, odbyłem rejs do Rotterdamu, Hamburga i Lubeki. Z postojami w kraju, zajęło to kilka tygodni. Nastał lipiec. Dnia 19 lipca znalazłem się znów w Rzeszowie. Z pewnością po przyjeździe zobaczyłem pierwszy raz na oczy swego przyszłego chrześniaka... by zaraz później wybrać się do Dębicy.
W domu nie zagrzałem długo miejsca. Wyruszyłem rowerem na wycieczkę krajoznawczą, połączoną z poszukiwaniem forintów w różnych bankach. Od tego, czy forinty zdobędę, zależało czy w późniejszym terminie będę mógł z kumplami jechać na Węgry. W tamtych czasach, w większości miast był tylko jeden państwowy bank. Waluty innych krajów można w nim było uzyskać na zasadach, których dziś już sam diabeł nie zrozumie. Dla mnie był to wymarzony pretekst, by przez Sandomierz udać się do Kazimierza Dolnego. I dalej przez Puławy, Nałęczów, Lublin i Obóz w Majdanku, dotrzeć do Chełma. Z Chełma do Zamościa. Z Zamościa przez Bełżec do Lubaczowa. A z Lubaczowa przez Jarosław wróciłem do Rzeszowa. Wróciłem smutny. W każdym mieście zaglądałem do banku i nigdzie nie udało się dostać forintów. Wyjazd na Węgry przechodził mi koło nosa. Znalazłem się w Rzeszowie w samą porę, by uczestniczyć w chrzcie Piotrusia. Czy byłem tym zachwycony, dumny ze swej roli? Historia o tym milczy... Wiem, że się nie popisałem. Może wypadało wybrać mnie na chrzestnego, ale nie był to szczęśliwy pomysł.
W parę dni po przyjeździe, znów wyruszałem rowerem. Tym razem w lepszym nastroju. Czy dlatego, że było po chrzcinach i miałem to z głowy? Nie! Wydarzyło się coś ważniejszego: w Rzeszowie cudem udało się załatwić forinty, mogłem jechać na Węgry! Dość dobrze pamiętam swoją ówczesną trasę. Jechałem tak, jak dziś bym się nie odważył - skrajem głównych dróg! Z Rzeszowa przez Dębno i Nowy Wiśnicz do Krakowa. Następnego dnia przez Lanckoronę i Bielsko Białą do Cieszyna. W Cieszynie był punkt zwrotny. Powrotna droga wiodła przez Wisłę, przełęcz Salmopolską do Żywca. Z Żywca przez Koszarawę, jakimś trudnym do pokonania na rowerze, skrótem przez góry, przedarłem się do Zawoi. Potem przełęcz Krowiarki, Zubrzyca Górna, Czarny Dunajec i Zakopane. Na nocleg stanąłem dopiero w Czorsztynie. Na brzegu Dunajca, pod Zielonymi Skałkami. W miejscu, które dziś jest dnem jeziora. Następnego dnia nie jeździłem na rowerze. Zamiast tego pieszo poszedłem do zamku w Niedzicy. I dalej. Przez Sromowce na Trzy Korony, by Pieninami powrócić do ruin w Czorsztynie i do swego biwaku. Kolejny dzień - kolejna jazda. Przełęcz Snozka, Krościenko, Stary Sącz, Rytro, Piwniczna, Muszyna. Nocleg w Krynicy. Stamtąd nazajutrz trzeba już było wracać do domu. Przez Florynkę, Grybów i Gorlice. Gorlice, które miały się w przyszłości stać domem Piotrusia. Ale jeszcze nie. Piotruś był na razie malutkim Jojusiem, płaczącym w Rzeszowie w beciku.
Czy ja, po powrocie z tej wyprawy, choć na chwilę pochyliłem się nad łóżeczkiem? Czy powiedziałem szczęśliwym rodzicom jakiś komplement? Nie pamiętam. Może tak, może nie. Miałem na to całych pięć dni. Po pięciu dniach wyruszyłem bowiem z kolegami na rajd rowerowy. Przez Słowację na Węgry i z powrotem. Wyruszyliśmy pociągiem do Piwnicznej. A dalej już na rowerach przez Starą Lubowną, Spiskie Podhradie, Mniszek i Rożnawę do Miszkolca. Nie chodzi o to, by opisywać nasze przygody. Wspomnę tylko, że z Miszkolca przejechaliśmy przez Góry Bukowe do Egeru, by stamtąd powrócić na Słowację. Przez Poprad i Tatrzańską Łomnicę dotarliśmy na koniec do Zakopanego. Spod Tatr powróciliśmy do domu pociągiem. W Rzeszowie znalazłem się 29 sierpnia. Już następnego dnia odwiedziłem Budy Głogowskie.
Rankiem, 1 września, wsiadłem do pociągu, który zawiózł mnie do Przemyśla. Tam wsiadłem do następnego pociągu, złośliwie zwanego ekspresem i po wielogodzinnym przekraczaniu granicy znalazłem się pod wieczór we Lwowie. Nazajutrz był Kijów, a po trzech dobach podróży dotarłem do celu - do Doniecka. W tamtych czasach pojęcie Ukraina nie miało praktycznego znaczenia. Ważne było to, że składam wizytę u Wielkiego Brata - w Związku Radzieckim. I będąc tam, trudno było zapomnieć choć na chwilę, gdzie się jest. Każdy ze wspomnianych tematów, każda z wypraw, aż się prosi o rozwinięcie.. . Tyle wrażeń, tyle przygód, tyle wspomnień. Teraz to nie ważne, chodzi tylko o wyliczankę. W odwiedzinach u Mamy, która wówczas przebywała w Doniecku, pozostałem trzy tygodnie. Powracaliśmy razem. Mieszanym, lotniczo - kolejowym transportem. Z wieloma uciążliwymi przygodami. 24 września znaleźliśmy się w polskim Przemyślu. Wyczerpani, jakbyśmy wracali z antypodów. Trzy dni później, 27 września jechałem już do Gdyni, by dzień później znaleźć się w Kartuzach...
Już. Wystarczy. Tutaj przerwę wyliczankę... Już wiadomo, o co mi chodzi. Wspomnę tylko, że w tamtych czasach każdy zagraniczny wyjazd to co najmniej jedna wizyta w banku, z książeczką walutową. To co najmniej jeden dzień w kolejce, do biura paszportowego przed wyjazdem. I kolejny dzień po powrocie, żeby paszport zwrócić. Kupno międzynarodowego biletu kolejowego, to dzień stania w biurze Orbisu. I tak dalej. I tak dalej. Gdy to się wpisze w dni pomiędzy wyprawami, okaże się, że podróż trwała bez przerwy.
Po co ja się o tym wszystkim rozpisuję? To proste. Pomyślałem, że mój ówczesny tryb życia był bardzo podobny do ostatnich lat Piotrusia. Chrzestny syn wdał się w chrzestnego ojca? Czy może tylko taka żałosna próba by się zbliżyć do jego postaci, choć przez chwilę.
Ten ciągły pęd. Ta potrzeba ruchu. Jak to jest, że niektórych złapie? I niechętnie ze swych objęć wypuszcza, trzyma aż do końca?
Powodów, pretekstów do wyruszenia w drogę jest wiele. Każdy z nich bezpieczny, zrozumiały. Czy warto się nad nimi zastanawiać? Mało kto się zastanawia. Co może człowieka tak gonić naprzód? Najpierw chyba czegoś szuka. A potem przed czymś ucieka. Może te dwa motywy jednocześnie? I zaczyna się. Zaczyna się wirowanie psa, próbującego połknąć własny ogon. Pies przykuty łańcuchem do swej budy. Co zrobi, gdy się go z łańcucha spuści? Mnie, spuszczonemu z łańcucha, wydawało się, że to swobodny lot. Lot akrobatyczny przez życie. Pomiędzy niebem a ziemią. Człowiek zasiada za sterami swego własnego "tu i teraz" i rozpoczyna szybowanie. Dziś tu, a już jutro tam. Beczki, piruety. W coraz większym pędzie. Są rzeczy, których dogonić nie można i są rzeczy przed którymi nie da się uciec. Może minąć wiele czasu, nim się pojmie, że to, przed czym się ucieka, siedzi w tej samej kabinie. A to, za czym się goni, jest namalowane na szybie kabiny. Dlatego człowieka tak nosi, próbuje najróżniejszych ewolucji. Najbardziej ekscytująca z nich, a zarazem najgroźniejsza, to korkociąg. Świat wiruje coraz szybciej. Rosnąca siła odśrodkowa przyprawia o rozkoszny dreszcz. Szybko zbliża się twarda ziemia. Taki lot nurkowy ma swoje prawa. Nie można go nagle przerwać. Trzeba lecieć cały czas. To dziwny stan. Leci się siedząc w pociągu i pedałując na rowerze. Płynąc statkiem i idąc lasem. Kończy się wyjazd czy spacer, lecz lot się nie kończy. Leci się dalej, w środku. Gdzieś tam, w sercu robi się wciąż swój korkociąg, gdy się imprezuje ze znajomymi i kiedy ogląda telewizor albo siedzi w kościele. W sklepie, w wannie, w kuchni i nad notatkami z wykładów. Postronnego obserwatora zwiedzie statyczna poza, ale po osiągnięciu pewnego stanu można być w szybkim ruchu, wcale się nie poruszając. Taki lot jest przyjemny. Jak przejażdżka kolejką górską w lunaparku. Tylko, że trzeba wyjść z korkociągu, wyprowadzić maszynę do spokojnego lotu na czas. Im dłużej trwa korkociąg, tym jest to trudniejsze, twarda ziemia coraz bliżej. Zetknięcie z nią... wiadomo, grozi katastrofą.
Pewien poeta napisał, że wszystko jest poezją i każdy jest poetą. Nie mnie oceniać, czy to prawda. Ja w to raczej nie wierzę. Wierzę natomiast w boskich wybrańców o poetyckiej duszy. Takich, którzy świadomie lub nieświadomie, tworzą poezję. Wierzę, że poezja może się kryć w wielu rzeczach, wielu zjawiskach. I dlatego prawdziwy poeta ma do swej dyspozycji różne tworzywa. Pisanie wierszy na papierze nie musi wcale być szczytem poezji. Nie wiem, czy Piotruś pisał wiersze. Ważne, iż w duszy był poetą. A za środek wyrazu, wybrał sobie samo życie. Ktoś, kiedyś nawet ukuł na to określenie: "życiopisanie". Piotruś własnym losem pisał romantyczny poemat. Kreślił w powietrzu tajemnicze wzory, których nikt nie zdoła już odczytać. Strofy jego wiersza biegły przez cały kraj. Wzdłuż i wszerz. Przemierzał łąki, góry, lasy. Zawędrował nad Bajkał. Wdrapał się na Mont Blanc. Zajechał na rumuńską granicę. Był dla mnie, jak ryś, czający się w zaroślach. Albo przemykający chyłkiem wilk. Ostrożny i nieufny. Czasem był przecież blisko, w zasięgu wzroku. A jednak zawsze się wymykający. Wzbudzał we mnie niepokój, bo nigdy nie wiedziałem do końca, o czym myślał.
Piotruś był poetą. Życiopisał swój poemat tak, by nie był ani nudny, ani długi. A we mnie pozostaje żal, że się w tym życiu bardzo rozminęliśmy. Jak dwie komety, co przemknęły blisko obok siebie, by polecieć dalej, każda swoim torem. I by już nigdy się nie spotkać. Samotne, pośród niezliczonych gwiazd.
Ty leciałeś szybciej! Za szybko! Dlaczego mnie tak bardzo wyprzedziłeś?
Śpij spokojnie synku chrzestny! Żegnaj przyjacielu...
Serce woła: do zobaczenia!