Nadal w Cebu na Filipinach. Codziennie kursuję pomiędzy hotelem a fabryką. Godzina jazdy w jedną stronę. Zależy, jaki ruch. Godzina zmagania się z korkami. Wożą mnie różni kierowcy. I mają swoje trasy. Skróty jakimiś bocznymi uliczkami, by ominąć punkty węzłowe. Skrzyżowania dróg, na które w tym samym czasie chcą się wcisnąć wszyscy: niezliczone busy, motocykle, piesi i ciężarówki.
Filipiny zawsze słynęły z mini-busów, budowanych na bazie wojskowych amerykańskich dżipów. Nazywane były "dżipnej" (tak jest fonetycznie, nie wiem, jak się to pisze a akurat nie mam inetrnetu, żeby sprawdzić). Nie wiem, jak tam w Manili, ale tu w Cebu, dżipnej trafiają się rzadziej. I z reguły nie są już przeróbkami klasycznego dżipa lecz nowocześniejszego modelu Wrangler. Większość busików bazuje jednak na japońskich i chińskich mini-ciężarówkach. Ich największą zaletą jest chyba niewielka szerokość.
Kiedy widzę te lawiny pojazdów, blokujące ulice wszystkich kontynentów , pod wszystkimi szerokościami geograficznymi, to sobie uświadamiam, jak łatwo jest nauczyć się jeździć samochodem. O wiele łatwiej, niż zrozumieć budowę pojazdu i nauczyć się go naprawiać. Nie trzeba kończyć uniwersytetu. Wystarczy opanować nieco pedałów, przycisków, dźwigni, nauczyć się jako-tako kręcić kierownicą i już można auto kontrolować. Można sprawić, by przemieściło się z punktu A do B, a przecież o to głównie chodzi.
Zapewne podobnie jest ze społeczeństwem. Posiada dźwignie i przyciski, umożliwiające kierowanie większych i mniejszych grup ludzi tam, gdzie się chce. Lecz nie każdy potrafi właściwie rozpoznawać te dźwignie i przyciski w stadzie. Żeby być pasterzem, trzeba umieć poganiać bydło. A jak się umie w stadzie ludzi dostrzec guziczki i umie się je właściwie naciskać, to można zostać politykiem, menagerem, biznesmenem, itd. To takie proste...
Zdaję sobie sprawę, że moje zapiski w tym miejscu nie mają ostatnio żadnej wartości poznawczej. Nie wiedzieć, czemu i po co, rozwodzę się ciągle o sprawach osobistych, guzik obchodzących potencjalnego czytelnika. Skoro jestem na Filipinach, wypadałoby może zamieścić garść ciekawostek o tym, bądź, co bądź, egzotycznym kraju. Albo jakieś praktyczne rady, dla chcących odwiedzić to miejsce. A tu nic. Jeśli mam na coś ochotę, to tylko na snucie refleksji. Refleksji, inspirowanych z jednej strony niedawnymi przeżyciami, z drugiej , obejrzaną właśnie po raz kolejny ekranizacją "Ziemi obiecanej". Nie będę jednak nikogo zanudzał swymi wywodami. Wspomnę tylko o jednym. Obraz XIX- wiecznej Łodzi, ukazany w filmie Wajdy, jest oczywiście dla nas, współczesnych egzotyczny. Takiej Łodzi już dawno nie ma. Ale nie ma też Łodzi, którą poznałem przy okazji koncertu zespołu Tangerine Dream. Był grudzień 1983. Prawdziwy, mroźny. Jechało się nocnym pociągiem osobowym relacji Jasło - Łódź Kaliska, ciągniętym jeszcze przez parowóz. Przyjazd do Łodzi wczesnym rankiem, odjazd późnym wieczorem. Półtorej doby w podróży, którą odbyłem dwukrotnie. Raz, żeby kupić bilety na koncert. Drugi raz, żeby koncert zobaczyć. Całodzienne plątanie się po mieście to była idealna okazja na zakupy odzieżowe. Wszak były to czasy notorycznych pustek w sklepach i "turystyka zakupowa" do Łodzi czy Katowic, słynących z lepszego zaopatrzenia, była na porządku dziennym. Miasto, które poznałem przed ponad 30 laty również odeszło w odległą przeszłość. Dziś ulica Piotrkowska nadal się nazywa Piotrkowska. Poza tym prawie wszystko w mieście jest inne i nadal się zmienia. Miałem okazję poznawać współczesną Łódź podczas weekendowych wypadów, urządzanych wielokrotnie w ciągu ostatnich kilkunastu lat.
Dziś wydaje mi się, że Łódź lat 80-tych, miała więcej wspólnego z czasami Reymonta niż ze współczesnością. Co prawda ulice były już asfaltowe, jeździły po nich samochody nie dorożki, lecz miasto wciąż było zdominowane przez fabryki tekstylne, na których przecież wyrosło. Dziś przemysł jest tylko wspomnieniem i Łódź szuka powodu do dalszego istnienia. Dla mnie jest, jak terminal nieczynnego lotniska. Pasażerowie nadal się tu kręcą, wegetują sklepy i restauracje ale żaden samolot już stąd nie odleci...
Są takie dni, gdy człowiek chciałby się schować do mysiej dziury. Albo zapaść w letarg i obudzić się w jakimś innym, lepszym czasie. Niedawno pisałem o nieruchomościach, które się na mnie oglądają i u mnie wypatrują opieki. Zaledwie wczoraj wspominałem od swoim rodzinnym domu. Dziś czuję się pokrzywdzony przez los. Dzisiaj się dowiedziałem, że w moim bliźniaku, obecnie niezamieszkałym, pękła rura. Tyle wiem. Nie mam pojęcia, jakie są straty, jakie zniszczenia. Czy da się to łatwo naprawić czy też coś przepadło. Wystarcza, by zepsuć humor i zniechęcić do czegokolwiek. Bezsilność. Co ja mogę zrobić stąd, z Filipin? Nic nie mogę. I jeszcze do tego robota tu, na miejscu idzie opornie. Na przykład raz za razem przechodzą ulewne deszcze, opóźniając pracę. Bezsilność, oddalenie i samotność w trudnych chwilach, to jedne z ciemnych stron mojej pracy. Niecałe trzy lata temu też mi się trafił ciężki wyjazd. Miałem wówczas wielką ochotę rzucić robotę w cholerę. Ale potem jakoś przyschło i się rozeszło po kościach. Może to był błąd? Może trzeba było coś w życiu zmienić?
Dziś czuję się tak, jakby ktoś bliski miał nagły wypadek, a ja nawet nie wiem, w jakim jest stanie... To mocno działa na psychikę.
Kolejny dzień z rzędu udaje mi się coś napisać! Kolejny dzień z rzędu na Filipinach, które mnie na razie, jakoś wyjątkowo nic nie obchodzą.
Wciąż myślę o swoim Pasacie. O tym, że jest dziś dla mnie prototypem. Symbolem trendu, który pragnąłbym kontynuować na szerszą skalę. Gdy ponad dwa lata temu przystąpiłem do remontu roweru, nie wiedziałem, czy będzie udany. Wiedziałem tylko, że nie chcę mu przywracać stanu oryginalnego. Wszak nie miał być zabytkiem, eksponatem muzealnym, lecz w pełni użytecznym pojazdem. Więc co ja właściwie zrobiłem? Ramę i parę innych części lekko odświeżyłem i pozostawiłem. Kilka oryginalnych elementów byłem zmuszony wymienić, ze względu na zbyt duże zużycie. Parę innych części, które były całkiem dobre, zastąpiłem innymi - nowocześniejszymi i poprawiającymi walory użytkowe. Efekt końcowy jest taki, że dałem swemu rupieciowi z piwnicy drugie życie. Pasat zachował swój staroświecki wygląd. Na pierwszy rzut oka widać, iż to rower z innej epoki i nieraz przykuł uwagę innego kolarza. Jednocześnie wspomniane walory użytkowe wzrosły na tyle, iż jeździ się nim lepiej niż dawniej. Oczywiście, nie można Pasata nijak porównywać z karbonowym Synapsem. Posiada wrodzone, nieusuwalne mankamenty. Ale jest jeszcze to coś, czego nie wyjaśnią żadne parametry techniczne: sentyment. I poprawiające humor poczucie jakiejś kontynuacji. Wbrew rozpowszechnionemu kultowi tego, co najnowsze. Wbrew modnemu przekonaniu, że ze wszystkim, co starsze- to na śmietnik!
A teraz do sedna! Mam domek po rodzicach. A dokładniej pół domku - bliźniaka. Tam się wychowałem, spędziłem dzieciństwo. Domek jest stary, zaniedbany. Od dekad nie remontowany. I właśnie ze starym, rodzinnym domkiem chciałbym uczynić dokładnie to samo, co zrobiłem ze starym rowerem. Marzy mi się zrobienie jak najdelikatniejszego remontu. Odświeżenie. Takie, żeby mieszkało się w nim lepiej ale żeby nie zatracił swego charakteru. To chyba dość trudne. Czy to się uda? Sam nie wiem.
Od dwóch godzin na Filipinach. W mieście Cebu, na wyspie o takiej samej nazwie. Może powinienem coś napisać o tym miejscu, o tym kraju, lecz mi się nie chce, niestety. Nic mi się nie chce. Poza tym, nic jeszcze tutaj ciekawego nie widziałem. Zakorkowane ulice, przejście na drugą stronę grożące śmiercią. Brak chodników. Żebracy. Brud, bałagan. To nic nadzwyczajnego w Europie. A co dopiero, w innych częściach świata?
Jestem w Zurychu, w drodze na Filipiny. Ten wyjazd mi się nie podoba. Albo raczej jest mi niewygodny. Zbyt daleko, zbyt poważna robota, tuż przed świętami. Oczywiście w teorii wszystko powinno pójść gładko i zgodnie z planem mam wrócić do domu na czas. W praktyce - może być różnie a ja nic nie mogę zaradzić. Mogę tylko czekać na rozwój wypadków.
Nie tak dawno, dość szczegółowo opisałem dzieje swego starego roweru Romet Pasat. W ogóle dużo pisałem o swoich rowerach. Dziś też mam ochotę o nich napisać. O tym, który gdzie i po co... Może się będę powtarzał. Nieważne. Portem macierzystym - że się tak wyrażę - rowerów karbonowych jest Warszawa. Decyzja, czy wsiądę na szosowego Synapsa, czy na terenowego Scalpela, zależy od wielu czynników. Od nastroju, pogody i wolnego czasu. Czasem zdarzało mi się zabrać szosówkę na weekend do Rzeszowa, by pojeździć tam albo gdzieś po drodze. Niedawno, po raz pierwszy zabrałem do stolicy Podkarpacia Scalpela . Miałem okazję przejechać na nim niedługą, błotnistą, górską wycieczkę. Na tej trasie górski Jeckyll byłby w swoim żywiole. Na rowerze cross-country dawało się przeżyć ale komfort zdecydowanie mniejszy. Nie te opony, nie to zawieszenie.
Przygotowując się do zimy, wywiozłem do Rzeszowa rower Marzenki, która jest rowerzystką tylko sezonowo. Zwolnione miejsce zajęła Kona - rower zimowy. Ponadto w szosówce wymieniłem pedała na SPD, kompatybilne z ocieplanymi butami. Mając w pogotowiu trzy rowery, jestem przygotowany do jazdy w każdych warunkach. W Rzeszowie na zimę też mam trzy rowery (nie licząc składaka, którego używam tylko na urlopie). Jest Jeckyll, na coraz rzadsze, terenowo -górskie wyprawy. Jest stary Diamont Back na śnieg, lód i wszelki wypadek. I jest szosowy Pasat. Tak się jakoś składa, że ostatnio na niego wsiadam najczęściej. Pośród bogatych planów i obowiązków, które się zwaliły na moją głowę, mogę zwykle wygospodarzyć tylko dwie - trzy godzinki, na krótką przejażdżkę po okolicy. Nie warto się zapuszczać na odległe bezdroża. O ileż wygodniej przetoczyć się na Pasacie po asfalcie, szutrze czy nawet twardym piachu. I o ileż szybciej i łatwiej się go myje...
Ciągle w ruchu. Jeszcze niedawno w Bogatyni, potem w Gryfinie. Później w Rzeszowie i Gorlicach. Teraz krótka chwila oddechu w Warszawie, przed jutrzejszą wyprawą. Daleką, bo aż na Filipiny.
To chyba normalne, iż z wiekiem człowiek coraz częściej spogląda za siebie. W każdym razie, mnie się to zdarza. Im dalej się cofam we wspomnieniach, tym wyraźniej widzę, że długi czas żyłem życiem uproszczonym, linearnym. Wydarzenia, problemy układały się w ciąg. Nanizane na oś czasu jak koraliki w naszyjniku. Niemal za wszystko, co mnie dotyczyło, odpowiadał ktoś inny. Za obowiązkowe szczepienia, za plan lekcji w szkole. Za letnie wczasy i kolonie. Krąg osobistych spraw otaczał mnie ciasno, przylegał niczym koszula do ciała. Wciąż był ze mną, pod ścisłą kontrolą, oferując komfort psychiczny, o którym nie miałem wówczas pojęcia. Gdy na przykład odwiedzałem dziadków na wsi - ważne było tu i teraz. Szkoła podczas ferii przestawała dla mnie istnieć, martwił się o nią kto inny. Za opuszczony dom odpowiadali rodzice. I ja miewałem chwilowo jakieś obowiązki: przewracałem siano, pasałem krowy. Lecz poza tym, swobodny jak ptak z czystym sumieniem i wolną od trosk głową, mogłem się w pełni delektować wiejskim życiem. Gdy wracałem do miasta, zostawiałem za sobą nie tylko wieś ale i troskę o uprawy, o zwierzęta. Aż do następnych wakacji. Od martwienia się byli dziadkowie.
Z czasem wszystko się zmieniło. Moje sprawy nie chcą się już tak wygodnie układać w jeden ciąg. Ulegają rozproszeniu. Dzieją się równolegle na wielu odległych frontach. Coraz więcej z tego, co ważne, co zaprząta głowę, dzieje się gdzieś z dala, poza zasięgiem, poza kontrolą. I myślę, że gdy człowiek staje u kresu życia, to większość tego, czym naprawdę żyje, żyje poza nim. Losy dzieci, wnuków, kraju, domu czy firmy, jeśli takowe posiada - to wypełnia głowę starego człowieka. Czy łatwiej żegnać się z tym światem, mając świadomość to, co było dla nas ważne, będzie trwać dalej? Tak już widać musi być, że dziecko czuje się centralnym punktem świata a starzec, tylko jego maleńką cząstką, i to peryferyjną, nieistotną.
Skąd się biorą dziś u mnie takie filozoficzne rozważania? A choćby stąd, że chcąc - nie chcąc, obrosłem z latami w rzeczy materialne. Ruchomości i nieruchomości, za które jestem odpowiedzialny. Żyją one swoim własnym życiem i to co najmniej podwójnym.
Jedno, to jest życie urzędowe. Przypomina mi ono zegar astronomiczny, który widziałem kiedyś w Kopenhadze. Skomplikowany, magiczny mechanizm, w którym tryby biurokracji obracają się w sposób tyleż niechybny, co tajemniczy i niezrozumiały dla zwykłego śmiertelnika. Widocznym efektem tego działania i namacalnym dowodem ukrytego życia są kolejne pisma, dotyczące każdej posiadłości. Treść pism z reguły nieprzyjemna. Zakazy, nakazy. Ponaglenia i upomnienia za jakieś domniemane niedopatrzenia. A przede wszystkim żądania kolejnych opłat. Danin. Smaru i paliwa dla mechanizmu.
Drugie życie jest naturalne. Nazwałbym je nawet biologicznym, gdyby nie dotyczyło w większości rzeczy martwych. Problem polega na tym, że te wszystkie moje "posiadłości" nie chcą być, jak zabawki, którymi można się pobawić i odłożyć na półkę, kiedy się znudzą. Nie chcą trwać bezczynnie, do następnej zabawy, co najwyżej zbierając kurz. Niestety. Żyją własnym życiem. Przede wszystkim się starzeją. A w tym starzeniu wymagają opieki, pielęgnacji, starania. I w swoich potrzebach oglądają się na mnie. Patrzą na mnie swoimi oknami i reflektorami. Trzepocą rzęsami chwastów. Nawet jak jestem daleko, czuję na sobie ich wzrok, pełen wyrzutu i oczekiwania. Oczekiwania na to, że w końcu coś załatam, wzmocnię, podeprę, coś podetnę, wykarczuję. Że posprzątam, pomaluję, umyję, odgarnę śnieg. Zajęcia na pełny etat. Czuję ten wzrok, tę presję . I ręce mi bezsilnie opadają. Bo nie mogę być wszędzie naraz. Najczęściej muszę być całkiem daleko, żeby zarabiać w pocie czoła na te wszystkie skarbonki bez dna.
Po cichutku, niepostrzeżenie, pobiłem niedawno jeden życiowy rekord. Rekord jest mało efektowny, lecz dla mnie dość ważny. W tym roku już 191 razy wsiadałem na rower i sezon się jeszcze nie zakończył! Czy to dużo, czy to mało? Wielokrotnie nie miałem szansy jeździć na rowerze. Dni takich, gdy teoretycznie mogłem się przejechać i tego nie zrobiłem, było naprawdę niewiele. Trafia się to zwykle w okresie, gdy okoliczności nie sprzyjają a dni są krótkie. Marzenka nie lubi, kiedy jeżdżę po zmroku. Dawniej, kiedy pracowałem do późna w biurze, wieczorna, dwugodzinna przejażdżka była jedyną opcją, dziś już nie.
Oficjalnie zima się jeszcze nie zaczęła. W praktyce pojawiły się już wszystkie możliwe utrudnienia: niskie temperatury, śnieg, oblodzenie, sól i piasek. W tych warunkach oszczędzam swoje najlepsze rumaki . Katuję rower zimowy. Dłużej muszę się ubierać, dłużej grzać po powrocie. Dystanse są mniejsze. Każdy wyjazd w teren staje się ekstremalny i kończy się wizytą na myjni. Wystarczy dwa złote, żeby rower umyć. To niewiele, lecz ogólnie zimowa jazda jest droga. Droższa niż latem. Myjka wysokociśnieniowa to kat rowerowych łożysk. Ale ja jestem na to przygotowany. Zapasowe łożysko suportu i przedniej osi już, na wszelki wypadek, czekają. Wymiana części kosztuje, jeszcze więcej kosztują odpowiednie ciuchy rowerowe. Buty, ocieplacze, rękawice. Wskazaną inwestycją jest niewielki termos z herbatą. Nie sądzę jednak, by przeciętny rowerzysta myślał o kosztach, rezygnując z zimowej jazdy. Pokutuje raczej ogólne, zakorzenione w świadomości, przekonanie, że rower na zimę się nie nadaje... Miejskie rowery poznikały ze stojaków. Jeżdżą ci, co muszą, dla których to naprawdę podstawowy środek komunikacji. Takich, jak ja - dobrowolnych kolarzy spotykam sporadycznie.
Boże, już grudzień! Jak ten czas zap... szybko płynie.
Dziwne i smutne, lecz coraz częściej zdarzają mi się puste dni. Takie, jak dziś. W pracy nie miałem dziś wiele do roboty, szybko wróciłem do hotelu. Próbowałem czas wykorzystać pożytecznie i zająłem się robieniem porządku na dysku. Ileż śmieci zebrało się w ciągu ponad 20 lat... Naprawdę kasować to wszystko, co niepotrzebne, czy zostawić coś dla przyszłych pokoleń archeologów? Nie szła mi ta praca. Ani ta, ani żadna inna. Wyszedłem na spacer ale i to na nic, nie ma gdzie iść. Hotel położony w środku pustki. Puste dni są naprawdę dziwne i smutne, zwłaszcza gdy się ma świadomość iż czasu coraz mniej i można nie zdążyć ze wszystkim, zanim nadejdzie kres.
Niedługo minie rok, odkąd nie zbliżyłem się do sztalug i nie wziąłem do ręki pasteli, węgla ani ołówka. Moje ostatnie, niedokończone dzieło, miało być kolejną pastelową interpretacją pamiątkowego obrazka z domu rodzinnego Marzenki. Już raz coś takiego robiłem - patrz "Święta rodzina z Dalekiego Wschodu". Tym razem miła to być postać Jezuska, śpiącego w otoczeniu symboli męczeństwa. W grudniu ubiegłego roku obrazek był już mocno zaawansowany ale do skończenia wiele mu jeszcze brakowało. Ojciec, który w tym czasie odwiedził ostatni raz Warszawę, stwierdził że obrazkowi niewiele już brakuje i na pewno do świąt Bożego Narodzenia go skończę. Nie skończyłem go do świąt. Nie skończyłem go do Nowego Roku. Nie skończyłem go do dnia, gdy Ojca już nie było. I nie mogłem go skończyć przez kolejne miesiące. Blokował sztalugi, aż do czasu, gdy głośno wypowiedziałem oczywistą prawdę, że nigdy go nie ukończę. Obrazek, niedokończony, znikną ze sztalug. Od tego czasu straszą pustką, ponieważ gdzieś po drodze ja sam się jakoś przyblokowałem. Ciągle nie znajduję siły ani czasu, by tę barykadę rozmontować. Ale to nic nie szkodzi. Jeszcze całe życie przede mną...
Im mniej sam tworzę, z tym większą uwagą śledzę bloga swojej krewniaczki Madzi, która "realizuje się " w ołówku. Rysuje postacie. A architekturę nie tylko rysuje ale też studiuje! Nie znam nikogo więcej ani w swojej rodzinie, ani w ubogim kręgu znajomych, kto by wykazywał artystyczne skłonności.
A u mnie wczoraj się działo! Odwiedziłem tę wielką dziurę w ziemi, co poświadczają poniższe zdjęcia. Bardzo egzotyczne miejsce. Poza oczywistościami, takimi jak wielkie koparki i taśmociągi, na mnie największe wrażenie zrobiły żyjące w kopalni sarny. Widziałem też pień skamieniałego drzewa, sprzed milionów lat. Kopalnia ma małe muzeum, lecz nie miałem okazji go zwiedzić.
Wieczorem, po wielogodzinnej jeździe wzdłuż naszej zachodniej granicy, znalazłem się aż pod Szczecinem i tu się obecnie znajduję.
Niestety, w Turowie miałem niemiłą przygodę. Przez własną nieuwagę uszkodziłem samochód - będzie wymagała naprawy blacharskiej. I co mam o tym myśleć? Często jeżdżę do krajów arabskich i chyba udziela mi się coś z arabskiej logiki. Otóż, gdybym tam spowodował wypadek, to by była zawsze moja wina, jako Europejczyka. No, bo gdybym do nich (Arabów) nie przyjechał, to by nie było wypadku. Na tej zasadzie przygoda z samochodem zniechęciła mnie do wyjazdu na delegację własnym autem. Przecież gdybym nie wybrał się służbowo do kopalni w Turowie, samochód byłby nadal nieuszkodzony... Tym pesymistycznym akcentem kończę na dzisiaj.
Początek kolejnej delegacji. Tym razem jest wyjątkowa, zupełnie egzotyczna. Chciałbym coś o niej wyjątkowego napisać, niestety, nie wiem, co. Niech na początek będą zupełne oczywistości a potem się zobaczy. Jestem w Bogatyni , czyli w tym śmiesznym cypelku, skrawku Polski, wciśniętym pomiędzy Niemcy i Czechy. Cały ten rejon, jeszcze nie tak dawno słynął jako największy truciciel w okolicy. Nagromadzenie w PRL, Czechosłowacji i NRD kopalni węgla brunatnego i elektrowni, powodowało kwaśne deszcze. Były tak kwaśne, że zamieniały lasy Gór Izerskich w las martwych kikutów. Jak po wojnie nuklearnej. Widziałem kilka razy te martwe lasy. Straszne i malownicze zarazem. Co jeszcze można napisać o tym miejscu? Bardzo wiele. Wspomnę Tytusa, bohatera słynnych komiksów. Zapytany: z czego słynie Turoszów, gdy przestał na niego działać eliksir mądrości,znaleziony w Malborku, odpowiedział, że z turów... Dobrze to pamiętam z dzieciństwa. I trudno, żebym o tym nie pamiętał dziś, skoro jutro właśnie mam odwiedzić kopalnię węgla Turoszów... O ile mnie pamięć nie zawodzi, to właśnie ta kopalnia była bohaterką starego filmu "Złoto". Grali w nim moi ulubieni aktorzy dawnych lat: Chamiec i Kowalski. Kopalnia węgla brunatnego jest odkrywkowa, to oznacza wielki krater w ziemi. Jutro będę w takim miejscu chyba pierwszy raz - będzie co oglądać!
Udało się! Walizka naprawiona! Wczoraj wybrałem się do serwisu Samsonite i bez trudu dostałem końcówkę wysuwanej rączki oraz zamek szyfrowy (w innym kolorze ale neutralnym - będzie pasował). Kolejne przedłużenie życia żółwika kosztowało mnie wszystkiego 120 złotych. Co najmniej dziesięć razy tyle kosztuje nowa, porządna walizka.
Z tej radości postanowiliśmy rzecz oblać. Udaliśmy się więc z Marzenką na starówkę, do naszej knajpki " U Pana Michała". Można tam m.in. niedrogo zjeść schabowego (ulubione danie Andrzeja Wajdy). Dla nas największym magnesem jest jednak grzane wino, serwowane cały rok i prawdziwa rzadkość w Warszawie: lany porter żywiecki!
Pogoda była wczoraj wyjątkowo łaskawa, jak na koniec listopada. Z tej okazji, po dłuższej przerwie wsiadłem na szosówkę i zrobiłem równą seteczkę. Naprawdę udany dzień!
Pobyt domu ma mnóstwo zalet. Jedną z nich jest możliwość słuchania muzyki. A ja od kilku tygodni słucham niemal obsesyjnie (kilka razy dziennie) najnowszego albumu Vangelisa "Rosetta". Przypomina mi się Edzio, jeden z moich najdawniejszych kolegów. W odległych czasach mojej podstawówki, najpowszechniejszym sposobem słuchania muzyki, było odtwarzanie jej z magnetofonu. A sposobem na jej zdobycie było własnoręczne nagrywanie z radia albo "przegrywanie" od kogoś. O jakości tych nagrań nie będę pisał, bo nie należy to do tematu. Ja nie posiadałem magnetofonu ale miał go kuzyn, mieszkający w naszym domu podczas studiów. Miał też taśmy pełne ówczesnych hitów. Do dziś pamiętam dwa: "Hokus - pokus" zespołu Focus oraz " SOS" grupy ABBA. By wielokrotnie słuchać ulubionych kawałków, wciąż przewijałem taśmę do tyłu. A kolega Edzio miał sposób, by tego uniknąć: nagrywał sobie całą taśmę tego samego szlagieru i mógł go słuchać w kółko!
A więc nareszcie w domu! To naprawdę zadziwiające, jak szybko wszystko wraca do normalności. Jeszcze wczoraj o tej porze byłem w Iranie, w jakichś górach, narażony na mróz, śnieżycę i różne problemy związane z podróżą. A dziś już po wszystkim. Najważniejsze, że walizka dotarła cało i się po drodze nie rozpadła. Taśma klejąca spełniła swoje zadanie.
Nocne loty mają tę zaletę, że do celu dociera się rankiem. Ja mogłem więc, po dotarciu do domu, wybrać się na rower. Wsiadłem na wiernego Scalpela i pojechałem wzdłuż Wisły. Najpierw do mostu Siekierkowskiego, potem Wałem Miedzeszyńskim aż do początku tej wspaniałej, gruntowej ścieżki nabrzeżnej, co się ciągnie aż do mostu Grota. A tam... sensacja - rewelacja. Oddano już do użytku kładkę rowerową nad kanałem Żerańskim. Teraz można jechać prosto od Mostu Grota do mostu Curie czyli północnego, zgrabnie omijając elektrociepłownię. I można nawet tam pruć szosówką, bo cały odcinek jest asfaltowy! Wracałem m.in. przez Lasek Bielański i Trakt Królewski. Ponad 50 km wyśmienitej jazdy. Gdzieś po drodze Iran spłynął po mnie, jak deszcz po psie. Nic z niego nie zostało. Wróciłem do domu i już wszystko jest tak, jakbym nigdzie się z niego od dawna nie ruszał...
Zbliża się czas powrotu! Jeszcze nic pewnego. Zawsze coś może się zmienić w ostatniej chwili. Coś się może skomplikować. Nienawidzę takich sytuacji ale muszę być przygotowany. Jak zawsze, mam nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Logicznie myśląc, radość z powrotu do domu powinna być wprost proporcjonalna do czasu nieobecności. W moim przypadku tak może było kiedyś, dziś z pewnością nie ma w tym żadnej logiki. Jestem znudzony większością odwiedzanych miejsc już od pierwszego dnia i pobyt zawsze mi się dłuży. Dwa - trzy dni wystarczą, bym się czuł jakbym był gdzieś od miesiąca. Przypominają mi się czasy młodości, gdy pływałem na statkach. Opuszczałem wówczas dom na wiele miesięcy. Na pół roku, czasem dłużej! Jak dawni poborowi odliczali falę, ja liczyłem dni do końca rejsu. Raz bywało lepiej, raz bywało gorzej. Generalnie znosiłem pobyt "na wygnaniu" całkiem spokojnie. Dziś już nie wyobrażam sobie tak długich wyjazdów. Teoretycznie powinno być odwrotnie. Młody człowiek jest niecierpliwy, potrzebuje wciąż nowych doznań, rozrywek. Szybko się nudzi bezruchem, monotonią. Człowiek starszy nie wymaga tylu zmian, tylu atrakcji. Zaczyna sobie cenić stały, uregulowany rytm dnia, unika niespodzianek. Więc czemu tak? Czemu dziś jestem bardziej niecierpliwy, niż ćwierć wieku temu? Przyczyn może być wiele. Pewnych rzeczy nie da się już porównać. Gdy wyruszam w drogę, wszystko jest inaczej. Pozostawiam za sobą inne życie, inaczej podróżuję i po innym świecie. Nawet nie chce mi się drążyć tych obiektywnych okoliczności, gdy sam też jestem już kimś innym.
Gdy się ma dwadzieścia parę lat, to i owszem, pół roku wydaje się czasem bardzo długim. Cóż to jednak jest sześć miesięcy wobec przyszłości, która młodemu człowiekowi może się wydać nieskończoną? Sześć miesięcy wobec nieskończoności nic nie znaczy. A dziś? Statystycznie zostało mi ze dwadzieścia lat. Równie dobrze może się okazać, że już tylko dziesięć. Matematyka jest prosta. Sześciomiesięczny wyjazd oznaczałby 5% życia. Taka strata wydaje się zbyt wielka. Nic nie może jej zrekompensować. Może tu jest pies pogrzebany? Może każdy dzień wyjazdu, każdy dzień w którym nie mogę być z kim chcę, gdzie chcę i robić co chcę, podświadomie wykreślam z kurczącego się kalendarza przyszłości?
Na koniec jakiś weselszy akcent. Dawno temu pisałem o swojej podróżniczej faunie - o jaszczurkach, gekonach i ich mumiach. Dziś, na potwierdzenie wszechobecności tych stworzonek, najnowszy przykład jaszczurki industrialnej, zamieszkującej system olejowy.
Wiadomość z ostatniej chwili: już siedzę w hotelu "na walizkach"! Niestety, okazało się że nie tylko zamek w mojej walizce zniszczono ale i ta nieszczęsna rączka, którą wymieniałem w tym roku, znów jest uszkodzona! Jak mogłem tego wcześniej nie zobaczyć? Tym razem naprawa będzie mnie kosztować majątek :-(
Jak widać na załączonym obrazku, walizeczka już obandażowana, czeka na powrót do Europy. Uda się?
Wczoraj, na lotnisku w Teheranie, okazało się, że moja walizka została poważnie uszkodzona. Z tej okazji postanowiłem coś o niej napisać.
Dużo latam samolotem i walizka jest dla mnie najbliższą, niezbędną towarzyszką podróży. Od kilkunastu lat używam jednej i tej samej. Jest to plastikowy wyrób firmy Samsonite. Gdy ją kupowałem, nie była najtańsza, kosztowała chyba ok. 800 złotych.
Nie lubię reklamy. Nie lubię bujania, bajerowania i naciągania. Wolę prawdę w oczy. I po latach użytkowania mogę stwierdzić, że walizka była warta każdej złotówki, chociaż ani złotówki nie wziąłem od Samsonite za kryptoreklamę. Po prostu taka jest prawda. Moja walizka jest niezwykle wytrzymała. Dziś pakuję się tak, iż na wyjazdach służbowych waga walizki waha się zwykle w granicach 23-27 kilogramów. Gdy lecę prywatnie, nie osiąga nawet 20 kilogramów. Ale nim linie lotnicze wprowadziły limit - 32 kg i ani grama więcej, zdarzało mi się przewozić w niej naprawdę ciężkie rzeczy. Nawet części zamienne. Bywało, że walizka ważyła i 40 kilogramów! A chodzi tu o kilkadziesiąt lotów rocznie! Przez cały ten okres uzbierało się ich kilkaset. Na pewno więcej niż 500. Raczej bliżej tysiąca! Krakowskim targiem załóżmy, że 750. Siedemset pięćdziesiąt lotów. Siedemset pięćdziesiąt brutalnych załadunków, przeładunków i rzutów na taśmę. I co? I nic! Skorupa to wszystko wytrzymała. Niech to mają na uwadze podróżni, którzy kupują szmaciane walizki z zamkami błyskawicznymi, które są do wyrzucenia po pierwszej podróży! Uzbierało się na walizce mnóstwo szram, jak na pancerzu wojownika - weterana. Ale przez wszystkie te lata mój niebieski żółwik dzielnie chronił zawartość. Wiele rzeczy zostało oczywiście zniszczone, przez brutalne przemieszczenia lecz nie ma w tym winy walizki.
Według firmowej broszurki, kółka tej walizki zostały obliczone na przejechanie 35 kilometrów. W moim przypadku przebieg jest wielokrotnie większy. I wcale nie ogranicza się do luksusowych podłóg lotniska. Ileż razy ciągnąłem walizkę z dworca do hotelu, czy do biura firmy. A to za każdym razem był prawie kilometr! Ciągałem walizkę w kurzu, w błocie, w deszczu i śniegu. W upale i na silnym mrozie. Kółka są dziś sponiewierane, mają duży luz i popiskują ze zużycia. I wciąż się kręcą i spełniają swoje zadanie!
Najsłabszym ogniwem jest wysuwana rączka. Była gięta, wyłamywana, wyrywana wielokrotnie. Oczywiście nie przeze mnie ale przez obsługę lotniska. Jednak zniszczenie rączki to nie jest żadna tragedia. Tu się objawia kolejna cudowna własność mojej walizki: firma Samsonite, może nawet jako jedyny producent walizek, ma w Warszawie serwis. A poszczególne elementy walizki, podatne na uszkodzenia, są mocowane wkrętami. Dzięki temu mogłem już wielokrotnie wysuwane rączki wymienić na nowe, za stosunkowo niewielkie pieniądze. Ostatni raz uczyniłem to w tym roku! Kilkanaście lat po wyprodukowaniu, części są wciąż dostępne!
Teraz zepsuł się zamek. Ten główny, szyfrowy. Kabłąk się złamał, został tylko kawałek. Już nie ma jak zamykać walizki. Ale zamek, zintegrowany z rączką do noszenia, też jest przykręcony czterema wkrętami. Dlatego jeszcze nie ma tragedii. Jeszcze jest nadzieja, że kolejny raz uda się kupić nową część i walizkę reanimować. Chciałbym, bo jest tego warta. A jeśli nie? Cóż, "nic nie może przecież wiecznie trwać..." jak śpiewała Anna Jantar - trzeba będzie z żalem rozejrzeć się za następczynią.
Będę się tym martwił po powrocie. Na razie bardziej aktualny jest problem: jak z uszkodzoną walizką wrócić do domu przez Teheran i Frankfurt. Żeby ją przyjęli na lotnisku i żeby się w drodze nie otworzyła. Póki co, załatwiłem sobie nieco szerokiej taśmy klejącej, którą obkleję walizkę po ostatecznym spakowaniu. A, co dalej - wola Boska czyli (przynajmniej na początku podróży) wola Allaha.
Przeżyliśmy razem już wiele przygód. Przed laty, na lotnisku w Lizbonie (już po nadaniu bagażu),
ktoś się do niej włamał i powybierał ze środka, co mu się podobało. Zrobił to tak elegancko, że włamanie było niewidoczne.
Straty odkryłem dopiero po przylocie w docelowe miejsce w Brazylii, gdzie na wszelkie reklamacje było za późno.
A na powyższym zdjęciu widać nie tylko zniszczenie zamka ale i ślady narzędzia włamywacza z lizbońskiego lotniska.
W wielu krajach, podobne walizki są rzadkością i o pomyłkę bardzo trudno. W innych miejscach można je spotkać częściej. A raz nawet się okazało, że takie same walizki, tylko mniej zniszczone miała cała liczna załoga samolotu KLM. Musiałem wykazać wiele czujności, by tragarze mi jej z rozpędu nie zwinęli z dziesiątką innych. Zupełnie, jak w serialu "Podróż za jeden uśmiech".
To przykre, ale linie lotnicze i lotniska nie potrafią zagwarantować bezproblemowej podróży z bagażem. Co najmniej raz do roku zdarza się, że walizka ginie. A dokładniej nie ginie, tylko się spóźnia... Pół biedy, gdy się to okazuje w Warszawie, w drodze do domu. Mnie, niestety przytrafia się to niemal zawsze, gdy lecę "gdzieś". W dalekiej podróży, wyrwany z domowych pieleszy, zawsze czuję się nieco wyobcowany. Walizka jest dla mnie wówczas swojskim punktem oparcia, taką małą namiastką domu. Małą ale bardzo ważną. Jak ważną, uświadamia mi zawsze jej nagły brak. Dni i godziny oczekiwania na nią są ciężkie. I fizycznie i psychicznie. Nigdy nie ma pewności, czy walizka dotrze na czas. Czy w ogóle się znajdzie. Odcięty od świeżej bielizny, od kosmetyków, człowiek czuje się momentalnie ograbiony z prywatności, porzucony, zaniedbany. Często nawet nie ma gdzie zrobić podstawowych zakupów. Raz w Chinach musiałem na bagaż czekać parę dni i chciałem kupić parę najpotrzebniejszych ciuchów. Okazało się to wielkim problemem - największe rozmiary w sklepach były jak z młodszego brata...
Spojrzałem za siebie i się przeraziłem. Moja walizka to temat rzeka! Muszę ten potok słów przerwać, bo dzisiejszy wykład o uszkodonym zamku zaczyna być kuriozalnie przydługi.
Jestem w Firouzkuh, na północ od Teheranu. Miało być inaczej i jest inaczej! Nad morzem było płasko, prawie upalnie, rosły palny, można było zobaczyć wielbłądy. Tu są góry, z lekkim śnieżnym nalotem na szczytach. Miasteczko wciśnięte w jałową dolinę, porośniętą tylko brunatną trawą. Świeci słońce, lecz silny północny wiatr jest bardzo zimny. Za dnia lekki mróz ale odczuwalna temperatura grubo poniżej zera. Hotel... najlepszy w mieście i najmarniejszy na mojej trasie. Dobrze, że mam w nim krótko mieszkać. Ciekawe jest to, że choć przeniosłem się na drugi koniec sporego kraju, jakim jest Iran, jedzenie, którym mnie tutaj raczą nie różni się w niczym od jedzenia na południu. Szaszłyk z kurczaka, pieczone pomidory, jogurt, ryż z szafranem i cienkie placki pszenne. Widać to taki ogólnokrajowy standard. I jeszcze jedno. Do posiłku używa się tutaj tylko widelca i łyżki. Nóż jest moim Irańczykom przy stole zbędny.
Lecąc samolotem a potem jadąc autem, mogłem podziwiać rozległy, górzysty krajobraz. Widok na niezliczone łańcuchy górskie, ciągnące się hen po horyzont, przywołał postać Aleksandra Wielkiego. Mam chyba za mało wyobraźni. Trudno mi sobie wyobrazić, jak w tamtych odległych, starożytnych czasach, na takich rozległych, trudnych terenach, mogły się tworzyć i trwać wielkie państwa. Bez systemu łączności i transportu, wyłącznie w oparciu o dwie nogi i koński grzbiet, skutecznie kontrolowano miliony kilometrów kwadratowych. Administracyjnie, ekonomicznie i militarnie. Bez komputerów, internetu, satelitów, urzędów statystycznych, chyba nawet bez map. Jeszcze trudniej wyobrazić sobie, że jakaś nieliczna grupka straceńców, pod wodzą ambitnego wodza, przywędrowała tu aż z Europy i w krótkim czasie podbiła Persję. Jej wódz, Dariusz, został pokonany w kilku bitwach. O dziejach jego upadku i o tym, co się dalej działo, można przeczytać w historii. Zapewne zagłębiwszy się w jakieś specjalistyczne dzieła z zakresu historii wojskowości, łatwiej byłoby zrozumieć, jak armie perska i macedońska, walczyły ze sobą. Jak były zorganizowane i uzbrojone. Ile żołnierzy liczyły. Ale patrząc na Persję z samolotu, lecącego na wysokości 10 000 m, trudno sobie wyobrazić, że te armie w ogóle miały szansę się spotkać w tym księżycowym krajobrazie. To dla mnie trochę tak, jakby stado mrówek, powiedzmy z mrowiska na Kaszubach, wyruszyło na podbój Bieszczadów.
Kończy się powoli pobyt w Buszehr. Jutro w planie dalsza podróż. Tam, dokąd jadę, nie będzie lepiej. Może być gorzej. Na pewno będzie inaczej. Dobrze być w ruchu! Podróż, to ważna rzecz!
Wczoraj zadziałał internet. Mogłem porozmawiać z Marzenką. A potem do późnej nocy, gryząc pestki granatu, oglądałem kolejny polski klasyk: "Pociąg" Jerzego Kawalerowicza. Nic nie poradzę, że lubię takie stare, czarnobiałe filmy. Nie lubię filmów przedwojennych. Są dla mnie za stare. Ale lata 50-te, 60-te, to co innego. Tutaj siermiężna, czarno-biała optyka, oderwanie od współczesności, są w sam raz. W sam raz, by nie rozpraszać widza nadmiarem niepotrzebnych szczegółów. "Pociąg" to taki właśnie film, wyprany ze wszystkiego, co zbędne. Filmy, nie tyle czarno- białe, co szare. Szare, jak popiół, z którego można wygrzebać diament. Ponadczasowe problemy egzystencji, dla których wciąż nie znaleziono rozwiązania. Lata mijają, problemy i dylematy pozostają. Ale jest nadzieja. Z wieloma zadaniami, zbyt trudnymi dla człowieka, dziś radzą sobie komputery. Może już niedługo komputery rozwiążą nasze problemy egzystencji? Jeszcze bardziej prawdopodobne, że problemy same znikną. Na przykład pod roztopionym lodem Antarktyki albo ogonem nagłej komety.
Nie wiem czemu, "Pociąg" przywołał u mnie skojarzenie z programem w stylu " Dlaczego ja?" albo "Trudne sprawy". Że szokujące? I tam i tu, zwykli ludzie stają oko w oko z dramatami. To się nie zmieniło. Zmienił się tylko styl, klasa, z jaką się to prezentuje... Adekwatne do percepcji współczesnego obywatela.
Jestem wreszcie w tym Buszehr. Wczoraj samolot doleciał. Z dużym opóźnieniem, ale doleciał. Miasto położone nad samą Zatoką Perską, jest do pewnego stopnia miejscowością turystyczną. Ale tylko dla Irańczyków - cudzoziemcy tu nie zaglądają. Jest tu o wiele cieplej i bardziej wilgotnie niż w Teheranie. W lecie temperatury mogą osiągnąć nawet 55 stopni! Rośnie wiele palm. Mój towarzysz chwali się, że mają tu najlepsze daktyle na świecie. Może. Kto wie?
Zamyśliłem się na chwilę. Pomyślałem, że wypadałoby napisać coś ciekawego o Iranie. Coś takiego, co by zainteresowało czytelnika, który nigdy tu nie był i się nie wybiera. Zamyśliłem się i... zwątpiłem. Nic mi nie przychodzi do głowy. Głowa pusta. Iran jest jakiś taki szary i nudny. Przypomina mi Polskę z dzieciństwa czyli PRL. Ale tę część PRL-u, do której nie mam żadnego sentymentu. I dlatego nie mam sentymentu do Iranu. Ludzie gościnni, jedzenie dobre. Ale coś mi tu nie pasuje. Nie chodzi nawet o to, że nie można się napić piwa a wszystkie kobiety chodzą w chustach. Nie wiem, o co chodzi.
Międzyczas w hotelu wydłużył się o całą dobę. Typowy podróżny przypadek. Docelowy lot do Buszehr odwołano wczoraj ze względu na burzę piaskową. Dziś już ma być wszystko w porządku.
Mogę więc sobie siedzieć w spokoju i pisać. Tylko o czym? Żyjemy w ciekawych czasach i kuszące są tematy polityczne. Na przykład świat po wyborach prezydenckich w Ameryce. Ale na mojej stronie miało nie być polityki. Choćby z tego względu, iż sam nic mądrego napisać o tym nie potrafię a niemądrych wypowiedzi jest ... plaga.
Oglądam CNN. Tematy wojenne to walki w Mosulu i w Aleppo. Mosulu nie znam. Ale w Aleppo byłem zaledwie kilka lat temu. Już w trakcie trwania syryjskiej wojny, która wtedy jeszcze do miasta nie dotarła. Jestem przyzwyczajony do oglądania filmów z morza ruin powojennej Warszawy. Jedne budowle łatwo rozpoznać, inne zniknęły na zawsze, nigdy ich nie odbudowano. Ślady wojny dobrze się zabliźniły. Wprawne oko archeologa ulicy wciąż odszuka ślady po kulach i odłamkach, lecz z roku na rok jest to trudniejsze. Normalna kolej rzeczy, sytuacja z którą jestem oswojony od dziecka. A teraz Aleppo. Jakaś przewrotna symetria: domy, które oglądałem, ulice które sam niedawno przemierzałem, leżą w gruzach. Dziwne uczucie. Tym bardziej niepokojące, że Aleppo nie jest jedyne. Bez trudu mogę wspomnieć Donieck czy Sanę w Jemenie. Nic pewnego nie ma na tym świecie. I nie trzeba być korespondentem wojennym, by się o wojny ocierać. Jakoś tak smutno się zrobiło.
Może to wina filmu? Wczoraj wieczorem obejrzałem po raz n-ty "Wszystko na sprzedaż" Wajdy. To jeden z moich ulubionych obrazów i często go zabieram na wyjazdy. Film jest dziwny. Jedyny w swoim rodzaju. Główny bohater - Zbyszek Cybulski - wcale się nie pojawia. Film właściwie nie jest o nim a o jego zniknięciu, o tym, że go nie ma, że się rozpłynął. Pozostały tylko wspomnienia. Reżyser, który nagle uświadomił sobie, iż nigdy nie nakręci z gwiazdorem nowego filmu, bezładnie szuka nowego celu. Próbuje kręcić film o nim, bez niego. Czy mu się to udaje? Każdy, wcześniej czy później musi się zmierzyć z podobnym problemem: pustego miejsca po kimś, kto był a teraz go nie ma. I musi znaleźć sposób, by kręcić dalej film życia bez jakiegoś najważniejszego aktora.
Minął tydzień "normalnego życia" w domu i znów znalazłem się w podobnej sytuacji, jak poprzednio, czyli w międzyczasie. Był hotel i jest hotel. Była stolica Arabii - Rijad, jest stolica Iranu - Teheran. Było oczekiwanie na lot międzynarodowy, jest oczekiwanie na lot krajowy. Hotel czysty, wygodny, przyjemny. Niestety, nie ma czajnika, kawy herbaty. Trzeba schodzić do kawiarni, by się czegoś napić. Po śniadaniu przeszedłem się po okolicy. Nieciekawa. W miarę czysto, lecz bardzo szaro. Nijakie budynki, nijakie ulice. Szybko zawróciłem.
Zamiast się włóczyć po obcym mieście, lepiej posiedzieć i powspominać. Wolny czas ostatnich dni podzieliłem sprawiedliwie pomiędzy Warszawę i Rzeszów. Pomiędzy przyjemności i obowiązki. Synoptycy straszą mroźną zimą. Trzeba było się upewnić, że z ogrzewaniem domu wszystko w porządku, wymienić opony na zimowe. I zabezpieczyć świeżo posadzone drzewka przed mrozem. To ostatnie było nawet atrakcją. Sezonowa atrakcja z gatunku "Żywot człowieka poczciwego". Tak, jak pierwsze napełnienie karmnika słonecznikiem. Była też oczywiście listopadowa jazda na rowerze. Pod znakiem błota, deszczu a nawet śniegu. Trasy niedalekie, mało odkrywcze. Po raz pierwszy zabrałem Scalpela do Rzeszowa. Ogólnie jeździło się mi na nim po okolicznych trasach znakomicie. Dopiero, gdy znalazłem się w bardziej górzystym terenie, w zasypanych liśćmi lasach Słociny i Cierpisza, poczułem się mniej pewnie. Bieżnik zbyt mało agresywny, zawieszenie niedostosowane do ostrych zjazdów. Chwilami żałowałem, że nie siedzę na Jeckyllu. Jedyna korzyść w ciężkim terenie - duży prześwit kół w ramie, mniej podatny na zapychanie błotem i liśćmi. No i te długie, nieuniknione odcinki asfaltu - Scalpelek na twardej nawierzchni dawał z siebie wszystko, przypominając iż jest najbardziej uniwersalną maszyną na moje drogi.
W związku z listopadowymi trasami nasuwa mi się pewna dygresja. W czasach mojego dzieciństwa samochody bywały czymś rzadkim, luksusowym. Cennym i trudnym do zdobycia. Trzeba było na nie chuchać i dmuchać, żeby służyły jak najdłużej. Dziś, gdy każdego stać na własne cztery kółka, miliony aut rozpełzają co dzień po całym kraju. Większość pozostaje na zakorkowanych ulicach i zapchanych parkingach. Ale pewien odsetek jest bezlitośnie kierowany na wszelkie boczne dróżki a nawet bezdroża. Podejrzewam, iż często zupełnie bez celu, dla samej przyjemności albo z lenistwa. Po prostu nikomu aut dziś nie żal topić w błocie, zwłaszcza, iż wielu posiada SUV-y i samochody terenowe. Dodajmy do tego traktory, quady, motocykle i ciężarówki pchające się w najmniej spodziewane miejsca. Stąd już krok do zrozumienia jesiennej rowerowej bolączki. Ludzie coraz mniej chodzą, coraz więcej jeżdżą. Dróżki wydeptywane niegdyś przez pieszych i chłopskie wozy zanikają, zarastają. To, co pozostało, jest niemiłosiernie rozjeżdżane przez pojazdy mechaniczne. Czymś innym jest pokonywać na bicyklu listopadowe mżawki, pierwsze warstewki śniegu, mokre liście i korzenie a czymś innym tonąć w błocie, urobionym na ciasto albo breję, kołami samochodów. Oczywiście, jak chcę zjeżdżać na rowerze z utwardzanej drogi, zapuszczać się w pola, lasy i łąki to robię to na własne ryzyko i to jest mój problem. Jednak z drugiej strony, nie sądzę by przepisy zostały na tyle zliberalizowane, iż pozwalają pojazdom mechanicznym wjeżdżać wszędzie, gdzie się tylko da wjechać. Na pewno nie. Przepisy są i są powszechnie łamane. Dowodząc jeszcze raz, iż szlachecka tradycja "Prawem i lewem" ma się tu i tam bardzo dobrze.
"Wrzuciłem do sieci" swoje arabskie wypociny. Wolę się nie zastanawiać nad ich dalszym losem.
Dzisiaj pogoda się poprawiła - wszyło słońce. Trzeba się wybrać na rower. Czy naprawdę trzeba? A jakby padał deszcz albo złapał mróz, to nie trzeba by było? Mój ojciec, świętej pamięci, do końca życia uprawiał ogródek. Niegdyś, przed laty miało to naprawdę znaczenie. Własne warzywa, owoce, ziemniaki. Ogród był duży, a uzyskane z niego plony ratowały nasz stół w czasach sklepowych braków. Z czasem uprawiany "areał" się kurczył. Adekwatnie do ubywających sił ogrodnika. Kolejne tereny uprawne zamieniały się w samowolna dżunglę. Ale ojciec do końca nie odpuszczał. Już ledwie powłóczył nogami, zataczał się a wciąż coś sadził, coś plewił. Oczywiście, nie kierował się ekonomią. Stosunek wysiłku do efektu końcowego był w racjonalnych warunkach nie do przyjęcia. Ale... Przecież wiadomo, że nie o to chodziło. Chodziło właśnie o to, żeby się nie zastanawiać a robić swoje. Człowiek oddycha bez namysłu. Gdy chodzi o sen czy jedzenie, tu już jest większe pole manewru. Można wybrać miejsce i czas wylegiwania się i to czym się napcha żołądek. Ale nie można kwestionować samej celowości snu i jedzenia. Człowiek nie zwierzę i czasem potrzebuje mieć coś więcej, by się tym zająć bez zastanowienia. Ojciec miał ogródek. Ja mam rower. To rozwiązuje wiele problemów. Przede wszystkim nie muszę się zastanawiać ani wahać. Przychodzi moment, że można i trzeba wsiąść na rower i już. Są zawsze jakieś dylematy: na który rower wsiąść, jak się ubrać, dokąd jechać. Tyle, że, koniec końców, mają drugorzędne, trzeciorzędne znaczenie. Nie mają znaczenia. Wsiąść na rower i jechać. To wszystko. Cała reszta sama się ułoży.
Właśnie! Właśnie czuję, że już dawno powinienem być na rowerze. Na przykład na Wale Zawadowskim. Z Wisłą po lewej, a nowymi osiedlami po prawej stronie. I tak, aż do pierwszej piaskarni. W drogę!
Jestem w międzyczasie. Dużo czasu spędzam w międzyczasie. W czasie pomiędzy jednym a drugim. Dziś jest właśnie taki czas. Międzyczas, to nieoczywista część życia. Jak jestem w domu, to jestem w domu. Jak jestem w pracy, to jestem w pracy. Oczywiste etapy życia. Oczywista jest też podróż do pracy i z pracy. Godziny lotu są nieuniknione. Im większa odległość, tym dłużej się leci. To oczywiste. Ale wszelkie przerwy, zakłócenia podróży nie są już takie oczywiste. Zależą od wielu okoliczności i są generalnie poza moją kontrolą. Rankiem przyleciałem z małego lotniska Turaif na północnym krańcu Arabii do Rijadu. Lot do Europy jest w nocy. Wylądowałem więc na wiele godzin w hotelu. I to jest właśnie międzyczas, z którym niewiele można zrobić. Za dużo godzin, żeby je przespać, za mało, żeby się gdzieś wybrać na zwiedzanie stolicy królestwa. Nawet gdybym miał na to ochotę.
Już jutro będę w innej rzeczywistości. Jutro, o tej porze będę najprawdopodobniej jechał na rowerze podwarszawską równiną. Listopad, więc pewnie będzie szaro, mgliście i błotniście. Łatwo mogę sobie wyobrazić polną drogę, gdzieś pomiędzy Powsinem a Powsinkiem. Albo okolice niedostępnego, natolińskiego parku. Wystarczy przymknąć oczy. Póki co, jestem w międzyczasie. W rijadzkim hotelu i ta wizja jest równie odległa jak pustynne drogi, które tak niedawno pokonywałem. Z czym mi się kojarzy pustynia? Oczywiście z drogą. Przecież nie podróżowałem po niej karawaną a samochodem i wstęga asfaltu jest dla mnie integralną częścią pustyni. Dość częstym widokiem są leżące przy drodze ścierwa wielbłądów. Padlina w różnym stanie rozkładu. Taki egzotyczny akcent. Gdy się jedzie drogą, można odnieść wrażenie, iż duża część krajobrazu jest sztucznie ukształtowana, tak wszechobecne są ślady buldożerów. Częściowo można zrozumieć, że są to pamiątki z budowy samej drogi, może i z zakopywania wzdłuż niej jakichś rurociągów. Ale te ślady nieraz ciągną się po horyzont, wspinają się na wzgórza. Zupełnie jakby operatorzy jeździli po okolicy spychaczami dla przyjemności. No, nie rozumiem tego. Co robi na mnie największe wrażenie na pustyni? Opony ciężarówek. I ich poszarpane strzępy. Są wszechobecne. Zdobią pobocza dróg w niezwykłych ilościach. Nieraz zadaję sobie pytanie: jak często opony tu pękają? Od ilu lat nikt ich nie usuwa? Może od początku motoryzacji? Kto wie, może gdzieś na arabskiej pustyni leżą sobie spokojnie w zapomnieniu wyjątkowo rzadkie, cenne zabytki przemysłu oponiarskiego? Niestety. Obawiam się, że pewnego dnia ktoś zechce królestwo posprzątać i cała ta imponująca kolekcja wyląduje w piecu cementowni.
Dziś dzień słoneczny ale chłodny. Tu podobno w zimie nawet czasem pada śnieg a temperatura spada do minus 10 stopni.
Dzikie miejsce, dzicy ludzie. Ze wszystkim problem. Na przykład z ciepłą wodą a raczej z wodą w ogóle. Jedzenie - standard dla tej części świata ( i dla większości "mojego szerokiego świata"), do wyboru: kurczak z ryżem albo ryż z kurczakiem. Ale na jedzenie nie narzekam - jem żeby przeżyć i wszystko jest jadalne. Najgorsze, iż od przyjazdu tutaj nikt mi nie zaproponował ani herbaty ani kawy. Ani też nie mam jak sam sobie ciepłego napoju przyrządzić. Piję tylko wodę a wody bardzo nie lubię. Na szczęście już nie jest źle. Już jest ten etap, na którym mogę się delektować myślą o opuszczeniu tego pięknego miejsca. Jeszcze trochę i ruszę w drogę powrotną, a ci wszyscy ludzie dookoła będą musieli tu zostać. Jeszcze dzień, wyjadę stąd. Najpierw będzie to małe, lokalne lotnisko. Jego widok będzie ostatnim przypomnieniem, do jakiej dziury trafiłem. Kolejne lotnisko, w Rijadzie, będzie już normalne. Duże, międzynarodowe. I hotel. Ładny, czysty. Bez kurzu, bez smrodu. I ten ładny wygodny hotel wszystko zepsuje - wymaże szybko z pamięci niewygody ostatnich dni. Więc kiedy już znajdę się w Europie, w domu, wszystko będzie normalnie. Pustynia pozostanie bladym, niemal nierealnym wspomnieniem. Jak sen. Więc dziś ostatnia szansa, by się delektować tym, że wkrótce mnie tu nie będzie. Ale dziś jeszcze jestem. Pisząc to siedzę przy brudnym, zakurzonym biurku, popijam wodę i gryzę pestki słonecznika na śniadanie. I tak jest dobrze.
Wczoraj był oczywiście dzień Wszystkich Świętych. To ci dopiero okazja do smutnych rozmyślań. I dobra inspiracja do tego, by coś napisać. Na przykład, jak się taki dzień spędza na pustyni, z dala od grobów bliskich. Ale upiekło mi się. Nie musiałem o niczym rozmyślać, bo nie mogłem. Powalił mnie taki ból głowy, że do niczego się nie nadawałem.
Wspominałem już bieżący rok pod kątem rowerów i wyjazdów urlopowych. Nie zająknąłem się dotychczas ani słowem o naszej twórczości. Nie pisałem, bo nie ma o czym. Troski dnia codziennego skutecznie nas hamują.
Żeby mieć o czym pisać, musiałbym chyba założyć nowy dział. Mógłby nosić tytuł: stary domek z ogródkiem. A nawet pół domku.
Jak się pozbyć z domu gór śmieci i niepotrzebnych gratów? Jak walczyć z rozrastającymi się dziko krzakami? Co zrobić z gałęziami i niepotrzebnymi kawałkami drewna? Jak wyremontować dom, zachowując jego charakter? Szukaliśmy odpowiedzi na te i wiele innych pytań. Na niektóre znaleźliśmy odpowiedź, na inne jeszcze nie. Niestety. Nic nie idzie łatwo. Wszystko wymaga wysiłku i wydatków. Pracy, pieniędzy i znów pracy. Stary domek z ogródkiem a nawet pół domku, to praca na cały etat.
Wiem, wiem. Nie dało się pisać codziennie. Nie było o czym. Dziś jest o czym, bo zaszła zmiana miejsca. Niestety, wciąż w ramach tej samej Arabii Saudyjskiej. Po dwóch lotach, okraszonych noclegiem w Rijadzie przewędrowałem z południa na północ kraju. Jeśli o poprzednim miejscu wspominałem jako o pustyni, to nie wiedziałem, o czym piszę! Pustynia jest tutaj! Nie ma zupełnie nic. W zasięgu wzroku tylko jakieś dwa niewielkie pagórki na horyzoncie. Straszne miejsce. Na szczęście nie będę tu długo. Długo bym nie wytrzymał. Są miejsca, które mi leżą i są miejsca, które mi nijak nie leżą. To miejsce mi nie leży. Dość o tym.
W Rijadzie zrobiłem sobie spacer. Tylko po to, by się przekonać jeszcze raz, iż pod pewnymi szerokościami geograficznymi miasta mają te same przypadłości, niezależnie od kraju, kontynentu. Są po prostu nieprzyjazne dla pieszych. Zupełny brak chodników albo nienadające się do użytku, wyrwane z kontekstu skrawki o niebotycznie wysokich krawężnikach. Pobocza zastawione tysiącami samochodów. Samochody, samochody. Wszędzie te samochody. Ulice szerokie, nimi płyną lawiny aut. W każdym siedzi kierowca, dla którego pieszy się nie liczy więcej niż bezpański, wałęsający się pies. A przejścia dla pieszych prawie nieobecne. Stolica Królestwa niczym się pod tym względem nie wyróżnia.
Pomimo monotonii czas szybko płynie. To chyba kwestia wieku. Po prostu, gdy się osiągnie pewien etap, to już nic nie może uratować przed tym, by reszta życia szybko przeciekała przez palce.
Imponuje mi, zmarły niedawno, Andrzej Wajda. Kręcił filmy przez ponad 60 lat. Kręcił nawet, jak miał lat 90! Nigdy mu się to nie znudziło i ciągle miał zapał. Podziwiam takich ludzi. To, co ja robię zawodowo, jest w jakimś stopniu społecznie użyteczne. I jest trochę trwalsze, niż wysiłki np. sprzątaczki, której praca jest typowo syzyfowa. Jednak nie jest to w gruncie rzeczy nic ważnego. Nic posuwającego świat do przodu. Malarz sprzedaje obrazy, piekarz sprzedaje chleb. Prostytutka sprzedaje swoje ciało. A ja sprzedaję swój czas. Oczywiście, nikt tego nie powie wprost, nie ma tego nigdzie w umowie. Ale tak jest. Mam być niby specjalistą od czegoś tam, ale cała ta moja specjalizacja znaczy tyle, co cukier puder na placku. Z mojego punktu widzenia najważniejsze, żebym dojechał gdzieś na koniec świata i tam swoje odsiedział. Koniec świata to w moim przypadku tylko przenośnia. Nie chodzi o położenie geograficzne, gdyż wyprawy na drugą półkulę trafiają mi się ostatnio rzadko. Chodzi raczej o zupełnie przypadkowe, totalne zadupie, takie Wilkowyje w bardziej egzotycznym wydaniu. Miejsce, gdzie nie ma nic, ale to absolutnie nic ciekawego. Gdzie spotyka się nudnych, przypadkowych ludzi, z którymi nawet nie ma o czym rozmawiać. Wszędzie brud, bałagan, niechlujstwo. No i bieda. A ja muszę siedzieć tu krócej, lub dłużej i patrzeć na to wszystko. A patrzę z coraz mniejszym zrozumieniem.
Coś mi się zdaje, że dzisiaj zły dzień na pisanie...
Dziś też zrobiłem sobie wolne. Wolne polega na tym, iż przyszedłem do biura w klapkach i krótkich spodenkach. A wczoraj się ogoliłem. To chyba wszystkie weekendowe atrakcje, na jakie mogę sobie pozwolić. Mógłbym, co prawda zostać na kwaterze. Ale tam bym umarł z nudów. W biurze mam namiastkę internetu, mogę zagotować wodę na kawę czy herbatę. Mogę pogawędzić z towarzyszem niewoli. Wolałbym iść na spacer ale absolutnie nie ma gdzie.
W tych okolicznościach przypomniała mi się ciekawostka związana z rowerami, o której warto wspomnieć. Trzeba zacząć od tego, że to nie jest pierwszy mój wyjazd do Arabii Saudyjskiej w tym roku. Poprzednie były równie nudne. Podczas jednego z nich zacząłem, dla zabicia czasu, w Google Earth uważnie śledzić zdjęcia satelitarne okolic Rzeszowa i Warszawy. Celem owych mozolnych studiów było wyszukiwanie nowych tras rowerowych. Przede wszystkim chodziło mi o wynalezienie wokół Rzeszowa jakichś nieznanych mi dróg gruntowych lub szutrowych. Drogi, które znałem i używałem od lat, zostały zaasfaltowane albo wyszły z użycia i z czasem okazywało się, że poza lasem na Słocinie i paroma innymi, odizolowanym fragmencikami, nie ma gdzie jeździć na rowerze terenowym. Może się to wydać kuriozalne, lecz nie mam takiego problemu w stolicy. Tam mogę bez trudu wybrać się w wielokilometrową trasę MTB, jeśli tylko przyjdzie mi ochota. W okolicach Warszawy problem stanowi, dla odmiany znalezienie dróg, o małym natężeniu ruchu, dobrej asfaltowej nawierzchni, które by prowadziły przez przyjemne okolice. No, i jeszcze żeby łączyły się z innymi, podobnymi drogami w logiczny sposób, tworząc sieć, a nie kończyły się ślepo. Tak właśnie jest w okolicach Rzeszowa. Można całymi dniami jeździć wokół stolicy Podkarpacia na rowerze szosowym, czy to po płaskim, czy po górkach.
Efektem poszukiwań były odręczne mapki z naniesionymi, nieznanymi mi fragmentami dróg, które z satelitarnej perspektywy wyglądały obiecująco. Wysiłek nie poszedł na marne. Gdy wróciłem do Rzeszowa, zacząłem z wolna weryfikować swoje saudyjskie odkrycia w terenie. I Bingo! Już parę odcinków weszło w stałe użycie.
Szczególną satysfakcję przyniosła mi jednak podwarszawska trasa od A do Z, opracowana na arabskiej pustyni. Prowadziła wokół Puszczy Kampinoskiej do Wyszogrodu, dalej bocznymi drogami do Czerwińska i Zakroczymia. Stuknęło na liczniku ponad 200 kilometrów i to bez większego wysiłku!
Tym razem nie mam ochoty na satelitarne poszukiwania. Wiele z poprzednich odkryć czeka jeszcze na wykorzystanie. Zima za pasem, dni coraz krótsze, pogoda coraz mniej korzystna. Ambitne plany muszą czekać do przyszłego roku...
Data mówi sama za siebie: nie udało mi się zrealizować planu i pisać codziennie. Głowa pusta, jak pustynia, która mnie otacza. O, przepraszam! W okolicy buszuje stado małp, chyba ze 30 sztuk. Widziałem je już parę razy. Więc mój zapał do pisania jest jak to stado pawianów: pojawia się na chwilkę, narobi krzyku i już znika w pobliskich skałach.
Dziś zrobiłem sobie wolne w pracy. Właściwie powinienem był to zrobić wczoraj - tutaj piątek jest odświętny. Ale mając wolną rękę, zrobiłem po swojemu. "Wolna Sobota" - takie hasło wśród mojego pokolenia wciąż potrafi wywołać miłe wspomnienia...
Dziś wspomnę o rowerach. Wciąż mam ich siedem. Wciąż na wszystkich jeżdżę. Nic się pod tym względem nie zmieniło. Koło tych prostych, sztywnych, potrafię chodzić sam. Lecz na przeglądy Scalpela i Jeckylla wydałem w tym sezonie majątek. Żeby się to opłaciło, trzeba jeździć i jeździć. Niestety, w Arabii nie mam żadnego ze sobą. A szkoda, bo warunki w okolicy miałbym wyśmienite do terenowej jazdy.
Nic też się nie zmieniło w moim stylu jazdy. Będąc w domu staram się jeździć codziennie. Gdy jest ładna pogoda, wsiadam na szosówkę. Chybam że mam niewiele czasu albo mam coś do załatwienia - wówczas wybieram rower terenowy. Najczęściej pogoda jest niepewna, albo leje od rana - wtedy też wolę rower górski z błotnikami. Z przyczyn ode mnie niezależnych, brak w tym sezonie okazji do wypraw rowerowo - samochodowych, typu kombo. Albo raczej powinienem napisać: rzadko trafiają się okazje by specjalnie się wybrać na taką wyprawę. Rekompensuję to sobie częściowo w ten sposób iż nieraz pokonuję część naszej stałej trasy "Warszawa - Rzeszów - Warszawa" na rowerze. Marzenka wówczas jedzie samochodem, wyprawia mnie na trasę a potem "zbiera" w umówionym punkcie. W ten sposób, etapami pokonałem całą trasę, niektóre odcinki wielokrotnie. Wbrew pozorom, przynosi mi to wiele frajdy.
Raz jeszcze udało się podtrzymać tradycję corocznych parodniowych wypadów w góry z kumplami. Na scenę tegorocznego, nieoficjalnego rajdu weteranów wybraliśmy okolice Szczyrku. Wyjazd był treściwy: dwukrotnie zdobyliśmy Skrzyczne, Klimczok oraz przełęcz Salmopolską. A do tego, między innymi Malinowe, Szyndzielnia, Błatna i przełęcz Karkoszczonka. Niezapomniany pozostanie też ostatni, stromy podjazd pod naszą kwaterę. Wisiał nad nami przez cały dzień , jak miecz Damoklesa i wysyłał na koniec ostatnie siły, których niektórym uczestnikom już brakowało.
Szczegół techniczny, dotyczący szosówki. "Dojrzałem" do tego, by przejść z systemu pedałów SPD (typowego w kolarstwie górskim) na system LOOK, typowy dla ścigaczy. Co to oznacza w praktyce? W takich butach nie da się praktycznie chodzić. Można, co najwyżej, kawałek nieporadnie kuśtykać. Trudniej wypiąć nogę z pedału, łatwiej się więc wywrócić stając. Trudniej się też rusza, bo odpychając nogę łatwo o poślizg a wpiąć się w pedał też nie zawsze się udaje. Więc logiczne pytanie: po co komu takie cholerstwo? A no, po to, że jak już się ruszy, jak nie trzeba stawać ani chodzić, to jeździ się o wiele lepiej. Stopa ma lepsze podparcie i w ogóle noga lepiej "podaje". Mój nowy system ostatecznie zniechęca do jazy po mieście, pełnym świateł i innych przeszkód. Niezbyt się też sprawdza na krótkich przejażdżkach. Za to motywuje do długich, całodniowych wypraw. Kilka ambitnych tras udało mi się już zrealizować. Pewnego dnia udało mi się nawet pokonać barierę 200 kilometrów. Tydzień później przejechałem ponad 300 km! Takich dystansów nie robiłem od czasu studiów. Marzę, żeby to nie było moje ostatnie słowo i na przyszły sezon chodzą mi po głowie już kolejne, ambitne pomysły.
Żeby tylko zdrowie pozwoliło...
W dzisiejszych czasach dalekie podróże stały się na tyle łatwe i przystępne, ludzie masowo, przynajmniej raz do roku gdzieś podróżują. A im więcej krajów sami zobaczą, tym mniej ich chyba interesują cudze relacje z podróży. Nie to, co dawniej. Tak dziennikarz Olgierd Budrewicz, na przykład. Zjeździł chyba wszystkie kraje w czasach, gdy zwykli ludzie mieli trudności żeby się wybrać chociaż do Czechosłowacji czy NRD. Nic dziwnego, iż jego książki i felietony mogły się cieszyć powodzeniem. Ale dzisiaj? Kogo dziś obchodzą cudze podróże? I dlatego z czasem przeszła mi ochota rozpisywać się o własnych wyprawach. Zwłaszcza, że nie wiem, co może być interesujące dla czytelników. Jak daleko od domu przebiega ta umowna granica? Nowa Zelandia, to był najdalszy kraj, do którego udało nam się dotrzeć z Marzenką. To dla każdego oczywiste, że wyprawa była daleka, egzotyczna. Dla kontrastu, jednym z pierwszych miejsc, jakie wspólnie odwiedziliśmy, był skansen górnictwa naftowego w Bóbrce. Tuż pod nosem, koło Dukli. Niby nic a ja wiem, że dla Marzenki była to zupełnie egzotyczna wyprawa w nieznane, choć nikomu by to do głowy nie przyszło.
W tym roku, na wakacje wybraliśmy się naszą Dysharmonią do Finlandii. Czy udało nam się przekroczyć tę magiczną granicę egzotyki? Nie mam pojęcia. Czy tak, czy nie, wspomnę krótko o wyprawie " z kronikarskiego obowiązku", jak się to nieraz ładnie mówi.
Przed laty przemierzyliśmy w drodze na Nordkapp północną Finlandię. Przejechaliśmy wówczas krainę Samów czyli Lapończyków i reniferów. Oczywiście z obowiązkową wizytą u Świętego Mikołaja. W tym roku uznaliśmy, iż przyszła pora poznać resztę ojczyzny Muminków. Gdy zacząłem planować nasz wyjazd, okazało się, iż nie ma bezpośredniego połączenia promowego z Helsinkami. Dawniej było... teraz nie ma. Trudno, trzeba było dymać do Tallina i dopiero tam się przeprawić. Wydłużyło to całą trasę i zajęło więcej czasu. Ale za to mieliśmy znów okazję przypomnieć sobie nieco Estonię, Łotwę i Litwę. Ze względu na prom, podróż po Finlandii musieliśmy rozpocząć i zakończyć w Helsinkach. Wypadałoby słowem o nich wspomnieć. Helsinki, jak cała Finlandia, są nieco zaściankowe, w porównaniu z innymi europejskimi metropoliami. Nie narzucają się swoją wielkomiejskością. I dlatego właśnie nie uciekliśmy z nich jak najszybciej, lecz poświęciliśmy nieco czasu na zwiedzanie. To nie Paryż, więc na odwiedzenie największych atrakcji wystarczy dwa dni. De facto, nawet Ryga wydaje mi się bardziej wielkomiejska, niż Helsinki. Poznawszy obecną stolicę Finlandii, udaliśmy się na zachód by odwiedzić dawną stolicę - Turku. Finlandia nie ma zbyt wielu średniowiecznych zabytków a tam są chyba najważniejsze - zamek i katedra. Z Turku ruszyliśmy na północ, wzdłuż brzegu Zatoki Botnickiej, odwiedzając między innymi Rauma, Vaasa, Raahe i Oulu. Fińskie miasta i miasteczka mają w sobie wciąż klimat rosyjskiej prowincji. Cerkwie, styl budownictwa, uczucie oddalenia, zapomnienia, tęsknoty i nostalgii. Gdy się zwiedza ten kraj, miasta z pewnością nie są najważniejsze. Ale i to, co wypełnia przestrzeń pomiędzy osadami, może urzec głównie spokojem i monotonią. Nieco łąk, pastwisk. A dalej już tylko lasy, lasy, lasy. Czasem skały, często jeziora. A potem znów lasy i lasy. Lasy są niezawodne, wszechobecne, jak w północnej Szwecji, czy na Syberii. Atrakcją staje się tu wszystko co nie jest nudnym, płaskim lasem: jakiś krater wulkanu, jakiś wodospad, pagórek. W Oulu opuściliśmy wybrzeże i odbiliśmy na wschód, w głąb kraju. Zabrakło nam czasu, by znów dotrzeć do Rovaniemi i odwiedzić Świętego Mikołaja. Ale taki "Hadż" wystarczy odbyć raz w życiu, bo jest wiele ciekawszych miejsc. Punktem zwrotnym wyprawy była wizyta w parku narodowym Oulanka. Doświadczyliśmy tam dziwnego zjawiska, które zaobserwowaliśmy już dawno temu w Nowej Zelandii. Jedzie się nieraz dziesiątki kilometrów, szutrową drogą przez las, nie napotykają żywej duszy. Nagle dociera się w jakieś znane, turystyczne miejsce i parking jest pełny... Jakby te wszystkie auta tu przyleciały, a nie dotarły pustą szosą. Nieważne. Główna atrakcja w Oulanka to seria skalistych przełomów, takich mini- wodospadów. Są położone tuż przy parkingu, więc walą do nich tłumy. My poszliśmy dalej i dalej, na wschód w stronę rosyjskiej granicy. Szybko znikł nam z horyzontu ostatni człowiek. Wciąż naprzód i naprzód, sosnowym lasem. Aż dotarliśmy w cudowne, malownicze miejsce, które zdawało się czekać wyłącznie na nas, by raz jeszcze udowodnić, jaki świat potrafi być piękny. Niestety: chwila odpoczynku, kontemplacji i trzeba zawracać. Wracać na kemping a z kempingu w stronę Polski. Ruszyliśmy na południe, nieco nieregularnym ruchem konika szachowego. Przez samo serce krainy tysiąca jezior, szukając niezbyt licznych atrakcji turystycznych. Z ręką na sercu mogę powiedzieć: nie ma tych atrakcji zbyt wiele. Zabytków historycznych prawie wcale. "Cuda natury" są tak stonowane, tak spokojne, iż docenić je w pełni potrafią, poza Finami tylko prawdziwi miłośnicy przyrody. Zaskakująco dużo jest we wschodniej części kraju pamiątek z Wojny Zimowej z Sowietami. W Inmatra, kolejnej miejscowości słynącej z wodospadu, zbliżyliśmy się do rosyjskiej granicy najbardziej. Bliską obecność Wielkiego Brata dało się odczuć nie tylko poprzez ilość rosyjskich samochodów. Coraz powszechniejsza stawała się też znajomość języka rosyjskiego. Pod koniec wyprawy dotarliśmy na brzeg Zatoki Fińskiej. Po pustce i przestrzeni pojezierza, nadmorskie miasteczka wydały się nam bardzo ruchliwe, wręcz zatłoczone. A miasto Kotka (po polsku Orzeł) to była wręcz metropolia. Każda miejscowość posiada tam jakieś zabytki militarne: twierdzę szwedzką, czy rosyjską albo choć grodzisko z czasów Wikingów. Pozostało nam nieco czasu, więc raz jeszcze odbiliśmy w głąb lądu, na północ od stolicy. A tam.. . jeszcze jakiś gotycki kościół, jeszcze jedno zamczysko. A na koniec rodzynek - muzeum czołgów w Parola. Tam koło muzealnego parkingu, odkryliśmy prawdziwą rewelację: samochód osobowy rozjechany przez czołg. Robił mocne wrażenie. Na koniec pozostał tylko powrót do Helsinek. Ostatnie zakupy, ostatni spacer i już prom. Z podróży powrotnej do kraju, godne wspomnienia były ruiny zamku w Kieś na Łotwie.
Wybierając się do Finlandii, wiedziałem mniej - więcej, czego się spodziewać. Kraj mnie nie zaskoczył. Okazał się taki, jak sobie wyobrażałem. I bardzo dobrze, gdyż na co dzień, służbowo, odwiedzam wystarczająco dużo krajów nieprzewidywalnych. Na pewno poczuliśmy się, oboje z Marzenką rozczarowani w jednym przypadku. W przeciwieństwie do stereotypowych oczekiwań, sauny kempingowe okazały się malutkimi klitkami, osobno dla kobiet, osobno dla mężczyzn. I do tego czynne były najczęściej rankiem. Porażka.
Tak sobie myślę, że zostało nam jeszcze niejedno do zobaczenia w Finlandii, jednak nie tak wiele. I tu konkluzja; z krajami skandynawskimi trzeba ostrożnie! To nasz ulubiony kierunek wypraw. Zjeździliśmy już kawał Szwecji, prawie całą Danię, Finlandię. Trzeba uważać, bo nic nie zostanie nam tam do zwiedzania na stare lata!
Dziś ciąg dalszy pobieżnych wspomnień. W lutym udało nam się nareszcie, po wielu latach przerwy, uskutecznić urlop narciarski. Powróciliśmy, tradycyjnie, do Starego Smokowca w słowackich Tatrach. Początek pobytu nie był udany. Pogoda nie sprzyjała - silny wiatr, chwilami deszcz... Wyciąg w Tatrzańskiej Łomnicy nie chciał hulać. Musieliśmy się ratować dojazdami do Szczyrbskiego Plesa. Tam panował widać inny mikroklimat, bo wyciągi pracowały pełną parą, że się tak wyrażę. Tyle, że skumulowali się tam amatorzy narciarstwa z obu kurortów. Po dwóch dniach miałem dosyć i byłem obrażony na narciarstwo. Człowiek się szarpie, wykosztowuje, marnuje urlop tylko po to, by parę razy zjechać po mokrym śniegu, przypominającym błoto... Nie warta skórka za wyprawkę. Byłem gotów na dobre odwiesić narty na kołek i zaoszczędzony czas i pieniądze poświęcić innym przyjemnościom. Kolejne dni przyniosły pewną poprawę pogody. Wyciągi w Łomnicy ruszyły, choć tej czarnej trasy na samej górze nie zdecydowano się uruchomić. Ludzi było nieco za dużo, jak na mój gust, przygotowanie trasy pozostawiało wiele do życzenia. Przed ostatnim moim zjazdem nadciągnęła taka śnieżyca, że powrót na dół był prawdziwą walką o życie. Ale ostatecznie najeździłem się do syta, lecz niestety, uraz całkiem nie minął. Zbliża się kolejna zima a my o nartach raczej nie myślimy.
Eeee, przynudzam dzisiaj.
Przed wyjazdem do Arabii myślałem sobie tak: będę miał dużo czasu, będę się nudził więc bez trudu codziennie coś napiszę. I rzeczywiście. Mam nieco czasu do zabicia. Ale wcale nie nudzę się aż tak, żebym się palił do pisania Raptularza. Zmuszać się nie będę. Ale mogę się mobilizować łagodną perswazją. Na przykład tak: "Pisz cokolwiek i się niczym nie przejmuj, kto to będzie czytał? Wszystko jedno, co napiszesz!" Wcale nie jest tak łatwo pisać "cokolwiek". Najłatwiej pisać o tym, co jest. A co jest? Jest Arabia, jest pustynia. Jest słońce na bezchmurnym niebie i meczet za oknem z modlitwą, pięć razy na dzień. Wypadałoby dodać na przykład, że jest też brudna stołówka. Jedzenie jest chińskie. Gotowane przez chińskich kucharzy dla Chińczyków. Jem tam posiłki w towarzystwie kilkudziesięciu Chińczyków i jednego Anglika. Można by tę dziwną sytuację wyjaśnić. Można zrobić parę zdjęć oddających choć trochę panujące tu warunki. Mój angielski towarzysz tak właśnie postępuje: robi zdjęcia i posyła znajomym. A mnie się nie chce ani pisać ani fotografować. Wolę wrócić do tego, co było i odchodzi szybko w przeszłość.
Na początek temat kapliczek. Chyba powoli zaczynają zajmować należne im miejsce w naszej świadomości, kulturze. Wydaje się coraz więcej książek na ich temat. Wielu ludzi się nimi interesuje. Ktoś wpadł na pomysł, by 1050 rocznicę chrztu Polski uczcić remontem 1050 starych kapliczek. Komu innemu z kolei, pomysł wydał się ciekawy jako temat audycji radiowej. Po co o tym piszę? Bo tak się jakoś dziwnie złożyło, iż wkrótce po wspominanym wcześniej powrocie z Chin, miałem przyjemność osobiście wystąpić w audycji Polskiego Radia, poświęconej kapliczkom. Jako ich łowca, oczywiście. Występ, jak występ. A mnie, chyba na zawsze pozostaną w pamięci okoliczności, w jakich się to zaczęło. Email w tej sprawie, dopadł mnie w Szanghaju. Miałem stamtąd lecieć Airbusem A 380. Po raz pierwszy w życiu. Lot się opóźniał coraz bardziej i bardziej. Tak bardzo, że Lufthansa umieściła mnie z resztą pasażerów w hotelu. I tam właśnie dotarła prośba o wywiad... Szanghaj, opóźniony lot, kapliczki, wywiad radiowy... jakieś mi się to wszystko wydało surrealistyczne. Nie od razu się zgodziłem. Marzenka mnie namówiła, i tym sposobem się znalazłem w studio radiowym. A lot odbył się z małym opóźnieniem: 38 godzin!
Witam po bardzo długiej przerwie. Chyba najdłuższej w historii tej strony. Od początku jej tworzenia obawiałem się, iż podzieli los wielu innych. Że stanie się martwym Zombie, kryjącym się latami w zapomnianych zakamarkach pamięci jakiegoś serwera . Na jakiś czas, www.witoldmalecki.com całkowicie zniknęło z eteru. Przez jakieś błahe nieporozumienie, usługodawca ją po prostu zawiesił. Myślałem, że to już będzie koniec. Marzence udało się jednak wszystko odkręcić i znów jesteśmy on-line. Dobrze, tylko wciąż aktualne jest pytanie: po co? Prawie dziewięć miesięcy minęło od ostatniej, jakże skromnej aktualizacji. W tym czasie życie pędziło naprzód, pochłaniały nas sprawy zbyt osobiste, by o nich wspominać. Zdarzało mi się w przeszłości wspominać o sprawach zbyt osobistych, lecz to nie jest dobre miejsce na takie tematy. Wspomnę tylko tyle, iż życie wymusiło pewne zmiany, pewne działania, których wcale nie mieliśmy ochoty podejmować. I teraz się borykamy z problemem, jak się nie poddać i nie zmieniać radykalnie stylu życia.
A'propos stylu życia. Jak się czytelnik mógł zorientował, lubię być w ruchu. W ramach tego ruchu, znów się znalazłem w Arabii Saudyjskiej. Kraj ciekawy, egzotyczny. Ja jednak źle się tu czuję i nie lubię przyjeżdżać. Niestety, nie umiałem się tak urządzić, żeby robić zawsze tylko to, co lubię. Wciąż czuję zmęczenie i pewien szok po podróży. Więc dziś się już nie będę więcej męczył z pisaniem. Dobrze, że w ogóle się udało...
Niecałe dwa tygodnie w Chinach i już pora wracać. Gdzie, te czasy, gdy siedziałem w Państwie Środka miesiącami, przemieszczając się z miejsca na miejsce, przedłużając wizy. Bywały lata, gdy spędzałem tu większą część roku. Było, minęło! Dziś się cieszę, że trafił mi się taki krótki pobyt. Jestem zakwaterowany na terenie należącym do fabryki, na głębokiej prowincji. Tutaj jem, śpię, przebywam z ludźmi. Zero zabytków i krajobrazów. Za to 100% normalnego, chińskiego życia. I to w wydaniu zimowym. Ciągle panuje mróz, nieraz kilkunastostopniowy. I raz nawet spadł śnieg. Znów mogłem się przekonać, że Chińczycy są wytrzymali, odporni na zimno jak Rosjanie. Jednak jest jedna, zasadnicza różnica. W Rosji w biurach, hotelach, sklepach, restauracjach i pociągach grzeją, jak w saunie. Chińczycy czymś taki, jak centralne ogrzewanie nie zawracają sobie głowy. Jedyne, o co dbają, to żeby się nie przeziębić na skuterku. Dlatego jeżdżą skryci za specjalną kołderką.
Muszę przyznać, że dobrze mnie tu karmią. Zachowują bardzo korzystne proporcje pomiędzy daniami "dobrymi", "jadalnymi" i ciekawostkami. Jakiejś niejadalnej obrzydliwości tym razem chyba nie napotkałem. Z ciekawostek, przypominam sobie psa, osła, ogórka morskiego i pasikoniki. Dla mnie przebojem jest lokalna specjalność, bardzo ponoć zdrowa, herbata z łopianu. Piję ją co dzień w dużych ilościach... I co? I żyję!
Smażone pasikoniki. Smacznego!
Czy to może kociołek z bigosem? Nie...
to grzanie łożyska za pomocą buldożera i ogniska
Początek pierwszej, poważnej wyprawy w tym roku. Jestem w hotelu w Pekinie, w drodze do prowincji Szantung. Powrót do Chin po paroletniej przerwie zaczął się pod nieszczęśliwą gwiazdą. Gdy byłem na lotnisku w Warszawie, sypnęło gęsto śniegiem. Musiało padać akurat, gdy czekałem na samolot! A nie mogło padać na święta albo na Sylwestra? Oczywiście wszystko się z tym śniegiem posypało, czyli moja marszruta. Do Pekinu dotarłem z dobowym opóźnieniem. Ja dotarłem, moja walizka nie. Wieczorem mam ruszyć dalej, krajowym lotem. Jest nadzieja, że walizka do mnie dotrze do tego czasu. A jak nie?
Zamiast się martwić na zapas, podsumuję krótko ubiegły rok, w zakresie poruszanym na naszej stronie. Będę się streszczał. W naszym życiu ani w żadnym z naszych miast nie zaszły zmiany, o których trzeba by koniecznie wspomnieć. Przykro pisać, lecz nasza "Twórczość" nadal przeżywa regres. Powstało parę sztuk biżuterii, nieco szkiców. Nic, czym bym musiał się pochwalić. Najgorsze, że piec do ceramiki wciąż zimny. Jak go znów ożywić? Potrzebne jest "to coś". Wewnętrzna potrzeb. Wierzę, że przyjdzie, trzeba się tylko uzbroić w cierpliwość. Jeśli chodzi o "Nasze wyprawy", to opis urlopu w Danii zamieściłem w "Biuletynie informacyjnym nr 12". Innych, większych wypraw nie odbywaliśmy, więc sprawę uważam za załatwioną. O "Rowerach" też się wystarczająco rozpisywałem. W tej dziedzinie mam jednak coś do dodania. Przed wyjazdem do Chin zrobiłem podsumowanie ubiegłego sezonu. I wyszło mi, że na siedmiu rowerach przejechałem w ubiegłym roku, w sumie ponad 8500 km. Duża część przypada na jazdę terenową. Przez wiele lat nie używałem licznika i nie robiłem takich podsumowań. Ale i tak wiem, że to mój życiowy rekord. Nie wiem, czy uda mi się go powtórzyć.
Dziś będę wracał z Belgii do domu. I bardzo dobrze. A na razie mam chwilę czasu, by bezkarnie popisać o głupstwach. Nie mam dziś polotu ani nastroju na ambitne tematy, wspomnę tylko o tym, jak ostatnio spędzałem czas.
Przede wszystkim, jak się łatwo domyślić, jeździłem na rowerze. Codziennie, gdy tylko była możliwość. W Warszawie pogoda nie sprzyjała szosówce. Było mokro i mgliście, i, jak na grudzień, ciepło. Mogłem więc ujeżdżać w tych trudnych, zimowych warunkach Scalpela, starając się jak najwięcej kilometrów przejechać w terenie. Zupełnie inaczej było w okresie świątecznym, w Rzeszowie. Okoliczności nie sprzyjały, by przedsiębrać jakieś ambitne, całodniowe trasy w terenie. Najwygodniej było po prostu wskoczyć na Pasata i nakręcić trochę kilometrów na oklepanych trasach. Ostatnie, noworoczne przejażdżki odbywały się przy prawdziwych, kilkunastostopniowych mrozach. " Bardzo ryzykujesz" - przestrzegał mnie ojciec. Okazało się, po raz kolejny, że mój antyk ma wciąż całkiem konkretne walory użytkowe i być może jeszcze długie lata będzie mi służył, jako podręczna, rzeszowska szosówka. Po powrocie do Warszawy, na śnieżno - solnych ulicach, powróciła do łask stara Kona, zdegradowana do roli roweru zimowego. Ma wiele zalet. Nie boję się z nią jeździć na myjnię. Poza tym jest tak sztywna i oporna, że jadąc na niej ani na chwilę nie przestaję tęsknić za Scalpelem. Ale to dobra szkoła charakteru, ta stara Kona! Tyle o rowerach. A o czym by tu jeszcze?
Na pewno nie o domowych porządkach ani o świętach. To może o wyprawach. Tydzień przed Bożym Narodzeniem wyskoczyliśmy na weekend do Krakowa. Głównym motto była tym razem pierwsza (w naszym wykonaniu) przejażdżka Pendolino. Mocno przereklamowana sprawa, stwierdziliśmy zgodnie. (oczywiście pociąg, nie Kraków). Kraków to jedno z magicznych miejsc, jak Sandomierz, czy Łódź, do których powracamy systematycznie, głownie by poczuć klimat. Zawsze jednak staramy się odwiedzić jakieś nowe miejsce. Tym razem był to dom Matejki. Mała perełka, ukryta przy ulicy Floriańskiej. Kto tam był, kto wie o jego istnieniu? Prawie nikt. Poza tym zupełna klasyka. Rynek, Planty, Wawel. I wszystko pomiędzy. Do pełni szczęścia zabrakło prawdziwej, zimowej aury. A już zupełnym zaskoczeniem, były niezwykle długie kolejki do Grzańca Galicyjskiego na rynku. Może i dobrze, bo była motywacja, by przy okazji "grzania się" poznać wiele nowych, krakowskich knajpek. Takich położonych w bocznych uliczkach.
Potem były "święta, święta i po świętach..." I przyszedł Sylwester. Dla nas tradycyjnie, zamiast balu, oznacza to parodniowy wypad w jakieś ciekawe a niezbyt odległe okolice. W tym roku (a właściwie to już tamten rok), wybór padł na okolice Przemyśla. Nieco dokładniej, to był powrót po wielu latach w okolice Kalwarii Pacławskiej. A jeszcze dokładniej, tym razem nocleg wypadł nam w samej Kalwarii, tuż pod klasztorem. Była okazja pospacerować po okolicy, odwiedzić Przemyśl i Arłamów. Po jesiennym Bożym Narodzeniu, aura się zlitowała i posypała okolicę Kalwarii odrobinką śniegu. Zaraz potem utrwaliła śnieg solidnym mrozem, więc gdy otwieraliśmy szampana pod jedną z kalwaryjskich kapliczek, wokół było biało. Śnieg odbijał blask gwiazd i sztuczne ognie, widoczne z dala w krystalicznym, mroźnym powietrzu. Warto było jechać do Kalwarii, żeby to zobaczyć. A w Nowy Rok odwiedziliśmy najciekawszą z kapliczek: Pustelnię Św. Magdaleny, otoczoną wałami starożytnego grodziska.
Mam przedziwne problemy z czasem. I w życiu prywatnym i w pracy. Nie pojmuję go. Nie potrafię zrozumieć i ogarnąć. Ta względność czasu i bezwzględność zarazem. Nawet nie umiem wyjaśnić, o co chodzi. Mogę tylko podać przykłady.
W pracy mam do czynienia z dużymi maszynami. Na wszystkich etapach ich maszynowego życia. Naprawdę, trochę mi przypominają żywe stworzenia. Bywam świadkiem tego, jak się rodzą, żyją, chorują, a pośrednio również, jak umierają. Jestem człowiekiem, mam nad nimi przewagę. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nieraz, na skrzyżowaniach dwóch światów: mojego własnego i tego maszynowego, nachodzą mnie dziwne refleksje. Owe urządzenia przybierają kształt w naszym zakładzie. Bardzo rzadko zdarza mi się w tym uczestniczyć. Znacznie częściej jestem świadkiem tego, jak naprawdę budzą się do życia już po zainstalowaniu, w miejscu swego docelowego przeznaczenia. Są nowiutkie, świeże i pełnie możliwości na przyszłość, niczym dzieci. Ruszają po raz pierwszy, by potem pracowicie kręcić się przez długie lata. I jak z ludźmi, różnie z nimi potem bywa. Jedne trwają w zdrowiu i pracują bez problemowo, inne szybko popadają w kłopoty, z których nieraz do końca nie udaje się im wykaraskać. Ale w tym przypadku, chodzi mi o coś innego. O ponowne spotkania po latach. Zwykle nie oglądam więcej tych samych maszyn na oczy. Coraz częściej jednak zdarza mi się powracać w te same miejsca, odwiedzać starych znajomych. Moje maszyny mają to do siebie, iż nieraz wyglądają już po roku, jak staruszki. Brudne, zakurzone, umęczone. Mam wówczas dziwne uczucie. Oto dobrze jeszcze pamiętam, jak uczestniczyłem w ich narodzinach, budzeniu do życia, wydaje mi się, że to było wczoraj a tu wygląda, jakby czas jakoś szybciej płynął i jeden ludzki rok zawierał w sobie całe maszynowe dekady. Bywa też tak, że odwiedzam znajome urządzenie po pięciu czy dziesięciu latach. Tu nasze szanse stają się bardziej wyrównane. Tu już upływ czasu dla mojej maszyny jest łaskawszy. Po trudnym okresie wieku dziecięcego, jej stan się już dramatycznie nie zmienia. Bardziej rzuca się w oczy patyna, pokrywająca nieustannie całą fabrykę. Tam gdzie zapamiętałem gołą ziemię w czasie budowy, zdążyła wyrosnąć trawa, często drzewka. Wzniesiono nowe drogi, budynki, które już potrafiły nieraz stać się brudne i szpetne. Tu już moje, ludzkie życie jest bardziej porównywalne z maszynowym. Dziesięć lat, to jednak kawał czasu w życiu człowieka. Organizm się nieubłaganie postarzał, przybyło zmarszczek, doświadczeń. Tyle się wydarzyło. Nie przeszkadza mi to jednak dziwić się, patrząc na znajomą maszynę: "To już naprawdę dziesięć lat? A pamiętam uruchomienie, jakby to było wczoraj". Piszę o tym w uproszczeniu. W rzeczywistości te nasze (moje i moich maszyn) relacje czasowe są bardziej złożone. A wspominam o nich, będąc w Belgii, bo tu mam do czynienia ze szczególnymi przypadkami. Jestem w miejscu, gdzie maszynowe życie dawno wzięło górę nad ludzkim. Stoi sobie przede mną maszyna, niemal równolatka. Kręci się tu pracowicie od pięćdziesięciu lat. Cóż więcej mogę powiedzieć o tej koleżance? Na pewno, że się dobrze trzyma. Nie trzeba być specjalistą, by stwierdzić, że nie jest nowa, że ma co najmniej kilka lat. Ale, żeby wiedzieć, że ta leciwa pani ma już pół wieku, trzeba speca. Gdy sobie pomyślę, jaki to szmat czasu... Rocznik 1966. Ludzie, którzy maszynę projektowali i montowali odeszli już dawno na emeryturę albo i dalej, na wieczną wachtę. A jak wówczas świat wyglądał? Ja tych czasów nie pamiętam. Ale wystarczy sobie obejrzeć jakiś film. Choćby komedię muzyczną Barei " Małżeństwo z rozsądku", by poczuć tę otchłań. Świat wokół się zmienił. Upadły imperia, przetoczyły się wojny, rewolucje w technologii i kulturze. A maszyna, obojętna na wszystko, trwa sobie we własnym świecie, jak prehistoryczna mucha, zaklęta w bursztynie. I trzeba takiego ciężkiego frajera, jak ja, żeby na nią spoglądać z tej strony, o której się rozpisałem.
No, i mamy ten nowy, 2016 rok! Z świętami wszystko się sprawdziło. Można je odfajkować, podobnie jak sylwestrowe szaleństwa i z obawą, niechęcią albo, jak kto woli, z nadzieją i świeżym optymizmem patrzeć w przyszłość.
Moje służbowe życie znów zatoczyło koło, i przywiodło mnie do belgijskiego Mons. Właśnie tutaj, w tym samym hotelu, w styczniu, przed trzema laty zakładałem raptularz. Teraz wypadałoby się zdziwić: "Co, już trzy lata? Kiedy to zleciało?". Ale ja już się przestałem dziwić. A przede wszystkim rzeczom z góry wiadomym i oczywistym, jak ta, że z wiekiem czas coraz szybciej ucieka.
Zabrałem się za raptularz, dotarłem do tego miejsca, gdzie planowałem podsumować jakoś ubiegły rok i ... poczułem zmęczenie. Czym? Dzisiejszą podróżą z domu, pierwszym dniem pracy, świętami, Sylwestrem, rokiem 2015, życiem. Podsumowanie muszę odłożyć na później.
A więc się udało! Wyrwałem się z Arabii. Już od dwóch dni jestem w domu. Teraz, mam nadzieję, czekają na mnie same przyjemności. Kilka dni wolnego, potem święta i Sylwester. Spokój aż do Nowego Roku, po którym trzeba będzie się zabrać za kolejny, tym razem już 2016 rok. Teraz to się wydaje takie odległe... Pozornie. Moje stare hasło "święta, święta i po świętach" jest zawsze aktualne. Najpierw trochę nerwówki, pośpiechu, zamieszania, ostatnich zakupów, prac kuchennych. Potem to wypiekanie ciast, przewożenie masy tobołków, rodzinna wymiana różnych wyrobów. Wreszcie Wigilia i... już. Już zaskoczenie, że praktycznie po wszystkim. Symboliczna pasterka, kilka rodzinnych wizyt. Kursowania od stołu do stołu. Ale już z górki. Już zdziwienie, że tyle zamętu i po wszystkim. Do następnego roku. Dobrze, że w perspektywie jeszcze sylwestrowe atrakcje, bo inaczej poświąteczny kac i depresja.
Jest coś, co mnie gnębi. Oczywista niesprawiedliwość. Będąc "TAM", na przykład w Arabii S. codziennie, całymi tygodniami, marzę o powrocie do domu. I tak jest na przykład przez trzy tygodnie, czyli jakieś dwadzieścia dni. A potem wracam i już na drugi dzień wszystko wydaje mi się takie normalne, codzienne, jakbym wcale się z domu nie ruszał. Dwadzieścia do jednego! Nie licząc dni, gdy będąc w domu, już się martwię kolejnym wyjazdem. Rażąca dysproporcja!
Te moje zapiski stają się coraz bardziej osobiste. Jak jakiś prywatny pamiętnik. Dzieje się tak zapewne pod wpływem przekonania, że i tak nikt tego nie przeczyta. A to wszystko ułatwia: pisać sobie a muzom, jest o wiele prościej i szybciej, niż trudzić się z myślą o ewentualnym czytelniku. Jeśli więc zabrnąłeś aż tu, niespodziewany gościu, to uprzedzam cię lojalnie: nie mam zamiaru na nic się w tej pisaninie oglądać. Zero, albo niewiele zdjęć i nudny tekstowy bełkot.
Dziś w nocy mam samolot. Odpukać w niemalowane drewno, żeby się nic nie zepsuło. Na razie ciągle jestem, gdzie jestem.
Przed podróżą do Arabii starałem się, ile mogłem, wyczyścić komputer. Tak na wszelki wypadek. Nie do końca mi się to udało. Wśród różnych nieposprzątanych resztek odkryłem na przykład wszystkie trzy części "Władcy pierścieni". Od wielu dni mam więc dobranockę, bo to długie filmy a ja za każdym razem oglądam tylko kawałek. Nie wiedzieć czemu, ilekroć widzę armie orków i uruk hai, wyruszające z czeluści Isengardu czy Mordoru, to kojarzą mi się nieodparcie z mrowiem imigrantów, szturmujących miękkie podbrzusze Europy. Zapewne zupełnie niesłusznie.
Ciągle ten arabski zamrażalnik, który pozwala mi oglądać do bólu "Podróże w czasie". Dotarłem już do 11 sezonu!
Uwikłanie człowieka w upływ czasu, to jedno z najbardziej interesujących dla mnie zjawisk. Oglądanie się za siebie potrafi wyleczyć z nadmiernego optymizmu. Takim optymizmem tchnęła na przykład mała encyklopedia powszechna, moja ulubiona książka z obrazkami w dzieciństwie. Aż się roiło w niej od optymistycznych wizji. Można było tam znaleźć na przykład takie obrazki: "Statek przyszłości o napędzie atomowym", albo "samochód przyszłości o napędzie atomowym" (!). Dziś zacna encyklopedia ma prawie 60 lat, a jej redaktorzy chyba w większości już nie żyją... i nie mogą skonfrontować swych wizji z futurystyczną rzeczywistością. Ja jeszcze żyje i mogę skonfrontować współczesną rzeczywistość "ery kosmicznej" z dziecinnymi oczekiwaniami. Nie było mnie jeszcze na świecie, gdy w kosmos poleciał Gagarin. Za mały byłem, żeby utrwalić pierwszy krok człowieka na księżycu. Ale kolejne wyprawy Apollo, Łunochoda, spotkanie stacji orbitalnych USA i ZSRR, no i lot Hermaszewskiego już dobrze pamiętam. Dla przeciętnego obywatela upowszechnienie się lotów w kosmos, było wtedy kwestią czasu. Mars był na wyciągniecie ręki. Na fali nadmiernego optymizmu, ja sam jako dziecko, chciałem zostać astronautą i wcale nie wydawało się to zupełnie nierealne. Dziś loty kosmiczne wydają mi się po prostu symbolem tego, jak na moich oczach świat się skundlił i skarłowaciał. Co się stało z sowieckim programem kosmicznym, nawet nie warto wspominać. NASA, dysponując skromnym, symbolicznym budżetem, prezentuje dziś tylko jakieś popłuczyny dawnej glorii i chwały. Do lotów na orbitę wykorzystuje rosyjskie rakiety o ponad 60-letniej konstrukcji. Zaczyna się dziać, jak ze wszystkim: robi się tylko to, co się opłaca. A jak się opłaca, to wciskają się prywatne firmy. Dla mnie to wygląda tak, jakby miejsce pracowni godnej Leonarda da Vinci, zajęły lakiernie samochodowe i hurtownie spożywcze. I jak się to ma do szczytnych marzeń ludzkości, nie mówiąc o osobistych?
Dzisiejszy wpis jest subiektywnie pesymistyczny, gdyż czuję, że znów będę musiał przesunąć powrotny lot i wcale mi się to nie uśmiecha.
Nadal w Arabii. Ulewne deszcze, to był tylko krótki, trzydniowy epizod ale i tak zdążyły się potworzyć rozlewiska, które do tej pory nie wszędzie wyschły. Potem wszystko powróciło do normy, czyli od wschodu do zachodu słonecznie i bezchmurnie i w miarę ciepło. Od jakichś trzech dni temperatura spadła. W nocy kilka stopni powyżej zera, w dzień około dziesięciu. I silny, północny wiatr. Nie byłem dobrze przygotowany na taką zimową aurę, mam mało ciepłych ciuchów. Inni, szczególnie Hindusi, trochę panikują i ubierają się z przesadą - kurtki, szale, czapy. Jakby już zapanowały mrozy. No, ale dla nich to rzeczywiście zima na całego...
Pustynia, pustynią ale mamy niestety XXI wiek i internet. Nawet tu mogę (jeśli chcę) śledzić najnowsze wiadomości. Z kraju i ze świata. Czasem z nudów czytam nagłówki. Znacznie rzadziej zagłębiam się w treść. Nieraz potem palce mnie świerzbią nad klawiaturą, żeby własne słowo dołożyć do tego, co przeczytałem. Ale miało być bez polityki. Wystarczy, że chwilę odczekam a ręce same opadają. Nie warto! Nic nie warto!
Nieraz się zdarza, że człowiek kupuje jakieś urządzenie, na przykład telefon albo telewizor i zaczyna je użytkować. Bywa, że po jakimś czasie chce się coś do urządzenia dokupić - etui do telefonu czy pilota do telewizora. I zaczynają się kłopoty. Z każdym dniem maleje wybór, a potem w ogóle trudno coś znaleźć. "Co się pan dziwi, przecież to stary model!. Trzeba wymienić na nowszy." Zdziwienie. Przecież to jest zupełnie nowe. Dobrze pamiętam, jak kupowałem, jak TO sprzedawca zachwalał. I jak dużo zapłaciłem. A jednak! Prawa rynku są nieubłagane: stary model trzeba wciąż wymieniać na nowszy, żeby był ruch w interesie. Niestety. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że ta sama prosta zasada odnosi się do ludzi. Wcześniej, czy później nadchodzi moment, gdy można się już czuć jako stary model, w który nie warto inwestować. Myślę, że to wynalazek nowoczesnych czasów. Pod tym względem życie w dawnych wiekach było łatwiejsze. Na przykład człowiek z epoki neolitu, brązu czy średniowiecza nie zauważał postępu. Mało tego, do głowy by mu chyba nie przyszło, że coś takiego, jak technika, sposób uprawy roli czy styl ubioru, w ogóle się zmienia, gdyż za jego życia zmiany były minimalne, wręcz niezauważalne. W efekcie wiedza i doświadczenie starszych pokoleń były wciąż aktualne. I jedyne, co mogło starszych ludzi eliminować czy spychać na margines to ich własny brak sprawności fizycznej czy umysłowej. Dziś postęp jest coraz szybszy. Zmierza do tego, że człowiek wieczorem spokojnie położy się spać, a rankiem obudzi się już w nowym świecie, w którym sam będzie mamutem albo i dinozaurem. Jak w tym opowiadaniu Franza Kafki, gdzie bohater obudził się rano jako wielki karaluch albo inny robak...
Koło historii się obróciło i oto jestem znów w punkcie wyjścia - na saudyjskiej pustyni. Tydzień w kraju minął jak mrugnięcie okiem, już trzeba było wracać. Wszystko jakieś zasmucające i zniechęcające. Nawet pogoda się przeciw mnie zbuntowała. Byłem w domu osiem dni. Osiem dni jeździłem na rowerze. Za każdym razem na deszczowo. Ciężko dla mnie i dla sprzętu. Mokro, zimno, błoto, silny wiatr. Typowy listopad. Ale jeździłem, choć wyłącznie na góralu, szosówki w taką pogodę nie katowałem. Pierwszy ładny dzień trafił się wczoraj: sucho, słonecznie, nieco powyżej zera. Akurat jak jechałem na lotnisko. I co? I przyleciałem do Rijadu a tu mnie powitał ulewny deszcz. Tu, na arabskiej pustyni! Pada z przerwami już drugi dzień. Czy to ja przywiozłem ten deszcz do Arabii? Ale po co? Przecież i tak nie będę tu jeździł na rowerze!
Od wczoraj miałem być już w domu a nadal jestem w Arabii Saudyjskiej. To zasługa Lufthansy a raczej jej personelu pokładowego, który zafundował sobie (i m.in. mnie) tygodniowy strajk. Wczoraj był piątek, 13-go. Zwykle nie wierzę w rożne takie, ale właśnie wczoraj odwołano mój kolejny lot, który miał się odbyć już po zakończeniu strajku. Potem Marzenka miała niemiłą przygodę. A na koniec seria ataków terrorystycznych w Paryżu (bez komentarza, bo miało być bez polityki!).
Gdybym miał bilet linii saudyjskich, to bym sobie odleciał spokojnie. W związku z miejscowym przewoźnikiem, przypomniały mi się dwie ciekawostki.
Pierwsza. Wiele lat temu, gdy byłem na budowie w Indiach, przykuł moją uwagę wielotonowy dźwig samojezdny. Dokładniej - jego koła. A jeszcze dokładniej jedno koło, które znacząco różniło się od pozostałych, nietypowym, obłym kształtem opony. Postanowiłem zbadać sprawę bliżej. Okazało się, że opona pochodzi od samolotu i została wyprodukowana dla saudyjskich linii lotniczych (to było wybite na oponie). Tak więc, ten kawał gumy otrzymał drugie życie: z koła Jumbo Jeta na koło dźwigu w Indiach. Z przestworzy w indyjskie błoto i proch. Niezbadane są wyroki... A ekolodzy by się cieszyli z recyklingu...
Druga ciekawostka. Dawno, dawno temu, saudyjskie linie lotnicze sponsorowały przez kilka sezonów brytyjski zespół Formuły 1 Williams. W ich barwach Alan Jones zdobył nawet mistrzostwo świata w 1980 roku. Jego kolegą z zespołu był wówczas Carlos Reutemann. O ile dobrze pamiętam ( a pamięć może zawodzić, bo minęło 35 lat), kierowcom Williamsa nie wolno było świętować zwycięstw szampanem (alkohol!) i musieli na podium popijać sok pomarańczowy. A może mleko ...?
Pamiętam taki jeden obrazek z dzieciństwa. Było to w czasach, gdy Związek Radziecki wysłał bezzałogową misję na Księżyc. Z samojezdnym urządzeniem badawczym (dziś byśmy go nazwali dronem) o nazwie Łunochod. Pojazd jeździł sam po Księżycu i przysyłał stamtąd zdjęcia. Stał się szybko znany i popularny - jego obrazki były w gazetach a w sklepach zabawkowych pojawiły się elektryczne modele. Ja oczywiście bardzo chciałem taki mieć ale jakoś nikt się nie kwapił, by mi go kupić. Dziś się wcale nie dziwię, bo szybko wszystkie, nawet najdroższe zabawki psułem i rozbierałem na części. I oto, pewnego dnia mój tato, zapewne nagabywany przez matkę, żeby się zająć trochę synkiem kazał mi przynieść swoje pudełko z zabawkami. Duży karton wypełniały części popsutych, połamanych przeze mnie zabawek. Ojciec wysypał to wszystko na podłogę w kuchni. Długo grzebał w stercie, przebierał, wybierał. A potem wyciągną narzędzia i zaczął działać. Z tych śmieci zbudował wehikuł, który miał być Łunochodem. Nie był udany. Nie przypominał oryginału ani trochę, był niezgrabny i prymitywny. Ale bardzo go ceniłem, bo pierwszy i ostatni raz się zdarzyło, że tato coś takiego zmajstrował. Tamto zdarzenie i mój Łunochod nieodmiennie kojarzy mi się rzeźbami niejakiego Tinguely, którego rzeźby, w tym słynne ruchome fontanny, oglądałem w różnych miastach Szwajcarii. A poświęcone artyście muzeum zwiedzaliśmy z Marzenką w Bazylei. Najsłynniejsze dzieła Tinguely'ego powstawały z rupieci zbieranych na złomowiskach, które łączył w sposób na pozór chaotyczny i często wprawiał w ruch za pomocą silników elektrycznych. Był artystą uznanym członkiem awangardy. Mimo to, jego dzieła przemawiają do mnie osobiście w ten sam sposób, jak niektóre rzeźby z Collection de l'Art Brut w Lozannie. Tylko, że tam gromadzi się dzieła ludzi z problemami psychicznymi.
Czemu piszę dziś o tym wszystkim? Może dlatego, iż z nudów przeglądałem ostatnio obie galerie w internecie. A może dlatego, że codziennie wędruję przez plac budowy, prowadzonej przez chińską firmę. Budowa przypomina mi bardziej złomowisko, kopalnię materiałów dla szalonych rzeźbiarzy, bardziej ruina niż miejsce powstawania czegoś nowego. I przypomina mi o pewnym pomyśle, który chodzi za mną od lat i ciągle czeka na urzeczywistnienie. Cóż takiego? Marzy mi się stworzenie ruchomej rzeźby ze starych, zużytych części rowerowych, które gromadzę od lat.
Ktoś mógłby zapytać, czemu do tej pory się za to nie zabrałem. Nie wiem. Mam dużo planów na przyszłość. Takie plany są potrzebne, by wierzyć, że będzie przyszłość. I poniekąd tę przyszłość tworzą. Cokolwiek się uczyni, staje się to nieodwracalnie przeszłością, częścią historii. Może dlatego...
Dziś w wolnej chwili pobuszowałem trochę w Wikipedii. Chciałem się tego i owego dowiedzieć o swoim ulubionym serialu. I okazało się, że, jak to w życiu: "nic nie może przecież wiecznie trwać". Smutne wieści. Serial obumarł nieco i od 2013 nie ma nowych odcinków. A kilku z głównych uczestników, w tym Nick Aston (archeolog w swetrze w paski) i Robin Bush (historyk pod muszką) już nie żyje. Czas jest bezwzględny. Gdy ktoś za długo bada historię, to czas dopisuje historię do jego badań... jak procenty od kapitału.
W to wszystko wpisuje się moja własna historia "podróży w czasie". Program pojawił się na kanale Discovery, niedługo po tym, jak staliśmy się z Marzenką użytkownikami telewizji kablowej. Szybko stał się naszym ulubionym serialem. Niestety, zbiegło się to w czasie z początkiem moich coraz dłuższych wyjazdów służbowych. Większości epizodów nie mogłem oglądać. I wówczas Marzenka, żeby mi uprzyjemnić powroty do domu, uruchomiła swoje średniowieczne video. Zaczęła nagrywać kolejne odcinki na kasety. Robiła to nawet wówczas, jak serial zdegradowano do roli wypełniacza nocnych godzin, o niskiej oglądalności. Nagrywała to, biedaczka po nocach, aż powstała znaczna kolekcja kaset. Na przedpotopowym sprzęcie już się raczej nie da tego oglądać. Profesjonalne przegranie na DVD miało kosztować fortunę. Dygitalizacja domowym sposobem jakoś nam nie wychodziła, choć kupiliśmy parę mających to umożliwić gadżetów. Po latach pozostała, przenoszona z miejsca na miejsce, góra kaset. Sentymentalna pamiątka, z którą nie wiadomo, co robić. Przez kilkanaście lat serial żył tylko w naszych wspomnieniach i obrastał legendą, gdyż żaden z dostępnych nam kanałów nie kwapił się z emisją. I nagle, niedawno, z okazji wymiany telewizora odkryłem bogate pokłady "podróży w czasie" na YouTube. Mogę teoretycznie obejrzeć serial "od deski, do deski". Od pierwszych odcinków, które przed laty tak trafiły w nasze gusty, aż po ostatnie, które wyemitowano całkiem niedawno. A przy okazji mogę się zadumać nad upływem czasu, który nie oszczędza nikogo. Nie miał taryfy ulgowej wobec bohaterów "Time Team-u", nie stał w miejscu i dla mnie. Ileż wody upłynęło, ile się wydarzyło od powstania kolekcji naszych kaset... Cała epoka. Dość wspomnieć, że powstała w międzyczasie ta skromna strona, niedługo stuknie jej osiem lat. Niedługo trzy lata będzie miał ten Raptularz. Nie do wiary!
Tym razem zabrałem na wyjazd papier i ołówki. Mógłbym rysować. Nie sięgam jednak po nie. Nie mam biurka ani stołu i oświetlenie jest bardzo słabe. To wersja oficjalna. Zawsze, jak nie mam ochoty, warunki są nieodpowiednie. A tymczasem to brak zapału. Albo gorzej - jakaś blokada.
Nadal oglądam wydania specjalne "Podróży w czasie". Bardzo mi się podobają, choć nie wszystkie w równym stopniu. "Podróże w czasie" to opowieści o odkrywaniu tego, co ukryte. Czasem pod tynkiem, pod podłogą starych budowli, w archiwach, w pniach prehistorycznych drzew. Najczęściej jednak archeologia kryje się pod powierzchnią ziemi. Bywa, że głębokie wykopy są pogłębiane całymi miesiącami. Stopniowo, systematycznie. Aż sięgną litej skały albo dna rzymskiej studni. Jednak często historia kryje się znacznie płycej, czasem tuż pod powierzchnią. Pierwsi potrafią ją odkryć geofizycy. Drepczą tam i na zad ze swym nowoczesnym sprzętem a potem na ich wydrukach pojawiają się anomalie - jakieś tajemnicze linie, plamy. Może rów, może mur ? Może tylko współczesna kanalizacja?
Potem wkracza koparka i specjalną, szeroką łyżką, zdziera cienką warstwą murawę. Jakby obierała z włochatej skórki gigantyczne ziemskie kiwi. Pod skórą kryje się wielobarwne, pasiaste i żylaste mięso gleby. Jedną z ikon programu jest sympatyczny brzydal Phil Harding. A jego symbolem jest zniszczony kapelusz z piórkiem. Jednak do wykopu wskakuje zwykle w budowlanym kasku, widać takie go obowiązują przepisy... Parę skrobnięć archeologiczną kielnią i już w brunatnej masie odkrywa jakieś niewidoczne dla laika plamy, warstwy. Już w brudnych palcach ma ułomek ceramiki. To początek. Obraz podziemnych śladów historii powstaje powoli, z wysiłkiem. I pomimo włożonej pracy, nie będzie na końcu wcale jasny, jednoznaczny. Wykopaliska są prowadzone często w deszczu, przy silnym wietrze. Angielska pogoda to jeden ze znaków firmowych serialu.
Dla mnie to zdzieranie murawy, zaglądanie pod płyty chodnikowe wprawnym okiem, ma jakąś symboliczną wymowę. Bo to i wiedza i wysiłek, by dojść prawdy. Coś, czego wielu nie rozumie. Tego, że wszystkich tajemnic świata, wszystkich prawd nie można poznać zza kierownicy samochodu ani podczas spacerków z pieskiem. Trzeba zakasać rękawy i mozolnie rozkopywać murawę, zdzierać starą farbę, przerzucać tony kamieni. Wejść do brudnej wody i macać dłońmi muliste dno.
Mnie osobiście najbliższy jest jeden z członków ekipy - Steward Ainsworth. To archeolog krajobrazu, który nie kopie w ziemi tylko w starych mapach i planach. Szuka rozwiązań dla historycznych zagadek, w papierach albo w przestworzach, z pokładu helikoptera. Ma też takie zdolności i wprawne oko, że potrafi dostrzegać rzeczy nieodkryte, z poziomu "spacerku z pieskiem". A czemuż to właśnie on jest mi najbliższy? Bo sam lubię amatorsko szukać śladów przeszłości w terenie. Zdaje się, że nieraz o tym wspominałem. Jak choćby w Biuletynie nr 5. Albo o kartograficznym "odkryciu" paru warszawskich kapliczek na podstawie analizy przedwojennych map. Pisałem o tym w felietonie "Jak się poluje na kapliczki w Warszawie".
Ale to głupie! Czasem nie piszę nic, przez parę miesięcy a potem nagle mi się chce co parę dni, nawet codziennie. Choć nie mam nic ciekawego do przekazania. Tak już jest, że co jednym się wydaje w danej chwili bardzo ważne, inni mają w nosie. Przykład? W ciągu ostatnich 12 miesięcy, byłem co najmniej cztery razy w sytuacji, gdy znajdowałem się gdzieś daleko, na innym kontynencie, miałem wracać Lufthansą a jej pracownicy, najczęściej piloci urządzali strajki. Teraz sytuacja się powtarza, chcę za parę dni wracać do domu a tu akurat załogi kabinowe Lufthansy rozpoczęły strajk. Czy ten strajk w jakiś sposób mnie osobiście dotknie - nie wiadomo jeszcze. Ale teraz wydaje mi się to ważne. Lecz czy ciekawe? Raczej nie!
Nie mam absolutnie nic ciekawego do zapisania. O dawnych czasach już dość się rozpisywałem. Na razie starczy. O chwili obecnej nie chce mi się pisać ani tyle. A o przyszłości, to aż się boję myśleć. Z wiekiem człowiek wszystkiego się coraz bardziej boi. Wszelkich zmian. Osobiście wydaje mi się, że wszystkie zmiany na lepsze, jakich byłem świadkiem (a nie było ich zbyt wiele), miały miejsce bardzo dawno temu. Już od dawna tylko gorzej i gorzej. Każdy sam widzi, po co o tym mam pisać?
Z tym Raptularzem jest jeden problem. Ciężko mi idą aktualizacje. Dostęp do strony mam tak ustawiony, że mogę ją aktualizować tylko z domu. A w domu mam setki ciekawszych zajęć. I kółko się zamyka. Trzeba by być bardziej zdyscyplinowanym albo zmienić ustawienia. Póki co, jak wrócę do domu, to znów wskoczę na rower i wszelkie aktualizację pójdą w odstawkę...
Dziś moje urodziny. Skończyłem ... dużo lat. To już chyba nawet nie późne średniowiecze, tylko wczesna starość. Jeszcze trochę a śladów swojego dzieciństwa czy młodości będę musiał szukać głęboko pod ziemią, jak archeolog. A'propos archeologii. Ulubionym serialem na kanale Discovery, były dla mnie i Marzenki " Podróże w czasie" czyli angielski "Time Team". Niestety, inni naszego zachwytu nie podzielali i program zniknął z anteny kilkanaście lat temu. U nas, bo w Wielkiej Brytanii trwa i ma się bardzo dobrze. Nie będę się rozpisywał, o co w tym wszystkim chodzi. Wspomnę tylko, że naszym krajowym odpowiednikiem, czy raczej ubogą namiastką jest program TVP Historia "Było nie minęło". Porusza tematy bardzo ciekawe, ale brak mu tamtego rozmachu. Przed wszystkim jednak kłuje w oczy brakiem tego, co w brytyjskim serialu jest najlepsze. Tamten program jest robiony "z jajem" a nasz suchy jak pieprz, po prostu ponury.
A teraz do sedna. Jestem w Arabii Saudyjskiej na pustyni i mało mam tu rozrywek. Jedną z nich, są audiobooki. Od przyjazdu słucham starego nagrania "Ogniem i mieczem". Rocznik 1972, nagranie Związku Niewidomych, czyta Mieczysław Voit. Słucham przed snem. Gaszę światło i słucham w ciemności. Fantastyczne. Drugą rozrywką jest internet, który działa, jak działa. Czasem działa, czasem nie działa. Często działa tak dobrze, że mogę włączyć YouTube! A na YouTube odkryłem całą masę odcinków "Podróży w czasie". Oglądam po kolei wszystkie wydania specjalne. Może mi ich wystarczy na cały tutaj pobyt?
1000 km malarstwa pokojowego. Podczas mojej nieobecności Marzenka zabrała się za własnoręczne odświeżanie mieszkania. Pracowała bardzo ciężko, borykała się z różnymi problemami a ja, z innego kontynentu, nie miałem jak jej pomóc. Podczas jednej z rozmów powiedziałem:
- Nie mogę ci pomóc w malowaniu, to chociaż postaram się je jakoś uczcić! Przejadę z tej okazji 1000 km na rowerze.
I tak się stało. Zajęło mi to dziesięć dni. A więc średnia wyszła nieco ponad 100 km dziennie. O ile wiem, Marzenka ma już kolejne pomysły na poważne prace domowe. A ja mam kilka dobrych rowerów, by jej dzielnie sekundować...
Tak sobie myślę, że tylko treść ale i styl mojego pisania może niejednego, przypadkowego czytelnika irytować. Jeśli tak, to dobrze. To nawet bardzo dobrze, gdyż moja pisanina jest po części reakcją, po części zemstą za to, co mnie z kolei w sieci irytuje. Irytuje mnie styl podawania wiadomości na portalach takich, jak WP czy Onet. Irytuje mnie poziom i język tych wszystkich anonimowych komentarzy. Już nawet nie chce mi się wspominać o tematach wybitnie zapalnych, politycznych. Ale wchodzę czasem na fora dotyczące rowerów, kolarstwa. Niektóre wypowiedzi, dyskusje to porostu... załamka. Dlatego mojej pisaniny nie można inaczej skomentować, jak tylko wysyłając maila. A na to mało kto się decyduje. Ostatnio, głównie różny oferenci z Chin :-)
Znowu w Brazylii. Znowu ta cholerna Volta Redonda! Cholerna Nowa Huta! Mam tyle złych wspomnień, związanych z tym miejscem a jeszcze więcej złych skojarzeń, że nie mogę być wobec niego obiektywny. Nic nie zmieni faktu, że miasto, z wielką stalownią na samym środku, przypomina bardziej kawałek Rosji niż Brazylii. Wczoraj na lotnisku w Rio, okazało się, że moja walizka nie dotarła. Nie mam jej do tej pory. Nie było też obiecanego transportu. Bladym świtem musiałem kilka godzin siedzieć , jak ten frajer, na lotnisku, zamiast się relaksować w hotelu. Takie drobiazgi nie usposabiają pozytywnie. Jakby tego było mało, mój telefon odmawia współpracy z brazylijskimi sieciami. Nie, chyba raczej odwrotnie. To TIM, Vivo, Oi, i kto tam jeszcze, nie palą się do współpracy z Plus-em. Dlatego mam bunt. Nic więcej o Brazylii nie napiszę.
Dziś urządziłem wycieczkę do Toledo, by kupić Marzence tamtejsze słynne marcepany. Przy okazji chciałem się przekonać, czy miast bardzo się zmieniło od mojej ostatniej wizyty, przed 9 laty. Zostawiłem auto na wygodnym, wielkim parkingu nad Tagiem i wspiąłem się pieszo na starówkę. Nigdy nie zapomnę, jak przed laty nieopatrznie zapuściłem się w wąskie uliczki autem. Niektóre mury miały wykute rynny na lusterka boczne. Czekałem tylko, kiedy obedrę bok karoserii albo utknę na dobre. Gdy wreszcie dotarłem pod katedrę, bałem się wracać. Nigdy więcej samochodem!
W Toledo po marcepany idzie się na plac Zocodover. Odniosłem wrażenie, iż ilość cukierni na placu zmalała. Ustąpiły miejsca bankom i Burger King-owi. Ale kupno marcepanów nie jest na szczęście problemem. Choćby w cukierni Santo Tome. Po zakupach pokręciłem się nieco tu, i tam. Na pierwszy rzut oka nic się tu nie zmieniło, bo co się może zmienić w 1000-letnim mieście przez jedną dekadę? Ale, ale! Ukończono, zdający się nie mieć końca, remont Alkazaru, w którym mieści się muzeum armii. Lubię takie rzeczy, lecz dziś nie dysponowałem wystarczającą ilością czasu na bomby, miny, karabiny.
A'propos karabinów. Przy każdej wizycie, niezmiennie, robią na mnie wrażenie ślady walki na murach jednego z klasztorów. Podobne ślady wciąż zdobią setki miejsc w Warszawie i innych miastach. Jedni ich nie dostrzegają, inni się nie zastanawiają. Ja mam dość wyobraźni, by przywołać owe odległe w czasie chwile, gdy odpryski na murach, przekładały się na rozlewaną krew. Tych, którzy ginęli postrzeleni tu, w Toledo podczas wojny domowej, rany bolały nie mniej, niż warszawskich powstańców. Ja często o takich sprawach myślę, bo dla mnie to nie są ślady historii przedpotopowej. Nie kamienne toporki jaskiniowców, żyjących wśród mamutów. Może właśnie w tej chwili pocisk rozwala hotel, w którym spałem w Jemenie. Może akurat teraz seria z RKM-u pruje po ścianie nad łóżkiem , na którym wylegiwałem się kiedyś w Syrii. Ślady wojny to nie odciski wymarłych dinozaurów, to tropy potwora, który może czaić się tuż za plecami. Dlatego są takie straszne! I ciągle są świeże!
Już po tym wszystkim, na co czekałem z utęsknieniem. Już po urlopie, już po wyprawie rowerowej w góry. I nawet po niezwykłym, niespodziewanym przejeździe Pasatem z Rzeszowa do Sandomierza. Lądowanie było twardo - miękkie. Twarde, gdyż szybko musiałem się zebrać na wyjazd służbowy. Miękkie, bo trafił mi się wyjazd do Hiszpanii, a zadanie, na szczęście, mało stresujące. Najważniejsze, że weekendy mam wolne. I dziś, tak samo, jak przed tygodniem, wybrałem się do nieodległego Madrytu. W ubiegłą sobotę zwiedzałem, niezwykle bogate, Muzeum Archeologiczne. Niemożliwe do ogarnięcia w jeden dzień. Przez półwysep iberyjski przewinęła się taka procesja ludów, cywilizacji, że nawet pobieżne przedstawienie każdej z nich, łatwo wypełni największy gmach. Najmniej podobała mi się rekonstrukcja malowideł z jaskini w Altamira. Cóż, schodzi się w środku miasta, jak do stacji Metra, albo raczej do publicznych szaletów. Wchodzi się do przyciemnionego pomieszczenia z klimatyzacją i multimedialną prezentacją. Przy najlepszych chęciach trudno mi było wyobrazić sobie cofnięcie o te ileś tysięcy lat. A bez tego wystawa... taka sobie. Z ciekawszych obiektów, obejrzałem sobie też przed tygodniem niewielką, starożytną świątynię, przeniesioną z Egiptu jako dar tamtejszego rządu. Jako temat do osobnych rozmyślań, natury bardziej ogólnej, największe wrażenie zrobiła na mnie płaskorzeźba, przedstawiająca rzymskiego cesarza, składającego ofiary egipskim bogom. Można i tak.
Dziś odwiedziłem kolekcję sztuki baronostwa Thyssem Boremisza. Kto się nie interesuje sztuką - nic mu po niej, lecz dla miłośnika malarstwa prawdziwa uczta. Wykwintna, smaczna. Po prostu nobiltuje odwiedzającego, gdyż oszczędza człowiekowi poczucia, że jest stonką, które to uczucie niechybnie dopadnie każdego w gigantycznej kolejce do pobliskiego Prado. A tu? Kolekcja znakomita, ludzi znacznie, znacznie mniej. W niektórych salach bywałem ja jeden! Sam na sam z dziełami mistrzów. Nie uniknąłem dziś i ja Madrytu dla stonki. Z premedytacją skusiłem się na posiłek na Paza Mayor. W jednej z tych restauracji, co się specjalizują w naciąganiu turystów. Zjadłem bardzo przeciętną paelię, popiłem mocno przepłaconym piwem i zagryzłem małą bułeczką za 1,5 Euro. Od razu poczułem się światowo!
Tydzień temu urządziłem też sobie spacer po "mojej" miejscowości Arganda. To właściwie nieciekawa podmadrycka sypialnia. Wyróżnia się tym, że dociera tu linia podmiejskiej kolejki, szumnie zwana metrem. W rzeczywistości do prawdziwego metra trzeba się dopiero przesiąść po drodze. Po drodze można tez podziwiać liczne gniazda bocianie. Przed tygodniem, na niektórych jeszcze bociany urzędowały. Swoją drogą, ciekawe, czy bociany z Hiszpanii odlatują tam, gdzie nasze, czy może lecą gdzieś dalej?
Przebojem Argandy pozostaje dla mnie odkrycie na peryferiach, na pustkowiu, placu do odbywania imprez i festynów. Odkryłem go przypadkiem, gdy wspinałem się na skalisty pagórek z krzyżem, by popodziwiać panoramę. W samym placu do masowych imprez nie byłoby nic niezwykłego, tylko że... prowadzi do niego długi ruchomy chodnik. Nie wiem, ile razy chodnik został uruchomiony w swojej (według tabliczki) 7-letniej historii. Cóż, jeśli to rzeczywiście była najpilniejsza potrzeba i nie cierpiąca zwłoki, inwestycja w miasteczku, to tylko podziwiać i zazdrościć!
Postanowiłem rozpocząć kolejną część Raptularza, bo pierwsza zrobiła się nieco przydługa. Zupełnie, jakbym kupił nowy brulion na zapiski, bo poprzedni się mocno podniszczył.
To wszystko nieco chaotyczne, niespójne. Ale właśnie w takich czasach przyszło nam obecnie żyć i niech ta strona nie będzie wyjątkiem. Zaczynam dziś drugą część, lecz nim trafi do sieci, mogą upłynąć tygodnie a nawet miesiące. U mnie wszystko idzie tak wolno...
Ruszam w drogę powrotną z Brazylii. A ojciec rusza na wyprawę na Ukrainę, do Mariampola. Po co? Szukać grobu wujka - księdza, który tam umarł ponad 90 lat temu. On sam ma 85 lat. Nieraz się zastanawiam, czy mnie by się jeszcze cokolwiek chciało w tym wieku? No, ale najprawdopodobniej ja już takich lat nie osiągnę.