O wszystkim i różnych innych sprawach
w roku 2017

17 grudnia 2017

Bywają takie dni, takie sytuacje, że człowiek się nad wszystkim mocniej zastanawia. W pesymistycznym nastroju. Niedawno uświadomiłem sobie, że coraz częściej czuję się, jak bohaterowie kultowej komedii Machulskiego "Seksmisja". Że znalazłem się w jakimś obcym, podziemnym labiryncie, którym rządzi wrogi system. System ogranicza wolność, represjonuje i usiłuje przerobić mnie na kogoś, kim nie jestem i nie będę. Albert i Max, znalazłszy się w tej sytuacji, usiłują za wszelką cenę wydostać się na powierzchnię, choć wiedzą że jest napromieniowana. Wybierają kilka chwil, grożącej śmiercią wolności, zamiast długiego życia, kosztem przerobienia według potrzeb systemu.

16 grudnia 2017

Świat przenikają sprzeczności. Jak jakieś kosmiczne promienie albo ciemna energia. Wkrada się to świństwo do wszystkiego. Do przyrody, funkcjonowania społeczeństw, do maszyn i do życia pojedynczych ludzi. Właśnie sobie uświadomiłem jedną taką sprzeczność u siebie.

To jest tak: z jednej strony lubię podróże, nowe miejsca, widoki, smaki, zapachy. Podróże to główny powód wyboru takiej, a nie innej, pracy. I jeden z najważniejszych sposobów spędzania wolnego czasu. Ale z drugiej strony, nie lubię tego, co się z podróżami wiąże. Nie lubię ludzi innych kultur, ich odmiennego sposobu życia i myślenia. Drażni mnie, gdy wszyscy mówią tylko niezrozumiałym dla mnie językiem i postępują, w moim mniemaniu, nielogicznie. Wkurza mnie, kiedy rzucam się na kilometr swoją odmiennością i nie mogę się wtopić anonimowo w tłum. Gdy ktoś mnie zaczepia, żebrze, czegoś chce, na coś namawia. Nie znoszę formalności, załatwiania wiz, kontroli bezpieczeństwa, stemplowania paszportów i wymiany walut. Nie lubię w podróży niewygód, tłumów innych podróżnych, opóźnień, zakłóceń. Nie lubię w podróży wydawać ale też nie lubię oszczędzać. I zawsze, gdziekolwiek jestem, chciałbym być gdzie indziej... Sprzeczność? Jak cholera!

15 grudnia 2017

Czy warto o tym wspominać? A czemu nie? Jeszcze się trzęsie poprzeczka, jeszcze kurz nie opadł. Ale chyba jednak mogę odetchnąć z ulgą, że udało mi się postawić na swoim i zdusić absurdalny pomysł, bym odwiedził jeszcze jedno miejsce w Iranie. Widmo nerwowej ewakuacji, tuż, tuż przed świętami, na razie zażegnane. Pozostał tylko uzasadniony niesmak.

Dzisiaj, zgrywając zdjęcia z telefonu na komputer, doznałem małego olśnienia. Żeby się upewnić, że się nie mylę, wszedłem na naszą stronę. Miałem rację! Otóż plącząc się przed kwaterą, zrobiłem wczoraj parę zdjęć. Okazało się, że bezwiednie pstryknąłem zdjęcie niemal identyczne, z tym, które zrobiłem wiele lat temu i zamieściłem wówczas na naszej stronie. Takiej okazji nie mogę pominąć. Uwielbiam wszelkie zestawienia fotografii typu: "to samo miejsce niegdyś i dziś". Dziś mam okazję stworzyć własne. Jak widać, przez te 8 lat niewiele się zmieniło, jednak wyraźnie widać, jak w okolicznym, 50-hektarowym sadzie migdałowym, drzewka urosły. A ile się, przez ten czas wydarzyło, u mnie, w kraju i na świecie? Szkoda gadać...

14 grudnia 2017

Nowe miejsce miało dla mnie kilka niespodzianek. Co powiedzieć na przykład o cementowni, która posiada dużą uprawę migdałów, ma zagrodę z antylopami i właśnie uruchamia szklarnie pod hodowlę pomidorów? Takie połączenia nie zdarzają się co dnia!

Wracam znów do tematu odchodzących aktorów. Ten rok jest wyjątkowo brutalny, jeśli chodzi o nieuchronne wykańczanie pewnego pokolenia. Plącząc się po tym niewielkim skrawku internetu, który jest dostępny z Iranu, odkryłem właśnie, iż zupełnie niedawno zmarł Lech Ordon, znany z tylu, nie rzucających się w oczy, ale ważnych ról... Nieco wcześniej odszedł Mieczysław Kalenik. Cicho, bez rozgłosu. A przecież miał niegdyś swoje 5 minut i znał go cały kraj. Grał rolę Zbyszka z Bogdańca w pierwszej polskie superprodukcji "Krzyżacy". Na szczęście, żyje jeszcze jego filmowa pani serca - Danusia - Grażyna Staniszewska. No i mój idol - Król Jagiełło. Przeglądając obsadę filmu, odkryłem jeszcze jednego Nestora polskiego filmu. Ryszard Ronczewski przypomina mi Ordona - nazwiska się nie kojarzy, lecz zagrał tyle ról drugoplanowych i trzecioplanowych, że każdy, kto oglądał choć kilka starszych polskich filmów, musiał go widzieć. Podobnie wyglądała kariera Ryszarda Kotysa, dopóki cała Polska nie zaczęła go identyfikować z Paździochem z Kiepskich.

12 grudnia 2017

I znów stara śpiewka: jestem w Iranie zaledwie od trzech dni, a czuję się, jakby już tu spędził co najmniej trzy tygodnie. Może to pod wpływem pustynnego krajobrazu? A może za sprawą specyficznej szarości i monotonii irańskich miast? Jednak najpewniej, tak właśnie, działa na mnie wyrwanie z domowych pieleszy i związana z tym, całkowita zmiana trybu życia.

Za każdym razem, gdy jestem gdzieś daleko, w egzotycznym dla nas kraju, odczuwam wyrzuty sumienia. Że nie staram się zgłębiać lokalnych warunków, by coś ciekawego zapisać. Widocznie należę do tych ludzi, którzy, gdziekolwiek żeglują, widzą tylko żeglujący własny koniec nosa... W rozmowach z Irańczykami (i nie tylko) unikam trudnych tematów. Już dawno odkryto, że idealnym, eutralnym tematem, jest pogoda. I ogólniej - klimat. Niezłe są też kulinaria. Zwłaszcza, gdy wypada zamienić parę słów przy stole. tutaj jest po temu zawsze okazja, gdyż oprócz wszechobecnego kurczaka z ryżem, trafiają się różne ciekawostki. Wymienię choć kilka. Dodawanie cynamonu do herbaty. Doprawianie jogurtu pieprzem i suszoną miętą. Objadanie się, w dużych ilościach, świeżymi liśćmi mięty, pietruszki i innych ziół. Polewanie wszystkiego sokiem z cytryny, a czasem pewnej odmiany pomarańczy, również w dużych ilościach. Ostatni przebój, to substancja, przypominająca wyglądem i konsystencją dawne wyroby czekoladopodobne albo niektóre indyjskie słodycze. Czyli brunatna, pokrojona w kostkę masa. Wbrew instynktownym oczekiwaniom, to "coś" nie jest ani trochę słodkie. Przeciwnie, jest cholernie kwaśne. A wyrabia się toto z jogurtu. Ponoć bardzo zdrowe. Nazwy, niestety nie znam. Wszystko można popić oczywiście słonym napojem z jogurtu "doog" albo piwem bezalkoholowym o smaku brzoskwini.

Jutro z rejonu Isfahanu przenoszę się w okolice Meszhed, na jeszcze większe zadupie, niż tutaj. Ciekawe, czy mnie tam Iran czymś nowym zaskoczy.

11 grudnia 2017

Są proste rzeczy, które niektórym trudno zrozumieć. Na przykład, że żadna maszyna nie jest identyczna z drugą. I każda może mieć swoje własne "chimery". Weźmy łańcuch. Krowi, kotwiczny, rowerowy czy jakikolwiek inny. Wszystkie ogniwa łańcucha wyglądają identycznie. Ale pod zbyt dużym obciążeniem pęka tylko jedno ogniwo. Najsłabsze. Gdyby ogniwa były identyczne, pękłyby wszystkie w tym samym momencie! Jeśli coś tak prostego, jak ogniwo łańcucha, różni się od pozostałych, to co powiedzieć o maszynie, składającej się z dziesiątek, setek, różniących się części? Części nie tylko różnią się między sobą, lecz mogą być też nieco inaczej zmontowane. Jakby tego było mało, to identyczne z pozoru maszyny są inaczej wykorzystywane, maja własny życiorys. To wszystko sprawia, że każda maszyna, nawet seryjnie produkowana, jest jedyna i niepowtarzalna. Proste? Proste! A może inni tylko udają, że nie rozumieją, bo tak im wygodniej?

8 grudnia 2017

Nie tak dawno pisałem o tym, jak dotyka mnie osobiście, gdy odchodzą moi ulubieni aktorzy. I cieszyłem się, że żyje jeszcze Janusz Kłosiński, którego już dawno pochowałem. Niestety, okazało się, że zmarł podczas mojej podróży po Patagonii. Tak, jak Władysław Kowalski, spotkany niedawno na Morszyńskiej i Alina Janowska, z którą, nie tak dawno przecież, leciałem z Zurychu do Warszawy. I wielu, wielu innych. Dziwne, jest coraz więcej krajów, miejsc, które odwiedziłem, ludzi, których poznałem, a mój świat się mimo to kurczy...
A propos świata. Dziś wyruszam w rutynową delegację do Iranu. Nie cieszy mnie ani taki, przedświąteczny wyjazd, ani przesiadka w Stambule, w którym w styczniu miałem tyle zimowych kłopotów. Lecz cóż, taka praca...
Po tych smutkach optymistyczny akcent. Lecę popołudniu, więc dziś rano wsiadłem jeszcze na chwilę na rower. I był to 198 rowerowy dzień w tym roku. Tym samym, pobiłem ubiegły, życiowy rekord "dni rowerowych". Sezon się jeszcze nie skończył, wynik nie jest ostateczny. Wiem już jednak, że innych rekordów nie pobiję, bo inna była "struktura" tych przejażdżek, niż np. w roku ubiegłym. Z różnych przyczyn, głównie pogodowych, mniej jeździłem szosówką, a i wyprawy w teren były krótsze. W końcowym rozrachunku, nie nakręcę imponującej ilości kilometrów. Na szczęście, nie o to w tym wszystkim chodzi!

5 grudnia 2017

Po Warszawie, zima nawiedziła Rzeszów. W niedzielę malowniczo zasypało go lepkim śniegiem. Akurat, gdy się wybierałem do stolicy. Śnieżyca zanikła dopiero w okolicach Sandomierza. W Warszawie znów jest listopadowo, czyli nijako. Ciemno, pochmurnie, wilgotnie i minimalnie powyżej zera. Idelne warunki, żeby brudzić jak najwięcej ciepłych ciuchów rowerowych. Ale od soboty ataki błota, soli, piasku i wody w myjni, przyjmuje na siebie rower zimowy. Kona do tego służy, więc katuję ją i siebie jazdą w trudnych warunkach, z czystym sumieniem.
Kraj pogrążył się w przedświątecznym szale zakupowym. Przygotowania nie omijają i naszego, skromnego gospodarstwa. Mnie podniosły nastrój oczekiwania psuje widmo, ostatniego w tym roku, wjazdu służbowego. Służba, nie dróżba, lecz wyjazd w zimowych warunkach, i to do muzułmańskiego kraju jakoś mnie nie cieszy. Póki co, w oczekiwaniu na wizę, mogę mozolmie dokręcać, ostatnie w tym roku, rowerowe kilometry. Myślę, że dziś odwiedzę okolice Konstancina.

30 listopada 2017

Jeszcze listopad się nie skończył. Jeszcze nie ściągnąłem do Warszawy zimowego roweru, a tu już zima. Dzisiaj spadł pierwszy śnieg. Warunki do jady trudne. Opony w moim Scalpelu (Schwalbe Racing Ralph) niezbyt się nadają na mokry śnieg, od byle czego wpadają w poślizg. Mimo to przejażdżka w zimowych warunkach była wspaniała. Już dawno minęły czasy, gdy jeżdżąc w zimie, nie spotykałem innych rowerzystów a wśród publiczności wywoływałem zdziwienie i ironiczne uwagi. Ludzie nauczyli się jeździć przez cały rok. I dziś spotykałem ślady rowerów nawet w Lesie Kabackim. Na pociechę pozostała mi mała satysfakcja, iż nikt przede mną nie zmierzył się z polną, skatowaną przez traktory, drogą wokół Parku Natolińskiego.
"Pierwszy śnieg". Taki tytuł nosi książka Jo Nesbo, która towarzyszyła nam przez setki kilometrów patagońskiej, monotonnej pustki. Skandynawski, trzymający w napięciu, kryminał o psychopatycznym mordercy. Jakżeby inaczej? Książka, jak się należy! Wiodący motyw bałwana, wróżącego śmierć, wciąż powracał we wspomnieniach, gdy przedzierałem się przez ośnieżony, nieco zamglony las...

28 listopada 2017

Prawie wszystko daje się przeliczyć na pieniądze. I bardzo dużo robi się dla pieniędzy właśnie. Czasem, choć nieczęsto, bywa tak, iż coś generuje pieniądze, pomimo, że pierwotne motywy działania były zupełnie inne. Sport, sztuka i inne pasje, które z hobby ewoluują w profesję. Forsa jest miarą sukcesu. Na sukces składa się wiele elementów. Jednym z nich jest, niewątpliwie, szczęście. Niemniej ważna jest jakość tego, co się robi. Ale czy każdą działalność można, warto i chce się zamieniać na gotówkę? Napewno nie. Osobiście uważam, że rzeczy bezwartościowe finansowo mogą mieć dużą wartość w innym wymiarze. Jednym z nich jest wartość sentymentalna, o której tak dużo wspominam na swojej stronie. Wierzę też, że zwykła codzienność, odpowiednio przyrządzona, może posiadać kolejną wartość - artystyczną. Czy jazda na rowerze może być dziełem sztuki? Ogólnie, jako taka, chyba nie... Co innego, gdy rozpatrujemy konkretną jazdę. Trasa, warunki, rower, rowerzysta i jego przeżycia, mogą utworzyć tak harmonijną całość, iż będzie nosić znamiona dzieła sztuki. Nie będę teraz tego tematu drążył. Można się zgodzić, lub nie. Ja wiem swoje. Za jakąś godzinę, może dwie, znajdę się nad stawami raszyńskimi. Przez jakiś czas będę jechał groblą, na której w 1809 roku toczono bój z Austriakami. Przez ten czas ja, rower, stare drzewa, błoto, suche szuwary i kryjące się w nim ptactwo, będziemy tworzyć piękną, harmonijną całość. Może nawet scenka będzie miała walory estetyczne. Oczywiście, kompozycja będzie bardzo ulotna i szybko się rozwieje. Może nawet zepsuje ją, zupełnie niepotrzene wtrącenie. Przypadkowy tubylec na skuterze, czy hałas pracującego buldożera, mogą odrzeć miejsce z magii. Ale właśnie po to się tam wybieram, by choć spróbować ne tę chwilę pięknie wpisać się w późnojesienny, ponadczasowy krajobraz. Może się uda, może nie.
(...)
Przejażdżka się udała, choć nie była tak poetycka, jak być mogła. Może to wina powtarzalności? Każdy wyjazd jest unikalny. Bo nawet, gdy odwiedzam to samo miejsce, inna jest pogoda, inny nastrój, ja już jestem inny, miejsce się zmienia. "Niepodobna wstąpić do tej samej rzeki". Jednak sama świadomość, że wcześniej czy później tu powrócę, odbiera wyprawie wyjątkowości.

Podczas wyprawy do Argentyny, powtarzalość nam nie groziła. Przez miesiąc wpisywaliśmy się z Marzenką w bezkresne krajobrazy Patagonii, ze świadomością, iż każda chwila jest ponadczasowa i niezwykła. Żadna się nie powtórzy. Na szutrowych drogach kurz spod naszych kół szybko opadł. Widoki się odmieniły, gdy inne chmury odbiły się w błękitnych, andyjskich jeziorach. Nasze miejsca w hotelach zajęli już inni goście. Lecz czy nasza przelotna, efemeryczna obecność na drugiej półkuli odcisnęła się jakoś w powietrzu? Niektórzy poeci wierzą, że tak. Jeśli w ogóle podróżowanie może być środkiem wyrazu twórczości artystycznej, a podróż może być dziełem sztuki, to nasza wyprawa do Patagonii, takim dziełem sztuki z pewnością była. Można się w niej doszukiwać różnych wartości. Harmonii kompozycji, walorów estetycznych, głębszego przesłania i niepowtarzalności.
Poprzednie Wielkie Wyprawy opisywałem dość dokładnie. Niektóre dzień, po dniu. Nie wiem, czy się tego podejmę tym razem. Tak, czy inaczej, relacja z Argentyny wymaga wiele pracy i nieprędko się pojawi. A my wciąż jeszcze oswajamy się na nowo, z porzuconą na długi czas codziennością.
Niemal każdej z naszych wypraw towarzyszy jakiś dramatyczny element. Nie inaczej jest tym razem. W trakcie naszego podróżowania po Patagonii, zaginął Argentyńczykom na pełnym morzu okręt podwodny, ARA San Juan. Zaginął i do tej pory się nie znalazł. Dzień po dniu, śledziliśmy wieczorami w hotelowych telewizorach, proces rozwiewania się nadziei na odnalezienie 44 członków załogi, żywych i zdrowych. Dziś są to już tylko poszukiwania wraku. Śledzenie akcji z domu jest o wiele trudniejsze, gdyż tutaj nikogo, poza nami, to nie interesuje. (zdjęcie z Wikipedii)

27 listopada 2017, poniedziałek

Już po wszystkim!
VI Wielka Wyprawa Samolotowa przeszła do historii. Po miesięcznej włóczędzie, wylądowaliśmy w domu w sobotę, wieczorem. Jestem tym wszystkim nieco ogłuszony. Trzeba się jednak pozbierać i wracać, jak najszybciej do normalnego życia, bo codzienność wzywa. Dotychczas zamieszczałem z naszych wielkich wypraw dość szczegółowe sprawozdania. Jeśli i tym razem stanie się zadość tradycji, to z pewnością nieprędko. Dziś nawet nie jestem w stanie zebrać myśli i napisać o naszym celu dwóch mądrych zdań. Niech go jeszcze przez jakiś czas skrywa tajemnica.

25 października 2017

Czas płynie tak szybko! To, co się zdawało niesamowicie odległe, ma nastąpić już pojutrze! Wylot na inną półkulę. Wyprawa była planowana od bardzo dawna. Przymierzaliśmy się do niej na poważnie już 4 lata temu. Wówczas nie wyszło. Musieliśmy zweryfikować plany i polecieć gdzie indziej. Przez kolejne lata nie braliśmy tak dalekiej podróży pod uwagę, z przyczyn tzw. obiektywnych. W tym roku stwierdziłem, że teraz albo nigdy. To jest właśnie najlepszy czas. Niestety. Albo zapomniałem, jak się do takich wypraw przygotowywać albo potraktowałem ją niefrasobliwie, dość że nie jestem przygotowany, jak należy. Marzenka ma rajzefiber już od miesiąca a ja, na dwa dni przed odlotem - w proszku. Acha, nie napisałem, gdzie lecimy... Do Argentyny. Nasz zasadniczy cel to Patagonia. Jeśli tam dotrzemy i szczęśliwie powrócimy, nie omieszkamy złożyć krótkiej relacji!

19 października 2017

Od paru dni znów jestem w domu. Przywiozłem ze sobą ładną pogodę i mogę dzień w dzień jeździć na rowerze. To moje główne zajęcie. Mam w związku z tym, różne wyrzuty sumienia, lecz nauczyłem się je tłumić. A zajęć byłoby dużo. Choćby przygotowania do Wielkiej Wyprawy Samolotowej, która już tuż tuż. Ale na razie ją traktuję po macoszemu, wychodząc z założenia, że jakoś to będzie.

Często myślę sobie o działaniu przypadku. O szczęściu i jego braku. Głównych bohaterów książek i filmów przygodowych, oprócz nadprzeciętnych cech, takich jak uroda, sprawność fizyczna czy inteligencja, wyróżnia panowanie nad rachunkiem prawdopodobieństwa. To jest sprawa pierwszorzędna. Oni zawsze są we właściwym miejscu, o właściwym czasie, spotykają przypadkowo właściwych ludzi i wyciągają ze znikomych danych, właściwe wnioski. W życiu podobno też tak bywa. Sam czytałem czy słyszałem o przypadkowych spotkaniach w samolocie, które zaowocowały karierą albo założeniem nowej spółki, itp. Sam dużo latam. Kilkadziesiąt lotów rocznie. Przez lata uzbierało się ich setki. Ale nigdy nie zdarzyło mi się siedzieć obok kogoś ciekawego i nawiązać z nim rozmowę. Nawet taką zwykłą, niezobowiązującą. Wszystkie takie przygodne znajomości były płaskie i prowadzące do nikąd.
Z drugiej strony, rachunek prawdopodobieństwa często robi ze mną nieprawdopodobne sztuczki. Na przykład, kiedy jadę na rowerze. Zdarza się, że jadę jakimś duktem leśnym w zupełnie bezludnej okolicy czyli na tzw. zadupiu i przecinam zupełnie podrzędną dróżkę. I choć to statystyce wbrew, mogę być prawie pewien, że z tej dróżki wyjedzie samochód. Zapewne przez godzinę wcześniej skrzyżowanie było puste i takie będzie przez następną godzinę, ale właśnie kiedy ja się zbliżam, ZAWSZE pojawia się auto znikąd i próbuje mnie rozjechać... Dziś też tak będzie, bo właśnie wybieram się do lasu na południe od Konstancina.

11 października 2017

Była taka piosenka Krystyny Prońko "Deszcz w Cisnej", o tym, że w wielkim mieście nikt nie wie, ile może lać w Bieszczadach, ogólnie mówiąc. A czy ktoś wie, ile wody potrafi lecieć z nieba w Wietnamie? Dziś nawet nie musiałem jechać do roboty, bo nic bym tam nie zdziałał. Siedzę więc w hotelu, więziony przez ulewę. Patrzę przez okno na szaro-biały, zalewany świat i cieszę się, że mam prąd, internet i czajnik. W takim deszczu nawet taksówką na zakupy by mi się nie chciało jechać. Chyba się skuszę na cienką (30%), wietnamską wódeczkę z minibaru.

10 października 2017

Pora deszczowa trwa w najlepsze. Od mojego przyjazdu codziennie pada. Ale od wczoraj leje tak, że robota stoi. Wszędzie rozlewiska, poziom rzek się podniósł. Moje biuro stoi jak wyspa otoczona wodą, Nie da się wyjść suchą stopą z budynku. Auta i skutery ledwie sobie radzą z tą głębokością. Co to będzie dalej?

Nieraz mówię, że jestem chorobliwie sentymentalny. Darzę więc tym swoim chorobliwym sentymentem stare filmy oraz ich twórców - aktorów, reżyserów. Niestety, pokolenie z "moich filmów" szybko odchodzi. Zawsze, gdy się dowiaduję, że ktoś zmarł, czuję ukłucie w sercu. W tym roku odszedł np. Gustaw Lutkiewicz. A tuż przed moim wyjazdem do Wietnamu umarł Wiesław Michnikowski. Gdy go zabrakło, to pomyślałem, że teraz najstarszym z moich ulubieńców pozostał Emil Karewicz czyli słynny Brunner. I oto dziś, buszując po internecie, odkryłem, że żyje jeszcze Janusz Kłosiński a tego się jakoś nie spodziewałem. Ma już 97 lat! A ja go już od dawna do żywych nie zaliczałem. Co za miła wiadomość!

A tak, przy okazji. Powyższe nazwiska nic młodym ludziom nie mówią. Lecz już taki Ernesto Che Guevara, choć zginął dokładnie 50 lat i jeden dzień temu, stał się nieśmiertelny. Nowe pokolenia mogą nic nie wiedzieć o jego życiu ale jego ikoniczna facjata jest znana każdemu. Ja sam się przed laty pokusiłem o jego portret pastelowy. Jest on tym dla Kuby, czym logo Coca Coli dla USA. Wybrańcy bogów umierają piękni i młodzi. James Dean, Marylin Monroe, Evita Peron, Zbigniew Cybulski, Jim Morrison, Lennon, itd... Nawet poczciwy Michael Jackson. Żywcem wskoczyli do legendy. Gdy kultowa postać dożywa sędziwego wieku, popełnia nietakt.

8 października 2017

Krajobraz okolic Ninh Binh dość egzotyczny. Przede wszystkim płaska równina, na której wszystko zdaje się, ledwie - ledwie, wystawać znad wody. Drogi biegną po groblach, domy wyrastają z wody, jak w Holandii. Nawet cmentarze niemal się zrównują z lustrem wody. Nie wiem, czy to stan przedpowodziowy, związany z porą deszczową, czy tu tak zawsze... Z błota wyrasta archipelag stromych, wapiennych skał, przypominających głowy cukru. Niektóre takie górki są skazane na zagładę, pochłaniane przez, liczne tu, cementownie. Te najładniejsze wzięła pod opiekuńcze skrzydła atrakcyjność turystyczna. Właśnie, korzystając z wolnej niedzieli, odwiedziłem jedno z takich miejsc, zwane Trang An. Miejsce na tyle "dzikie", iż kręcono tam niedawno film przygodowy "Kong: wyspa czaszki". Będę musiał go chyba obejrzeć! Głowy cukru wystają prosto z wody. Po wodzie pływa się łódkami, po drodze "zaliczając" świątynie buddyjskie a przede wszystkim, jaskinie, co wyglądają jak zalane wodą tunele. Niektóre tak niskie, że musiałem się na łódce położyć płasko!

6 października 2017

Nareszcie coś innego, niż piasek pustyni i niebieskie niebo.
Był taki okres, że większą część roku spędzałem w Chinach. Oj, jak ja na to narzekałem! A dziś za Chinami czasem tęsknię. Minęło z dziesięć lat, czasy się zmieniły i już nie co roku udaje mi się złożyć wizytę w Państwie Środka. Bywa, że rekompensują mi to nieco odwiedziny w innych, dalekowschodnich krajach. Teraz jestem w Wietnamie, który mi Chiny pod wieloma względami przypomina. Ach, co za ulga po saudyjskiej nudzie!

3 października 2017

Przed moim powrotem wciąż w Polsce padało, więc przywiozłem dla siebie z Arabii piękną, jesienną pogodę do jazdy na rowerze. Udało się w domu spędzić tydzień i dwa weekendy. Ale dziś znów pada, co znaczy, że trzeba w świat. Już niedługo ruszam na lotnisko.. W taką pogodę nie opłaca się wsiadać na rower, więc nadrabiam różne drobne, domowe zaległości.

Ten sam dzień, wiele godzin później. Lotnisko w Dubaju. Dziwne to wszystko. Całymi latami udawało mi się omijać rejon Zatoki Perskiej. Od jakiegoś czasu, niemal w każdej delegacji muszę o niego zahaczyć. Wszak byłem w Dubaju zaledwie 10 dni temu! Ale już wkrótce obiorę kierunek zdecydowanie przeciwny - zbliża nasz się kolejna (moja i Marzenki) Wielka Wyprawa Samolotowa!

21 września 2017

Zbliża się dzień powrotu. W domu staram się regularnie jeździć na rowerze. Gdy na to pozwala rozkład lotów, jeżdżę nawet w dniu wyjazdu i powrotu. Chciałbym to ulepszyć, np. na początek jeździć jeszcze dzień po wyjeździe i dzień przed powrotem. Na razie nie wiem, jak to zrobić.

20 września 2017

Wiele lat temu, podczas długiego, nudnego pobytu w Iranie spisałem na potrzeby niniejszej strony, swoje wspomnienia dotyczące spotykanych w dawnych czasach ciężarówek. Gawęda była cokolwiek przydługa i nudnawa ale pisanie sprawiło mi wielką frajdę. I gdy jestem znów w jakimś jałowym miejscu, przychodzi mi ochota na podobne ucieczki- wycieczki w przeszłość. Już nawet coś, kiedyś rozpoczynałem, coś co utknęło a potem zostało wyparte przez nowe pomysły. Wszystko musi trafić we właściwy czas i miejsce, inaczej więdnie lub zamarza, jak drzewko posadzone nie w porę.

19 września 2017

Dziś napisałem Marzence w SMS-ie, że czasem na delegacji czuję się, jakbym się znalazł na innej planecie. Na przykład tutaj moja wegetacja ma tak niewiele wspólnego z codziennym, domowym życiem, jakbym był w innym świecie. Niczym astronauta, przywdziewam kombinezon i wychodzę, by prowadzić nierówną walkę w nieprzyjaznym środowisku. Potem z ulgą wracam do swojej kapsuły mieszkalnej. W niej staram się przetrwać do powrotu na Ziemię.

18 września 2017

W pracy mam zawsze w kieszeni notes. I coś od pisania. Ostatnio najczęściej używam krótkich ołówków z Ikea albo podobnych reklamówek. Teraz mam zielony, z napisem "Społeczna Akademia Nauk" i dobrze się "spisuje". Ołówki rzadziej giną i nie przestaną pisać np. po upadku do cementu czy oleju. Notes służy do robienia ważnych notatek służbowych. Ale nie tylko. Na przykład dziś można w nim znaleźć następującą uwagę: "Czy człowiek jest bardziej tym, kim jest, czy bardziej tym, kim był? Czy można stać się z czasem kimś bardziej obcym dla samego siebie?"

17 września 2017

Ziemia jest mała i z czasem zaczyna się dreptać po własnych śladach. Choć tego nie widać, jestem w sercu saudyjskiego przemysły naftowego. Otaczają mnie jedne z najbogatszych złóż ropy na świecie. eż to razy przed laty, odwiedzałem wielkim tankowcem pobliską Ras Tanura? Pamiętam, czytałem wówczas biografię Reda Adaira, legendarnego specjalisty od gaszenia szybów naftowych. Zrobiła na mnie tak duże wrażenie, że wiele pamiętam do dziś? Może dlatego, iż w tym samym czasie uczniowie Adaira - Boots&Koots, byli zajęci gaszeniem dziesiątków szybów w pobliskim Kuwejcie, podpalonych przez Saddama Husseina.

Ponoć, swego czasu, gdy wybuchł pożar szybu Daszewo 1, koło Karlina, rozważano zawezwanie Reda Adaira. Ostatecznie poradzono sobie bez niego. A zniszczoną głowicę odwiertu z Daszewa oglądaliśmy z Marzenką w muzeum przemysłu naftowego w Bóbrce. Podczas naszej PIERWSZEJ wspólnej wycieczki! Wspomnienia, wspomnienia...

16 września 2017

Od wczoraj znów jestem w Arabii Saudyjskiej. I tak sobie myślę, że ustanawiam tu własne, specyficzne rekordy. Bo gdyby wziąć pod uwagę sumaryczną długość pobytu i ilość odwiedzonych miejsc, z jednej strony a marginalną znajomość kraju z drugiej, to okazałoby się że drugiej takiej krainy nie ma. Wszędzie, gdzie dotychczas przebywałem nieco dłużej, udawało się coś zwiedzić, coś zobaczyć. A jak nie, to przynajmniej porozmawiać z miejscowymi o lokalnej kulturze, stosunkach czy historii. Podyskutować o różnicach i podobieństwach z Polską... A tutaj? Nawet się nie muszę zastanawiać, czy miałbym ochotę z Saudyjczykiem o czymkolwiek rozmawiać, bo na co dzień mam do czynienia z różnej maści gastarbeiterami. A czas spędzam w przypadkowych, położonych na pustkowiu, fabrykach, z których mogę podziwiać co najwyżej pustynię, wielbłądy i skały, zamieszkane czasem przez stada pawianów. Owszem, czasem zdarza mi się odwiedzić duże miasto, jak Rijad, Dżuddę, czy wczoraj Dammam. Lecz wówczas wyjścia z hotelu ograniczam do najbliższej okolicy. Do dalszego zwiedzania zniechęca mnie rozległość terenu, skazanie na taksówki, pewna jałowość, monotonia tutejszej zabudowy. Prawdziwą barierą bywa obezwładniający upał. I tak to jest.

Jestem na kwaterze. Jak zwykle, towarzyszy mi zbawienny szum klimatyzacji. Tutaj jest wyjątkowo wydajna, panuje przyjemny chłód i dlatego po wyjściu na zewnątrz upał uderza jak z otwartego pieca. Mam telewizor. A w nim jakiś rosyjski kanał. Nie mogę go zmienić, bo w pilocie nie ma baterii. To nic, rosyjski też dla ludzi. Na komputerze odtwarzam nieśmiertelne utwory Pink Floyd. O tym, że jestem tu, gdzie jestem przypominają, regularne nawoływania muezzina do wieczornych modłów. Allah akbar! Gospodarze zadbali o wodę pitna, napoje, kawę. Jedyne, na co mogę narzekać to brak internetu. Bez przesady, ma to też swoje dobre strony - dostępne rozrywki mnie nie rozpraszają. Mogę zanurzyć się we własnej wyobraźni i spokojnie pisać. Przynajmniej dziś. Bo od jutra zaprzątną mnie, jak zwykle, sprawy urzędowe.

14 września 2017

Prawda jest taka, że nie chce mi się wyjeżdżać z domu. Nie chcę, ale muszę. A co ja robię? Staram się wmówić sobie, że jest odwrotnie. Nie muszę, ale chcę! Bo tak powinno być! Zawsze chciałem być w ruchu. Podróżować. Latać, pływać, jeździć albo przynajmniej chodzić po mieście, bez określonego celu. Dziś wiele z tych moich wewnętrznych potrzeb zaspokaja codzienna jazda na rowerze. Potem gdy wracam brudny, spocony, po 30, 40 czy 100 kilometrach, odstawiam rower, golę się, biorę kąpiel, już nie muszę z domu wychodzić. Niedawno oglądałem wywiad z Magdaleną Zawadzką, wdową po wielkim aktorze, Gustawie Holoubku. On podobno nie lubił chodzić. Mówił, że wystarczy mu usiąść w kawiarni i zjeść duże ciastko. Mnie też nieraz wystarczy, gdy mogę usiąść i napić się piwa. Akurat tam, gdzie się teraz udaję, to jedno będzie niemożliwe.

Poniedziałek, 11 września 2017

Dzień bardzo rocznicowy. I to zarówno historycznie, jak i prywatnie. Zachęta do refleksji.
Jestem inżynierem a więc należę do tzw. "inteligencji technicznej". Ale nie do końca. Wiele spraw mi się miesza. Do zagadnień humanistycznych często podchodzę na sposób techniczny. A z technicznych problemów, z którymi się na codzień borykam, wysnuwam wnioski humanistyczne.
Rocznica to nie tylko okazja do świętowana, weselszych lub smutnych wspomnień. To, przede wszystkim przypomnienie nieustannego upływu czasu.
Podczas niedawnego pobytu na Saharze, spojrzałem na swoją przyszłość matematycznie. Według danych GUS, czyli statystyki, mam 50% szans, pożyć jeszcze 20 lat. A gdyby wprowdadzić jakiś współczynnik, związany z tym, że już mogą mnie toczyć jakieś nierozpoznane przypadłości? Wynik mógłby wynieść, na przykład, 50% szans na kolejne 10 lat... Za 10 lat miałoby mnie już nie być? A przecież 10 lat, to tak niewiele, przemija niczym mrugnięcie oka. Wszak nasza strona internetowa, którą dopiero co zakładałem, na Boże Narodzenie będzie obchodzić 10 rocznicę powstania. No, nie... Na myśl, że ten krótki czas marnuję akurat gdzieś, wśród obcych, na pustyni, zrobiło mi się bardzo, bardzo smutno. Frajerstwo i tyle!
Oczywiście, mógłbym mieć szczęście odziedziczyć długowieczność ojca czy nawet dziadka. Istnieje i taka szansa. Statystyka i w takim przypadku jest bezwzględna. Z upływem lat, coraz szybciej będzie ubywać znajomych i bliskich z mojego pokolenia. Wreszcie, nie pozostanie prawie nikt. Świat stanie się jeszcze bardziej obcy, niezrozumiały i niestrawny.

Minął pogodny, pracowity weekend w Rzeszowie. Co robiłem? Obciągałem wino porzeczkowe. Montowałem po renowacji, zabytkowe fotele-muszelki, dorobiłem zaczep i powiesiłem wreszcie nowe oświetlenie w swoim pokoju, przesadzałem piwonie, itd, itd. Dziesiątki pożytecznych czynności, które sprawiły, iż czas minął zatrważająco szybko.
Za to warszawski poranek - leniwy. Jest ciemno, pochmurnie i mokro. Dziwne to trochę, bo wiatr ponoć wschodni. Może nie będzie już padać? Pora wybrać się na rower. Tylko gdzie? Najczęściej, gdy nie wiem, gdzie jechać - ruszam na południe, w stronę Lasu Kabackiego. Albo na północ, wzdłuż Wisły. Odkąd odblokowano bulwar i ukończono most Berlinga, ten drugi kierunek kusi bardziej. W drogę!

Piątek, 8 września 2017

Mam wolny weekend! Wyjazd służbowy się obsunął a ja się naiwnie cieszę. Już tak mam, że wszelkie obowiązki, kłopoty czy sprawy, do których akurat nie mam zapału, odsuwam beznadziejnie na później, ile się da. Jak choćby pechowy, 13-ty Biuletyn informacyjny. Zwykle nie przynosi to większej szkody, co najwyżej wyrzuty sumienia.
Pisanie o tym i różnych, innych sprawach nie ma większego sensu. Z pozoru. W rzeczywistości jest jakąś tam próbą walki z samotnością. Niestety. Wszyscy jesteśmy, tak naprawdę, samotni i na to nie ma rady. Możemy, co najwyżej, poczucie samotności zagłuszać (mniej lub bardziej udanie) poprzez kontakty i związki z innymi. Jeśli się nam to choć trochę udaje, ceną jest zawsze własna indywidualność.

Czwartek, 7 września 2017

Jeszcze bardziej listopadowo. Silny, zimny wiatr i deszcz, a tu trzeba ruszać na rower. Muszę "sobie odbić" bo wczoraj różne ważne sprawy pozwoliły tylko na wyjąkowo krótką przejażdżkę. Ledwie zdążyłem przemoczyć buty. Dzień był mało udany. Nawet herbata mi się nie udała: zalałem ją zimną wodą i się dziwiłem, że tak słabo się parzy. Na szczęście wieczorem spotkaliśmy się z Marzenką na Starówce, odwiedziliśmy naszą knajpkę i wszystko wróciło do normy.
Ranek mocno listopadowy, ale już tam dla mnie grzeją się piaski Arabii :-( Dziś trzeba szykować walizkę.
Bywają takie powieści, które się raz przeczyta i pamięta się przez całe życie. Są też inne książki i filmy, po których nic w głowie nie zostaje. Można czasem dotrzeć do połowy, nim zaświta w głowie myśl "skąd ja to znam?" Mnie trafia się coś gorszego - czasem nie potrafię przypomnieć sobie tekstu, który sam napisałem. Takie pisanie bez zrozumienia. Nieraz coś takiego czytam i się głowię: "co autor chciał przez to wyrazić?"
Patrzę za okno i widzę, że nie ma co liczyć na osłabnięcie deszczu. Ale internet daje nadzieję, więc jeszcze poczekam. Małe espresso i wracam do Głowackiego.

Środa, 6 września 2017

Parę dni temu wróciłem do Polski. Z 35-stopniowego upału wprost w środek jesieni. W czasie weekendu jeszcze tego mocno nie odczuwałem, zajęty w Rzeszowie gorączkowymi porządkami remontowymi. Ale od poniedziałku jestem znów w Warszawie. A tu mokro, zimno i przede wszystkim ciemno. Słowem, ponuro. Zwłaszcza, że krótki pobyt w domu, to głównie pasmo mniejszych i większych kłopotów z życia codziennego, niezliczone, banalne sprawy do załatwienia. A przede wszystkim, czający się tuż za rogiem, kolejny wyjazd w nieatrakcyjne miejsce. Zapisawszy to, nie wiem co miałbym jeszcze dodać. Głupie, nieczęsto mi się to zdarza: zabrać się do pisania i nie wiedzieć, o czym pisać. Niedawno zmarł Janusz Głowacki, z tej okazji, w wolnych chwilach przypominam sobie jego książkę "Z głowy". Kręcimy się często z Marzenką po warszawskiej starówce. Zdarzało nam się spotykać pisarza w pobliżu ruchomych schodów, gdy udawał się ze swego Mariensztatu bliżej cywilizacji. Już więcej się to nie zdarzy.
Za oknem deszcz i 15 stopni. Dzień, jak listopadowy.

Wtorek, 29 sierpnia 2017

Jestem w Algierii, czyli kolejnym, egzotycznym kraju. Na granicy, pomiędzy górami Atlas a bezkresną Saharą. Od piasków pustyni dzielą mnie jakieś dwie godziny jazdy. Wybierając się tu, miałem uprzedzenia nie mniejsze, niż przed Rumunią. Czy słusznie? Nie wiem. Do dziś nic złego mnie tu nie spotkało. Przeciwnie. Jestem w dobrym, międzynarodowym towarzystwie. Praca idzie dość sprawnie, warunki bytowe niezłe a jedzenie naprawdę pyszne. Wszystko dobrze, tylko że teren, z którego nie mogę, ani nie chcę się ruszać, jest pilnie strzeżony przez wojsko. Podróże również odbywa się pod eskortą. Nie wiem, czy się przez to lepiej czuję. Na szczęście niedługo wracam. Taki jest plan. Z pewnością nieprędko się tu wybiorę z własnej woli, jako turysta.

Poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Witam po dłuższej przerwie.
Skąd ta przerwa? Chyba już nieraz wspominałem, że aktualizacja strony nie należy do moich prioritetowych zajęć. Zabieram się do tego tylko wówczas, gdy mam zapał i nic ciekawszego do roboty. A właśnie ostatnio miałem wiele ciekawszych zajęć. Robiłem to, co lubię najbardziej - podróżowałem!

Przede wszytkim letni urlop, na który tradycyjnie wybraliśmy się Dysharmonią. Mógłbym go zbyć stwierdzeniem, że zdam dokładną relację w późniejszym terminie, lecz chyba sam w to nie wierzę. Warto więc poświęcić naszej wyprawie choć parę słów właśnie teraz, jak mam okazję.

Tegoroczny letni urlop był krótszy, niż zwykle. Postanowiłem go wykorzystać na "próbną" wyprawę do Rumunii. Rumunia stała się modna. Jeździ tam mnóstwo Polaków. Odwiedziło ją ostatnio wielu z naszych krewnych i znajomych. Teraz na nas przyszła kolej. Ja, szczerze mówiąc, do niedawna wcale Rumunii nie brałem pod uwagę. W naszych zagranicznych podróżach korzystamy generalnie z kempingów, posiadających rekomendację holenderskiej ACSI. A ilość rumuńskich kempingów w ich bazie jest znikoma. Kraj miał też przez wiele lat "złą prasę". W moim przypadku decydujące znaczenie miały jednak, nie obiegowe opinie, ale osobisty uraz, pozostały po wcześniejszych wizytach w Rumunii. Było to dawno, jeszcze przed upadkiem Caucescu, lecz wryło się w pamięć na dobre. I oto w 2017 postanowiłem, nie zważając na uprzedzenia, dać Rumunii szansę. Pomysł na wyprawę był prosty: skoczymy na najbliższy kemping za granicą, a jak się nam coś nie spodoba, to zaraz wrócimy na Węgry i tam spędzimy resztę czasu. Pojechaliśmy i... okazało się, że wszystko dobrze. Kraj całkiem normalny. Urlop był krótki, lecz Rumunia przeszła "próbę" i już wiemy, że możemy w przyszłości wybrać się tam na dłużej.
Tym razem spędziliśmy w Rumunii nieco ponad tydzień. Ponieważ wyjazd był tylko "na próbę", nie mieliśmy ambitnych planów krajoznawczych. Ograniczyliśmy się głównie do Transylwanii, gdzie znajduje się większość rekomendowanych kempingów. Nie będę wyliczał wszystkich, odwiedzonych miejsc. Wspomnę tylko, że udało nam się powędrować m.in. śladami księżniczki Kingi i czołowego rumuńskiego celebryty Wlada Palownika czyli Drakuli.
Szczytowym osiągnięciem był niewątpliwie przejazd słynną Trasą Transfogaraską (na specjalne życzenie Marzenki, która się bardzo bała ale bardzo chciała...). Nieco pechowo wybraliśmy się w niedzielę, gdy trasa jest najbardziej oblegana. Ale i tak nam się spodobało.
Tak, myślę, że jeszcze do tematu Rumunii wrócimy, choć z pewnością nie za rok. Może za dwa?

Od kilku lat, ostatni tydzień urlopu rezerwuję na górską wyprawę rowerową. Tegoroczna była wyjątkowa. Po pierwsze, tak się ułożyło, że musiałem ją odbyć samotnie. Po drugie, zabrałem eksperymentalnie dwa rowery: górala i szosówkę. Bazę założyłem w Ustrzykach Dolnych. A że nie miałem się do kogo odezwać, z nudów jeździłem i jeździłem. Efekt? Pięć dni. Dwa i pół dnia na góralu, dwa i pół na szosówce. Przejechałem ponad 500 km i pokonałem ok. 10 000 m przewyższeń. Odwiedziłem Jeckyllem nowe zakątki Pogórza Przemyskiego a na Synapsie zaliczyłem Dużą i Małą Pętlę Bieszczadzką. Na koniec dotarła do mnie Marzenka. Razem wróciliśmy do Rzeszowa. Tyle, że ona samochodem a ja na rowerze... Nękały mnie problemy z ogumieniem i musiałem korzystać z rezerwowych, przezornie pożyczonych, kółek do szosówki!

Niestety, nie mogłem się długo delektować osiągnięciami. Nawet nie zdążyliśmy z Marzenką obejrzeć urlopowych zdjęć. Po powrocie czychał już na mnie wyjazd służbowy. Dziś mi się o nim pisać nie chce. Może jutro?

Wtorek, 18 lipca 2017

Hobbit z "Władcy pierścieni" Tolkiena, powiedział kiedyś, że czuje się jak masło, rozsmarowane na zbyt wielu kromkach. Za cienkie. Ja czuję się tak samo. I to w przeddzień urlopu... Zbyt wiele spraw jest rozpoczętych i pozostawionych samym sobie. Za wiele opóźnień, braków, odmownych odpowiedzi, niepewności. I ta nieubłagana, paraliżująca presja czasu, jedynej pewnej rzeczy.
Ostatni weekend poświęciłem m.in. na porządki w swoim osobistym pokoju, odzyskanym nareszcie po remoncie. Ilość starych książek, czasopism i papierów, które zamierzałem rozlokować w swojej bibliotece mnie powaliła. Te cholerne sentymenty! Nie mogę wszystkiego zatrzymać, a tak trudno się z czymkolwiek rozstać. Każdy papierek oglądam kilka razy, nim mam odwagę go wyrzucić. Kogoś innego ubawiłbym swymi rozterkami, dotyczącymi np. starych rachunków, dotyczących samochodów, których już od dana nie posiadam. Czy kwitek za podatek drogowy sprzed 25 lat może być cenną pamiątką? A równie stary bilet kolejowy? No, nie wiem, dużo rzeczy wyrzuciłem. Może trzeba było sobie zadać trud zeskanowania? Ale kiedy? Tyle ważniejszych spraw leży odłogiem a ja będę skanował stare świstki?
Dziś jest pierwszy od dawna dzień, który zapowiada się w pełni pogodnie. Muszę to wykorzystać! Wiatr, jak zwykle zachodni. Może by tak pokręcić szosówką? Nie, jednak z różnych względów wybiorę się na rowerze terenowym. Może by tak do Podkowy Leśnej? Dawno nie byłem w Parowie Sujek i koło willi Olbrychskiego! Zobaczę, czy trzyma dalej tego starego Nissana Patrola. Ha, tak zrobię! Kierunek zachód!

Dopisek po paru godzinach
Byłem w Podkowie. Wyprawa się udała, pogoda dopisała, na liczniku grubo ponad 80 km, duża część w terenie.
Niebieski Nissan Patrol Olbrychskiego nadal stoi pod wiatą. Ucieszył mnie ten widok. Pan Daniel ma tego Patrola 20 i kilka lat, (o samochodach aktora czytałem dawno temu w jego książce, więc wiem, kiedy go kupił). Czyli nie ja jeden jestem sentymentalny i trzymam w nieskończoność stare graty. Pocieszające!

Poniedziałek, 10 lipca 2017

Nadal korzystam z dobrodziejstwa braku służbowych zleceń. Tak bym chciał przesiedzieć w domu aż do urlopu... Zbyt piękne by mogło się okazać prawdą. Obawiam się, że mi coś wymyślą w ostatniej chwili. Póki co, na całego prowadzę domowe życie, naprzemian w dwóch odmiennych wydaniach: rzeszowskim i warszawskim. W Rzeszowie czas biegnie inaczej, po prostu go ciągle brak. Ostatni weekend był tam ultra-mega-intensywny. Wymiana okien w całym domu, rekultywacja kolejnego kawałka ogródka, ukrytego dotychczas pod gruzem i wielkim pniem sumaka czy innej samosiejki, zbiór porzeczek i urządzenie kącika wypoczynkowego pod baldachimem winorośli. Acha, porzeczki przerobiliśmy na nastaw wina, nie mając o tym zajęciu wcześniej bladego pojęcia. Mnie szczególnie przypadło do gustu wyciskanie soku poprzez dokręcanie śrubki. Wystarczy, żeby mieć zajęcie od rana do wieczora. W Warszawie, dla kontrastu, nic mi się nie chce robić, poza jazdą na rowerze. Usprawiedliwiam się, że to zbieranie sił na Rzeszów. Od dłuższego czasu pogoda w kratkę. Burze i przelotne ulewy. Jeżdżę więc głównie na rowerze terenowym. Dziś południowy wiatr zagnał mnie aż w okolice pola golfowego w Rajszewie. Powrót m.in. lasami legionowskimi, pełnymi wyśmienitych dróżek pod rower. Wg tablic ostrzegawczych, są tam kleszcze i żmije. Nic mnie jednak nie ugryzło.

Środa, 5 lipca 2017

Wczoraj odwiedziłem na rowerze Ursus, żeby z bliska zobaczyć to, co wypatrzyłem wcześniej z okna lądującego samolotu, i w co nie mogłem uwierzyć. Wielka fabryka trakrotów ginęła na moich oczach. Sprzed lat pamietam jeszcze wielki neon na jednym z budynków i morze nowiutkich Ursusów, zapełniających place składowe w oczekiwaniu na rolników. Potem budowane za Gierka, Gomułki czy Bieruta hale padały, jedna po drugiej, na ołtarzu nowoczesności, czyli praw rynku. Trudno mi jednak było uwierzyć, że ślepej zachłanności deweloperów nie oprą się nawet żadne zabytkowe budynki przedwojennych zakładów mechanicznych. A jednak! Niedawno się dokonało i piękne, ceglane hale odeszły na zawsze.

Wczoraj też wymieniłem tylną oponę w Scalpelu, gdyż stara od dawna się domagała przejścia w stan spoczynku. Dziś, z nowiutkim ogumieniem wyruszyłem na wyprawę. Niestety, dopadł mnie pech. Zaledwie dotarłem do Lasu Kabackiego i skręciłem w boczną, mało uczęszczaną dróżkę, gdy usłyszałem złowieszczy syk. Przwedziurawiłem przednią dętkę. Jak tylko się zatrzymałem, otoczył mnie rój komarów. Opędzają się od tych natrętów, sprawnie załatałem, dobrze widoczną dziurę. Niestety, po napompowaniu, okazało się, że powietrze nadal ucieka! Były dwie dziury! I znów walcząc z komarami, zdjąłem dętkę, załatałem i napompowałem koło. Powietrze nadal uciekało! A ja więcej łatek nie miałem. Decyzja: odwrót! Popmpując co kilometr detkę, dotarłem "rowerostradą" z Powsina do domu. Tutaj obejrzałem dokładnie koło i postanowiłem założyć całkiem nową dętkę. Teraz czekam, by się upewnić, że naprawa była udana i mam czas by to wszystko opisać. Zaraz się przetoczę jeszcze gdzieś po okolicy, lecz na daleką wyprawę ochota mi już dziś przeszła...

Wtorek, 4 lipca 2017

Od wczoraj biedzę się nad tekstem do kolejnego Biuletynu. Tekst o tyle nietypowy, że tematem, oprócz rowerów rzecz jasna, są konie. Właśnie się z tym uporałem i już prawie południe. Najwyższa pora na rowerowy patrol. Wczoraj byłem w Białołęce, nad kanłem żerańskim i koło grodziska na Bródnie. Dziś jest 16 stopni, lekki wiatr południowo - zachodni. Pochmurno. Przelotne deszcze. Wyśmienite warunki, by odwiedzić np. stawy raszyńskie. No to w drogę!

Poniedziałek, 3 lipca 2017

Wielokrotnie wspominałem, że czas i ochotę do napisania czegoś nowego, znajduję zwykle na wyjazdach służbowych. Tym razem trafia mi się wyjątkowo długa przerwa w delegacjach. Z jednej strony to dobrze, bo mogę jeździć na rowerze i zajmować się różnymi innymi przyjemnościami. Jednak z drugiej strony, jak zwykle w podobnych przypadkach, żal mi, że nie mogłem wcześniej tego okresu zawodowej bezczynności przewidzieć. Wówczas mógłbym wiele zaplanować i do maksimum wykorzystać czas. Czas, który z powodu niepewności, mocno przecieka między palcami. Oboje z Marzenką, dzielimy czas pomiędzy Warszawę i Rzeszów. Kursujemy pomiędzy tymi miastami tydzień w tydzień. W remontowanym domu i w ogrodzie jest tyle roboty, że przez weekend nie wiemy, w co ręce włożyć. Mamy tyle zapału, tyle pomysłów. Brakuje nam czasu. W dni powszednie, w stolicy, moje główne zajęcie to jazda na rowerze. Na nic więcej nie starcza mi ochoty. Jak długo ten stan będzie trwał? Próbuję się zmobilizować do publikacji kolejnego "Biuletynu". Ciekawe, czy mi się to uda przed najbliższym wyjazdem?

Czwartek, 29 czerwca 2017

Już dość długo nie zaglądałem do raptularza. Bywały jednak już znacznie długie przerwy w aktywności na stronie. Obecna, półtoramiesięczna pauza w zapisach postała z przyczyn technicznych i prozaicznych. Od chwili narodzin naszej prywatnej strony, pracowałem przy niej na służbowym laptopie. Czy to na wyjazdach, czy też w domu ( to się zdarzało nieczęsto). I nagle, w maju, po kolejnej aktualizacji oprogramowania, stało się tak, że straciłem odpowienie narzedzia a nowych wgrać nie mogłem. Zostałem od strony "odcięty". Stało się to bezpośrednim pretekstem do sprawnia sobie nowego, prywatnego komputera. Dokonałem tego właśnie w tym tygodniu. Po 24 latach przerwy kupiłem sobie laptopa! Tym razem jest to wyrób ze znaczkiem nadgryzionego jabłuszka. Chyba długo jeszcze będę go oswajał. Ale jeśli ten wpis się pojawia w raptularzu, to jest dowodem, że robię postępy!

Piątek, 19 maja 2017

A jednak los się ostatecznie do mnie uśmiechnął i udało się urwać z roboty przed weekendem. Jestem już na bardzo małym i skromnym (jak na współczesne bliskowschodnie standardy), lotnisku w Muskacie. Dobrze, że kończą budowę nowego terminala, bo do wstyd dla sułtanatu.

Starość to pojęcie względne. Nie czuję się jeszcze stary. Lubię jednak stare filmy, stare książki, starą muzykę. Stare rzeczy. Nie odrzucam nowości, lecz się nimi nie zachłystuję. Staram się z tego, co oferują nowe czasy, wybierać coś dla siebie świadomie. Nie chcę, by mi narzucano coś tylko dlatego, że jest nowe. Nowe nie zawsze znaczy lepsze. Wszystko jest względne. Mój pierwszy samochód, BMW 320 miał 2 litry pojemności i, o ile pamiętam, jakieś 120 KM mocy. Przy 4-biegowej skrzyni biegów osiągał najwyższą prędkość 160 km/h. Na tamte czasy był pojazdem z wyższej półki, 6-cylindrowy silnik i dwudrzwiowe nadwozie coupe, nadawały mu sportowy charakter. Według dzisiejszych standardów był paliwożerny, słaby i powolny. Zatruwał środowisko. I zużywał mnóstwo oleju. Dziś pierwszy, lepszy samochód rodzinny, przewyższa go osiągami, komfortem i ekologią oczywiście. Ale czy potrafi sprawić większą frajdę z jazdy? Moja beemka była praktycznie niezniszczalna. Prosta w budowie i obsłudze. Nie musiałem z każdą duperelą gonić do serwisu, żeby ją podłączyć do komputera. Mogłem lać w nią paliwo i jeździć, ile fabryka dała. Nie było wówczas fotoradarów, a policyjne (czy może jeszcze milicyjne) patrole rozstawiały swoje suszarki dopiero rankiem. W nocy nikt nie kontrolował prędkości. Ruch na drogach był 10-krotnie mniejszy. Zmorą bywały nieoświetlone furmanki i wlokące się ślimaczym tempem ciężarówki. Najprzyjemniejsze było to, że choć zdarzało się już spotykać auta lepsze, szybsze, to niezmiernie rzadko natrafiałem na samochody szybciej jadące. Dziś już trudno w to uwierzyć, lecz na ostatnim roku studiów, gdy niejednokrotnie pokonywałem nocą trasę Rzeszów - Gdynia, zostałem tylko raz wyprzedzony przez inny samochód. Zaznaczam, że chodzi mi wyłącznie o odcinki, pokonywane nocą, przy znikomym ruchu. Do dziś pamiętam, że był to VW Golf GTI. Pędził w deszczu, krętą w tym miejscu szosą z taką brawurą, że nie mogłem się z nim równać. Podsumowując, zmierzam do tego, iż postęp jest często iluzoryczny. Nie wyobrażam sobie, by jakiś nowoczesny samochód w moim finansowym zasięgu, mógł mi dać mi większą przyjemność z jazdy, niż stare, poczciwe BMW. Dziś auta są szybsze, a jeździ się wolniej. Te same trasy pokonuję dzisiaj o wiele dłużej. Wciąż jestem wyprzedzany. I sam muszę wyprzedzać, albo wlec się w długim konwoju za czymś zbyt powolnym. Co prawda zniknęły już furmanki a nowoczesne TIR-y jeżdżą całkiem przyzwoicie. Jednak zawsze trafi się jakiś zawalidroga. Oczywiście, dziś mamy autostrady. I jedzie się nimi nieźle. Do pierwszego zatoru przed bramkami opłat.

Po raz kolejny uświadamiam sobie, że pisząc, najczęściej narzekam albo krytykuję. Cóż, postaram się poprawić i w najbliższym czasie napisać o czymś pozytywnie.

Czwartek, 18 maja 2017

U mnie tak się zwykle dzieje, że delegacja trwa dłużej, niż było zaplanowane. I Oman nie jest wyjątkiem. Już raz przełożyłem powrotny lot. Dziś muszę to zrobić jeszcze raz, co oznacza zepsucie kolejnego weekendu i odłożenie "do świętego Dygdy, co go nie ma nigdy", różnych prywatnych planów. Pomimo upływu lat, nie potrafię się do tego przyzwyczaić. Przeciwnie. Czuję się tym coraz bardziej zmęczony i zniechęcony. Typowy przykład na to, o czym wczoraj usiłowałem pisać: brak odpowiedniej perspektywy. Wszak cóż znaczy jeden dzień, czy nawet cały majowy weekend, wobec długości życia czy wobec wieczności? Już tyle razy omijały mnie różne święta, imprezy rodzinne, wyjazdy z kumplami i inne atrakcje, że był czas przywyknąć. Podobne sytuacje wynikają z charakteru mojej pracy, są jej integralną częścią. Całkiem niedawno rozmawiałem o tym ze swoim szefem. Powiedziałem mu, że uważam iż istotą mojej pracy jest sprzedawanie czasu ze swojego życia a nie dogłębna wiedza i doświadczenie w jakiejś określonej dziedzinie. I okazało się, że on, kierownik działu, nigdy wcześniej nie spojrzał pod tym kątem na pracę swoich podwładnych...

Z innej beczki. Nieraz zdarza mi się powtarzać, pisać po kilka razy o tym samym. Czytelnicy niech mi wybaczą. Po prostu sam już nie pamiętam, o czym pisałem a cofać się, czytać własne, stare wypociny, to by było... nieeleganckie. Może się więc zdarzyć, iż wspominałem wielokrotnie o różnych aspektach swoich podróży bliskowschodnich, o skojarzeniach.

Czy ktoś jeszcze pamięta zręcznościową grę w bierki? Długie patyczki, imitacje wioseł, bosaków i innych przedmiotów, które należało pojedynczo wyciągać ze sterty, ostrożnie, bez poruszenia innych? Ale bierki to też określenie pionów i figur szachowych. I takie właśnie bierki przychodzą mi do głowy na saudyjskich lotniskach i w innych miejscach publicznych. Widok ubranych na czarno i biało pasażerów, siedzących w samolocie linii saudyjskich w krajowym locie, przypomina mi właśnie początek partii szachów. Z tym, że przewaga, już na początku, jest zawsze po stronie białych. Tu, w Omanie, podobne widoczki obserwuję we wspominanym centrum handlowm. Jednak duża ilość obcokrajowców i kolorowo ubranych dzieci, mocno psuje efekt wizualny szachownicy.

Środa, 17 maja 2017

Nadal w Omanie. Moja sytuacja tutaj się nie zmieniła od ostatniego zapisu, więcej nie mam do dodania o tym kraju. Nawet nie zrobiłem tu jednego zdjęcia, wartego zamieszczenia.

Wolę znów przynudzać na tematy ogólne. Pisanina w Raptularzu ma tę zaletę, że gdy prezentuję własny pogląd na cokolwiek, nie narażam się ani na przerwanie wywodu przez znudzonego słuchacza ani na natychmiastowy komentarz. To nie blog, nie Facebook. Nie da się błyskawicznie kliknąć "nie lubię" albo wpisać obraźliwego komentarza. Jedyną formą odzewu czytelnika musiałby być e-mail, a komu by się chciało go pisać... Mogę pisać śmiało, bo piszę w próżnię. Albo, jak to dawniej określano "na Berdyczów", co na to samo wychodzi.

Jednym, z nurtujących mnie od dawna , zagadnień jest punkt patrzenia albo odległość obserwacji. Dystans. Chyba każdy się zgodzi, że na przykład obraz powinno się podziwiać z pewnej odległości. To oczywiste, że inaczej się będziemy przyglądać jakiejś miniaturze a inaczej Bitwie pod Grunwaldem, czy Panoramie Racławickiej. Czy naprawdę oczywiste? Gdy ktoś chce studiować warsztat Matejki, analizować każde pociągnięcie pędzla, musi niemal przytknąć nos do płótna. Obrazy niektórych malarzy są pełne szczegółów widocznych z bliska, które jednocześnie tworzą ogólną kompozycję, widoczną dopiero z oddali. Tak malował Zdzisław Beksiński. Precyzja i mnóstwo szczegółów na płycie niewielkich rozmiarów. Coś, czego na przykład nie da się oddać pastelami. To dla mnie zagadnienie praktyczne. Chciałbym zrobić pastelową wersję jakiegoś dzieła Mistrza i zastanawiam się, co wyjdzie lepiej: zachować ogólną kompozycję, pomijając niemożliwe do odtworzenia moją techniką szczegóły, czy raczej powiększyć ciekawy fragment i oddać go ze wszystkimi detalami. Można by tez powiększyć całość kilkukrotne. To mogłoby nawet robić niezłe wrażenie, tyle że byłoby niepraktyczne.

Zagadnienie widzę, jako bardziej ogólne. Na przykład: z jakiej odległości kobieta się wydaje najpiękniejsza? Gdy jest bardzo daleko, możemy co najwyżej powiedzieć: "o, idzie sobie człowieczek", nawet nie mając pewności co do płci osobnika. Z bliższej odległości możemy już stwierdzić: " zgrabna sztuka". I co, z tego, parę metrów bliżej i może się okazać, że szczupłą figurę okrywa zniszczona, pomarszczona skóra i wieńczyć strasząca twarz, ozdobiona rzadkimi strąkami. Na ile się zbliżyć do kobiety i jak ją skadrować, by wypadła najkorzystniej, wiedzą oczywiście specjaliści od fotografowania modelek. Każdy na to wpadnie, więc o co chodzi? Chodzi o to, że można podejść jeszcze bliżej. I bliżej, i bliżej. Czy spoglądając na jedno oko dziewczyny, czy jedno jej ucho, w oderwaniu od reszty, można jeszcze powiedzieć, że jest ładne? A gdyby wziąć kawałek naskórka którejś supermodelki i wsadzić pod szkolny mikroskop, jak widok w okularze miałby się do ich urody? Obawiam się, że nijak.

Wreszcie dochodzę do swojej zasadniczej wątpliwości. Jak, spędzając na co dzień czas wśród przypadkowych, malutkich wycinków świata, zajmując się duperelami, można nie tracić z oczu piękna tego świata i zachować radość życia? To wydaje się być proste: trzeba tylko odnaleźć optymalną perspektywę patrzenia na rzeczywistość. Bagatela!

Poniedziałek, 15 maja 2017

Mój Oman wygląda następująco. Hotel. Wbrew centralnej nazwie, położony na odległych peryferiach. Nierewelacyjny i nieco podniszczony. Na razie remont zaczął się od restauracji. Śniadanie prowizorycznie podawane jest w suterenie. Młoty kują od rana do wieczora. Dobrze, że nie w nocy. Ruchliwa autostrada, za nią ogrodzenie lotniska. Obok stacja paliw i duży shopping mall. Poza tym w pobliżu nic na tyle ciekawego, by uzasadnić przechadzkę w ponad 40-stopniowym upale. Centrum handlowe to moje miejsce posiłków i spacerów (klimatyzacja!). Samo w sobie niewiele się różni od podobnych obiektów w Warszawie czy Krakowie. Globalizacja. Te same widoki, te same marki i towary. Kraj nad Wisłą reprezentuje sklep Inglot i lody od Grycana. Rzucająca się w oko odmienność, to klientela. Oprócz kosmopolitycznej mieszanki obcych, dużo Omańczyków, głównie odwiedzających to miejsce całymi rodzinami. I tu pojawia się zagadka. Większość sklepów, to oczywiście ciuchy, buty i akcesoria. Wiadomo. W sklepach ubrania podobne do tych z Galerii Rzeszów czy Złotych Tarasów. Tymczasem miejscowi chodzą odziani tradycyjnie. Kobiety na czarno. Mężczyźni, jak to Arabowie, w białych chałatach. Ale też i w cyfrowanych nakryciach głowy, odróżniających ich np. od Saudyjczyków. A zagadką dla mnie jest, gdzie się w te ubiory zaopatrują. Na wystawach sklepowych czegoś takiego nie widać. Ani jednego takiego stroju. No, może poza skórzanymi klapkami. Więc co? Kupują spod lady? A może mają swoje centrum odzieżowe gdzie indziej, a to jest pomyślane dla obcokrajowców? Jak tak, to po co się tu tak licznie kręcą? Nie mam pojęcia. Po głębszym namyśle przypomniałem sobie, że podobna sytuacja była w Jemenie. W sklepach kolorowo, na korytarzach czarno-biało. Tyle, że tam, w Adenie, wielu mężczyzn miało jeszcze za pasem ozdobny nóż. Z kałasznikowem po mieście nie wolno było chodzić. Za miastem już tak... Tutaj, w Omanie, żadnej broni nie widuję. I bardzo dobrze...

Niedziela, 14 maja 2017

Z tego wszystkiego wylądowałem w Omanie, lecąc przez Dohę w Katarze. Katarskie linie mi trochę podpadły, bo lot z Warszawy się niezrozumiale opóźnił. Jednak na lotnisku w Dosze obsługa, wygoda, przepych terminalu i zaopatrzenie sklepów, nieco mnie udobruchały.

Oman nieodmiennie kojarzy mi się z tym, że w dzieciństwie, gdy grywałem w państwa - miasta, to było jedyne państwo na literę "O". Od tamtych czasów mapa polityczna świata się nieco zmieniła, przybyło wiele nowych krajów, niektóre poznikały. Czy powstało jakieś nowe państwo na "O"? Może Wyspy Owcze?

Marsz Omanu z zacofania wieku XIX ku współczesności, rozpoczął się w roku 1970, wraz z wstąpieniem na tron, obecnego sułtana Qaboos bin Saida. Ja w 1970 roku po raz pierwszy odwiedziłem Kraków i zrobił na mnie niezapomniane wrażenie. Niedawno pisałem o tym, że osobiście, myśląc o jakimś zdarzeniu z przeszłości, staram się je umiejscowić w miarę precyzyjnie na osi czasu. I jeśli tylko to możliwe, znaleźć punkt odniesienia w jakichś wydarzeniach z własnego życia. Nie wiem, czy to normalne czy powszechne, ja tak mam. Usiłuję w ten sposób nieco oswoić abstrakcyjny upływ czasu. Na przykład, przywoływany już wielokrotnie, Tomek Beksiński nie żyje już prawie od 18 lat. Dla nastolatka to prehistoria. Równie odległa, jak panowanie Mieszka I. Z moim PESEL-em, sprawy wyglądają inaczej. Mam sprzeczne odczucia. Z jednej strony, zachowuję świeże wspomnienie o wielu wcześniejszych wydarzeniach, jakby to było wczoraj. Z drugiej strony, ileż się już wydarzyło od tamtej daty! Jak wiele spraw zdążyło się pokryć kurzem, zżółknąć, zwietrzeć! Gdy odchodzi ktoś bliski, to wspomnienie o stracie jest ciągle żywe, jego brak wciąż boli. Wystarczy wspomnieć ostatnie dni, ostatnie godziny czyjegoś życia, czas się wtedy jakby zatrzymał. Ale upływ czasu jest bezwzględny. Coraz więcej wspomnień lokuje się na osi czasu już "po". I nie wszystkie złe. Chyba każdy, wcześniej czy później, miewa psychicznego "doła", takiego że się żyć odechciewa. Lecz gdy się przetrzyma, wytrwa i po jakimś czasie spojrzy za siebie, to okazuje się, że po najgorszym upadku bywają chwile fajne, dla których warto żyć. I dlatego warto czasem się za siebie oglądać. Nawet tu, w Omanie.

Sobota, 13 maja 2017 - o ile mnie pamięć nie zwodzi, rocznica zamachu na papieża

Już siedzę na walizkach, jednak nie o tym dziś chciałem. A o czym? Wciąż brnę przez biografię Beksińskiego. Trochę za gruba, jak dla mnie. Odnoszę wrażenie, iż autor wielokrotnie powtarza to samo, używając wypowiedzi różnych ludzi. Ale chyba to subiektywne odczucie, gdyż odwykłem od tak obszernych dzieł. Tak, czy owak, ciekawa lektura i gdyby nie kolejny wyjazd, już za chwilę bym ją skończył.

Jedna rzecz rzuca mi się w oczy. Tomasz Beksiński miał bardzo wielu znajomych. I ze zbyt dużą łatwością zawierał toksyczne znajomości damsko-męskie. Liczni ludzie, obojga płci, wspominają go, jako przyjaciela, powiernika. Nie był zamknięty w sobie, dzielił się problemami w wielogodzinnych rozmowach. Ale to nie mogło zapobiec najgorszemu. Nikt nie mógł mu pomóc. Jak to było w bajce Krasickiego? "Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły".

Zmiana tematu. W środę marudziłem na pogodę rowerową i wolno rozkręcający się sezon. Dwa ostatnie dni były, na otarcie łez, całkiem udane. W czwartek nie miałem jeszcze zaufania do pogody i wsiadłem na rower terenowy. Zrobiłem klasyczną przejażdżkę wzdłuż Wisły. Po fali deszczów nie zdziwiło mnie, że po raz drugi w tym sezonie natrafiłem na prawym brzegu, na odcinki ścieżki zalane przez wodę. I znów pod wodą znalazł się dojazd na wysepkę w Młocinach. Ale wyprawa, choć troszkę okrojona, i tak się udała. A wczoraj, można było nareszcie śmiało wsiąść na szosówkę. Nie ja jeden wpadłem na ten pomysł. W szosowym zagłębiu, pomiędzy Warszawą a Górą Kalwarią, prawdziwy wysyp kolarzy. Niezwykły, jak na piątkowe przedpołudnie. Ja zajechałem do Gassów, próbując się przedostać na drugi brzeg Wisły. Prom jednak nie hulał. Więc klasyczną trasą przez Kalwarię, Czersk i Coniew dotarłem w okolice Chynowa i Drwalewa. Nawet tam spotkałem kolarza! Wracałem przez Jazgarzew i Konstancin. Wszystkiego ponad 125 km, w niezłym, jak na moje możliwości, tempie. Jestem zadowolony. Po drodze, koło stawów rybnych w Zalesiu, trafiła się trudna przeprawa przez remontowany przejazd kolejowy. Fosy głębokie, jak pod średniowiecznym zamkiem albo rowy przeciwczołgowe. Ostatnio dużo takich przeszkód w moich okolicach. Niektóre remonty na kolei zdają się trwać dłużej, niż oryginalna budowa. Wystarczy porównać, np. ile trwała budowa linii kolejowej Kraków - Przemyśl, czy Rzeszów - Jasło w XIX wieku a ile trwa remont tej linii w wieku XXI.

Środa, 10 maja 2017

Z Tajlandii wróciłem dokładnie tydzień temu. Drugie zlecenie anulowano czy przesunięto i wróciłem. Kroi się kolejna delegacja na Bliski Wschód, lecz nigdzie jeszcze nie wyjechałem. Siedzę w domu. Więc jak to jest? Dlaczego chciało mi się wziąć za wpis do Raptularza? Bo muszę siedzieć kamieniem w mieszkaniu i czekać na jakichś frajerów wymieniających liczniki czy zaworki! Człowiek jest niewolnikiem. Pracy, urzędów, samochodu i nawet spółdzielni mieszkaniowej. Musi być na zawołanie. Fachowcy się spóźniają a ja nie mogę się ruszyć z domu. Z tej okazji jest piękna, rowerowa pogoda, z której nie mogę skorzystać. A przecież pogoda tej wiosny nie rozpieszcza. Trudno, widocznie nie jest mi dane "najeździć się do syta" w tym sezonie. Koniec narzekania. Zarówno w piątek, jak i wczoraj, udało mi się uskutecznić nieco dłuższe (60 - 70 km) trasy, w dużej części terenowe. Przejechałem m.in. piaszczystą trasę MTB od Góry Lotników w Józefowie po Rembertów, zahaczyłem o lasy Młociński i Bielański. I mam powody do zadowolenia. Kolano wciąż mi dolega, nie mogę nim tak naprawdę mocno nadepnąć. Przekonałem się jednak, że mogę jeździć w terenie. I w piachu, i pod górkę. Wolniej, ostrożniej ale mogę. I to najważniejsze.

Tak, ten sezon rowerowy nie może się jakoś rozkręcić. Na szosówkę lubię wsiadać tylko, gdy mam gwarancję suchej jazdy i dość czasu by wykręcić te 100 km. Efekt jest taki: prawie połowa maja a ja siedziałem na Synapsie chyba ze 3 razy. Nawet nie założyłem jeszcze letnich pedałów. Co znaczy "letnich"? Systemu Look. Zimą używam SPD, żebym mógł jeździć w ocieplanych butach. Maj, a ja nie zrobiłem żadnej ambitniejszej trasy. W dni powszednie zawsze coś mnie ogranicza, wolne weekendy poświęcam staremu domostwu w Rzeszowie. A tam chałupa wciąż rozgrzebana remontem. W ogrodzie cenne rośliny umarzają a chwasty się plenią. Nie mam się czym pochwalić. Za to firma ma dla mnie "ambitne" propozycje wyjazdowe, o czym wspomnę, gdy przyjdzie czas. Poza tym nic nowego. Wciąż się przedzieram przez biografię Beksińskiego. Dobry pretekst, żeby nie brać się za nic pożyteczniejszego.

Wtorek, 2 maja 2017

Dziś się rozstrzygnie, czy niedługo wrócę do domu, czy też wyruszę na południe Tajlandii w rejony znane masowej turystyce. Ja jednak chciałem na inny temat. Chciałem pomarudzić o swoim ulubionym czasopiśmie wyjazdowym - dawnym "Młodym Techniku", obecnie zwanym nowocześnie "M.technik". Znam i czytuję Młodego Technika od dziecka, musiałem jednak do niego nieco dorosnąć. Na początku moją lekturą były "ABC techniki" i "Kalejdoskop techniki" - pisma dla najmłodszych. Potem były jeszcze "Horyzonty techniki", lecz nie zapisały się w mej pamięci jakoś szczególnie. Gdy podrosłem, preferowałem czasopisma branżowe: "Morze", "Modelarz", "Skrzydlata Polska", "Motor", "Przegląd techniki wojskowej", to były moje lektury. "Młody Technik" jest to miesięcznik z tak długimi tradycjami, że przede wszystkim trzeba się cieszyć, że w ogóle coś takiego jeszcze istnieje. W treści jest apolityczny, religijnie neutralny, nikt się w nim nie doszuka żadnych erotycznych treści, więc mogę go śmiało zabierać nawet do Arabii Saudyjskiej. Podróżuję z MT już od kilkunastu lat. To szmat czasu i pismo się przez ten czas zmienia. Niektóre stałe rubryki zniknęły, pojawiły się nowe, inne. Dla mnie najciekawsze były felietony o historii uzbrojenia i modelarstwie, Alvara Hansena. Niestety autor zmarł nagle i przedwcześnie. Z łezką w oku wspominam prezentacje nowych modeli samochodów, autorstwa bodaj Podbielskiego. Zniknął poradnik fotograficzny Sergiusza Mittina. Pojawiły się krótkie, nieco przypadkowe porady mistrzów, niestety, tylko zagranicznych mistrzów, a więc z drugiej czy trzeciej ręki. Tradycyjny przegląd prasy sprzed 100 lat już praktycznie nie porusza tematów techniki. Mało ma też wspólnego z techniką dość rozbudowana rubryka, poświęcona szachom. Zwłaszcza, gdy wylicza skrupulatnie wyniki jakichś lokalnych zawodów. TYlko czekać, aż pojawi się kącik brydżowy. Najbardziej mnie jednak fascynuje fakt, iż od jakiegoś czasu chyba z połowa materiału jest dzieła jednego autora. Nie ośmielę się podważać treści merytorycznej. Należy tylko podziwiać omnipotencję, swobodę poruszania się w olbrzymim zakresie tematów. Osobiście jednak zaczynam odczuwać monotonię w stylu pisania oraz sposobie ujmowania tematu. A może po prostu się czepiam? Wiem, że gdybym naprawdę chciał doświadczyć monotonii, wystarczy poczytać w większej ilości tzw. prasę kobiecą. Kiedyś mi się to przytrafiło, więc wiem, o czym piszę!

Wychodzi na to, że dziś będę musiał pożegnać Tajlandię, z jej miłymi ludźmi i pysznym jedzeniem... Jak się uda załatwić bilet, to jeszcze tej nocy polecę do Europy!

Poniedziałek, 1 maja 2017 Święto Pracy

Nawet tu, w Tajlandii święto, lecz nie dla mnie. Mieszkam w przyjemnym hotelu na wsi, przy polu golfowym "Country Clubu". Bujna roślinność. Jest dużo ptaków, zagroda z jeleniami. Zatrzęsienie owadów. Jeszcze raz przekonuję się jednak, iż najbardziej niezawodnym towarzystwem moich podróży są gekony. Z budynku, gdzie mam pokój, do restauracji prowadzi pasaż, taki długi, zadaszony mostek. Wieczorami, na jego ścianach i filarach są miejsca, gdzie urzęduje nawet dziesięć takich gadów. Pojedyncze zapuszczają się do środka restauracji, lecz klimatyzowane pomieszczenie generalnie im nie odpowiada. Kiedy siedzę przy stoliku na zewnątrz, mogę sobie, popijając piwo Singha, oglądać polowania. Gekony są wybredne, jeśli chodzi o pożywienie. Małych insektów wyraźnie nie lubią. Wolą ćmy. Ale nie wszystkie. Nieraz capną jakąś sztukę po czym wypluwają. Widocznie coś im w zdobyczy nie pasuje. Tacy smakosze. Co wieczór spotykam jednego osobnika o centkowanej skórze i imponującym rozmiarze, ok. 30 cm. Jednak pozostałe gady nie wyróżniają się ani kolorem ani rozmiarem. Dla mnie, dyletanta, wyglądają zupełnie tak samo, jak gekony spotykane w Brazylii, Nigerii czy Indiach. Na pewno są to różne gatunki, ja jednak żadnych różnic dostrzec nie potrafię. To zupełnie tak samo, jak z wróblami i gołębiami. Spotykam je wszędzie, obok innych, bardziej egzotycznych ptaków i wydają mi się takie same, jak warszawskie czy rzeszowskie. Czy to jakiś symbol globalizacji? Niczym wszechobecna kawa Nestle.

Sobota, 29 kwietnia 2017

Podobno majówka nieudana - zimno, pada, ludzie masowo odwołują wyjazdy. Mnie, przez wrodzoną złośliwość, to nawet cieszy. Skoro ja nie mogę, tradycyjnie do Zwierzyńca, to niech inni też nie mogą, jak się boją deszczu... Co za ohydne samolubstwo! Tu, w Tajlandii ciepło ale też co chwilę przechodzą burze z ulewami. Mnie to nie przeszkadza. Dziś klient zrobił mi wolny dzień, bo coś mu się tam opóźniło. Mam się martwić? Robiłem sobie porządki na dysku. Takie komputerowe sprzątanie. Przy okazji oglądałem dużo starych zdjęć, dokumentów. Od jakiegoś czasu próbuję stworzyć rodzinne archiwum. Wszystko, co mogę zgromadzić o rodzinie, na komputerze. Przy tej okazji nasunęła mi się taka refleksja: jak niewiele po człowieku zostaje. W domu mam kartony wypełnione dokumentami. Najważniejsze z nich zeskanowałem i mam teraz w postaci cyfrowej. Wśród tego bardzo poważne papiery: świadectwa szkolne, legitymacje, akty zgonu. Ważne dla mnie. Bo jeszcze pamiętam żywych ludzi, którzy za tymi papierami się kryją. Dopóki ja żyję - to w porządku, ale jak mnie zabraknie? Dyski wylądują na śmietniku, papiery na makulaturze. A z nimi ostatnie ślady istnień ludzkich. Dręczy mnie pytanie: co sprawia, że ludzkie życie jest ważne? I czy ważne jest tylko, dopóki trwa? Dobrze, wybitni politycy, artyści, sportowcy, naukowcy i tak dalej, zapisują się gdzieś w kulturze czy historii. Ale tak zwani normalni ludzie? Dopóki żyją inni, którzy ich pamiętają - w porządku, zaświecą znicz na grobie, wspomną czasem. Ale potem już koniec. Wszystko pochłania czarna dziura niepamięci. A przecież dzisiejsza technologia pozwala na tak wiele. Można zarchiwizować na wieki wszystkie dostępne materiały, dotyczące zmarłego człowieka, można zapisać jego kod DNA. Podobno postęp techniki jest taki, iż wkrótce będzie można "zrzucić na dysk" zawartość ludzkiego mózgu. Tylko po co? Czy naprawdę coś uzasadnia przetrwanie pamięci o człowieku dłużej, niż wspomnienie najbliższych? Gdzie jest ta granica? Łatwiej dostać się do historii nawet bardzo przeciętnym aktorom, pisarzom, politykom, niż wybitnym hydraulikom, murarzom, mechanikom i ekspedientkom sklepowym. Łatwiej przetrwa pamięć o wiejskim proboszczu, nawet o wikarym, niż o rzeszach, utrzymujących ich rolników. A więc może to zaledwie kwestia uprawianego zawodu?

Piątek, 28 kwietnia 2017

Nieraz wspominałem, że mam, swego rodzaju konika na punkcie upływu czasu i różnych, związanych z nim zjawisk. Człowiek jest dla siebie miarą wszechrzeczy i dlatego wiele zjawisk osadzonych w czasie to zupełna abstrakcja. Jestem bezradny wobec czegoś trwającego milionową część sekundy i trwającego milion lat. Nie potrafię sobie wyobrazić ani jednego ani drugiego. Dlatego mnie najbardziej fascynują zjawiska, które potrafię jakoś odnieść do własnego doświadczenia czyli do własnego okresu życia.

Szwajcarski kolekcjoner sztuki Oscar Reinhardt, poszukiwał dzieł, które wyprzedzały swoją epokę. I takich, które były echem nurtów już przebrzmiałych. Jeden z moich zagranicznych znajomych, dla odmiany był zafascynowany przenikaniem dwóch żywiołów, granicą pomiędzy wodą a lądem. Strefą, gdzie rzeka i jej brzeg, w naturalny sposób się nakładają i wzajemnie na siebie wpływają.

Uogólniając, to jest chyba kwintesencja moich poszukiwań: ślady przeszłości w teraźniejszości i zapowiedzi przyszłości w historii. A wszystko to w miejscu przenikania się dwóch światów: tego obiektywnego i mojego własnego. Wiem, że piszę mętnie, ogólnikowo.

Czytam książkę o Tomaszu Beksińskim. Postać kontrowersyjna, dzięki mediom wciąż obecna, kilkanaście lat po śmierci. Dla niektórych znany głównie jako syn sławnego malarza. Ale nie dla mnie. Znałem Beksińskiego - dziennikarza muzycznego. Słuchałem jego audycji. Znałem Beksińskiego - malarza. Już nawet nie wiem, gdzie i kiedy po raz pierwszy widziałem reprodukcje jego obrazów w tym charakterystycznym, najbardziej rozpoznawalnym stylu. Było to wieki temu. Ale nigdy mi nie przyszło do głowy, że mają coś wspólnego. Zwykle nie interesuje mnie życie rodzinne "celebrytów" i związane z nim plotki. O tym, że Zdzisław i Tomasz to ojciec i syn, dowiedziałem się dopiero w jakiś czas po samobójczej śmierci tego drugiego. I właściwie, jakie to ma dla mnie znaczenie? Pamiętam jego specyficzne programy muzyczne. Nie powiem, żebym za nimi przepadał ale z pewnością się wyróżniały. Miały to "coś". I pamiętam audycję, w której opowiadał, że miał w planie przedstawić inną płytę, niż przedstawia ale tamta się spaliła w samolocie. To była najsłynniejsza chyba "rzeszowska" katastrofa lotnicza a on akurat leciał na spotkanie ze studentami w klubie "Plus" czy "Dedal". Ten czas tak szybko leci. Prawie 30 lat minęło od tamtej katastrofy, niedługo będzie 20 lat od śmierci dziennikarza. Ale dla mnie nie są to suche faty historyczne, bo potrafię je jakoś powiązać z własnym życiem. Inaczej się też czyta biografię kogoś, kogo losy pokrywają się choć częściowo z moimi, nawet wówczas, gdy byłem tylko bezrozumnym gówniarzem.

Zdzisław Beksiński (ojciec - malarz) to już inne pokolenie, z którym trudniej mi się utożsamiać. Pokolenie mojego ojca. Z nim związały mnie najsilniej dwie okoliczności. Jednego Sylwestra spędzaliśmy z Marzenką w Zagórzu. Przy tej okazji byliśmy na zamku w Sanoku i zwiedzaliśmy tamtejszą kolekcję dzieł Beksińskiego. Niecałe dwa miesiące później, gdy byłem w Chinach, dotarła do mnie wiadomość od Marzenki: Zbigniew Beksiński został zamordowany! Dwa miesiące! Ani wcześniej ani później tej wystawy nie zwiedzaliśmy. Właśnie wówczas! Chyba znów się do Sanoka wybierzemy - teraz jest tam całe nowe skrzydło muzeum, poświęcone malarzowi, a nawet odtworzona warszawska pracownia. Druga okoliczność. Po niewczasie dowiedziałem się, że mieszkał i pracował tuż pod bokiem - przy Sonaty. Nieraz widziałem ten blok przejeżdżając rowerem, przesiadając się z metra, byłem w MacDonaldzie, gdzie mistrz się stołował i... oczywiście do głowy mi nie przyszło. Odkąd "przebito" aleję Harcerzy Rzeczpospolitej z pasem dla rowerów, bardzo często tamtędy przejeżdżam. I przy okazji wspominam.

Na koniec jeszcze dwa skojarzenia na temat. Szybkie jak błyskawice. I kończę na dziś to nudziarstwo. Obiecuję. Krótką relację z pamiętnego Sylwestra zamieściłem niegdyś na naszej stronie i zatytułowałem " Sylwester z wampirem". Wyjaśniłem tam, dlaczego. Ale strój wampira bywał używany przez Tomasza Beksińskiego, a on sam był miłośnikiem horrorów. Taki zbieg okoliczności. Przy okazji wspominania malarstwa Zbigniewa Beksińskiego przypomniał mi się inny, charakterystyczny, "mroczny" artysta - Szwajcar H.R. Giger. Ten twórca postaci "Obcego". Wybrałem się kiedyś do jego muzeum na zamku w Gruyeres. Właśnie kliknąłem na jego hasło w Wikipedii i... okazało się, że od 2014 roku nie żyje. I nie wiem, czy o tym nie wiedziałem, czy już zapomniałem. Tak, czy owak, zrobiło mi się smutno, jakby dopiero co się to stało.

Niepowtarzalny punkt na osi czasu. 21 września 2006. Beksiński od roku nie żyje. Jeszcze parę lat pożyje H.R.Giger i kilka innych, bliskich mi osób. A ja piję piwo w jego barze w Gruyeres.

Czwartek, 27 kwietnia 2017

Początek majówki, ale nie dla mnie. Bo ja już zdążyłem wrócić z Arabii, pojeździć na rowerze, skoczyć do Rzeszowa, przepakować się i wyruszyć w następną delegację. Tym razem odwiedzam Syjam czyli Tajlandię. Tajlandia brzmi bardzo turystycznie. Ja, jak zwykle podczas podróży służbowych, oglądam kraj z nieco innej perspektywy. Nawet pomijając fakt, że znalazłem się w głębi kraju, z dala od plaż. Ale i tak, po pierwszym dniu nie mogę narzekać. Jest ciepło, nawet bardzo. Jest zielono. Mieszkam w hotelu, przy polu golfowym. Za oknem mam palmy. I zdążyłem już zakosztować lokalnej kuchni, popijając piwem Singha. Miałem tu odwiedzić jeszcze jedno miejsce, daleko na południu, w bardzo turystycznym, nadmorskim rejonie. Niestety, zdaje się, że temat już nieaktualny. Tak to właśnie u mnie wygląda: pobyt w dziadowskich krajach zwykle się przedłuża a w fajnych miejscach trwa krótko. Oczywiście, najlepiej w domu. Lecz kto mi zagwarantuje, że nie będę musiał zaraz jechać znów do jakiegoś papudrackiego kraju? Nikt. Będzie, co będzie. W każdym razie mogę się jeszcze parę dni podelektować tajską kuchnią.

Przed wyjazdem zacząłem czytać, pożyczoną od siostry, biografię Tomasza Beksińskiego. Ciągle do niej wracam myślami. Trochę żałuję, że jej nie zabrałem ale może i dobrze, bo bym się nie mógł oderwać.

Środa, 19 kwietnia 2017

Kolejna wizyta w Arabii Saudyjskiej powoli dobiega końca. Była długa i chwilami nudna. Zwłaszcza, że musiałem tu przesiedzieć całe Święta Wielkanocne. Znamienne jest to, że będąc w królestwie tak długo, nie jestem w stanie o kraju nic nowego, ciekawego napisać. Wynika to po części z faktu, iż mój pobyt tutaj nie jest reprezentatywny. Siedzę sobie w zaciszu fabryki, poruszam się po graniczonym terenie a wszędzie wokół, jak okiem sięgnąć - pustynia. Mam do czynienia głównie z obcokrajowcami: Hindusi, Chińczycy, Pakistańczycy, Filipińczycy i inni tego typu Azjaci. Z Saudyjczykami prawie się nie kontaktuję.

Dni mijają monotonnie. Jednak gdzieś po drodze, zawsze można poczuć lekką nutkę egzotyki. Spotkać lub zrobić coś, co w kraju nie miałoby chyba miejsca. Przykłady z tego ranka. Widziałem kota, który gonił nie mysz ale skoczka pustynnego. Wypiłem dla orzeźwienia napój z nasion bazylii, o smaku mango. Nasiona wyglądają w butelce jak żabi skrzek. W domu tego nie mam...

Na pożegnanie dwa obrazki. Pierwszy dedykuję Marzence, która się martwi każdą rysą na pace naszego pickupa. A drugi to sklepik, w którym codziennie robię zakupy. Wejście jest z prawej strony. A to żółte nad dachem, to silosy na cement co przez przypadek weszły w kadr. Stoją dalej i nic ze sklepem wspólnego nie mają.

Wielki Piątek, 14 kwietnia 2017

Przed wielu laty umieściłem na stronie kilka galerii zdjęć, zrobionych przypadkowo, a które osiągały pewien poziom uniwersalnej abstrakcji. Tutaj z nudów wyszukuję jakieś atrakcyjne desenie i księżycowe krajobrazy. Może uzbiera się tego kiedyś na kolejną galerię? Dzisiaj wybrałem kilka. Na chybił - trafił, bo się nie mogłem zdecydować.

Wielki Czwartek, 13 kwietnia 2017

Nadal w Arabii Saudyjskiej, gdzie przyjdzie mi spędzić Wielkanoc. Czyli, jakby Wielkanocy w ogóle nie było. Coraz bardziej pogrążam się w nudzie i apatii tego miejsca. Dni podobne do siebie, jak krople deszczu, którego od dawna nikt tu nie oglądał. Chyba naprawdę szajba by mi tu z samotności odbiła, gdyby nie internet. I błogosławiony Youtube z jego muzyką i filmami. Obejrzałem, na przykład, parę starych PRL-owskich filmów opowiadających o ludziach morza. Na przykład "Krab i Joanna", "Zerwane cumy", "Okolice spokojnego morza". Były jeszcze inne, których tytuły już mi uleciały. I cóż mogę powiedzieć, jako były, już nie PRL-owski, ale jeszcze bardzo post-komunistyczny marynarz? Że życie ludzi morza, ich problemy psychiczne, przedstawione nieco w krzywym zwierciadle, były wtedy bardzo modnym tematem. I już więcej na ten temat nie chce mi się pisać. Wolałbym oglądać stare kryminały. Niestety, większość z nich, z jakichś przyczyn usunięto.

Środa, 5 kwietnia 2017

Minęło ćwierć wieku, a mnie się wciąż przypomina historyjka z pewnego tankowca. To był zagraniczny statek, lecz byłem na nim z trzema polskimi kolegami. Tak, jak ja, świeżymi absolwentami Szkoły Morskiej. Pewnego dnia przyszedł telex z naszej firmy, że objęła patronat nad jakimś sierocińcem czy inną akcją charytatywną i prosi o jakieś datki. Chętni mieli zgłosić kapitanowi, ile im potrącić z pensji na ten cel. Gdy, jak co wieczór, spotkałem się z kumplami w statkowym barze, powiedziałem im, że ja takich akcji nie popieram i pieniędzy nie dam. Koledzy na mnie naskoczyli i przez cały wieczór klarowali, jaki jestem zły, aspołeczny, itd. Efekt był taki, że ja nic nie dałem, a oni tak dużo gadali a na końcu... też nic nie dali.

Nie lubię pustej gadaniny. Dlatego bardzo cenię ten, będący na wymarciu, gatunek ludzi: rzetelnych, słownych, punktualnych. Kiedyś mi się wydawało, że sam taki jestem. I może nawet w młodości byłem. Ale to było dawno... Dawno i nieprawda.

Poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Obróciło się koło mojej fortuny i znów zatrzymało się w pozycji oznaczonej "Arabia Saudyjska". Coś się ostatnio nie mogę wyrwać z bliskowschodniej matni.

Jestem bodaj czwarty raz w tym samym miejscu. Jest to jedno z, często odwiedzanych przez mnie, miejsc, w których można kontemplować minimalizm. Moja strefa bytowania sprowadzona jest do niezbędnego minimum. Ani na kwaterze ani w biurze nie otaczają mnie żadne zbędnie przedmioty. Pomieszczenia są niemal sterylnie puste. Kojarzy mi się to nieodparcie ze światem wykreowanym w filmach Piotra Szulkina. Na przykład taki "Golem". W mieszkaniu głównego bohatera, który jest z zawodu rytownikiem, nie ma warsztatu. Jest stół, jest kartka ze wzorem, płytka, nad którą pracuje i rylec, którym pracuje. Jedyne narzędzie w jego posiadaniu. Gdy wchodzę tu do swojego biura, wygląda podobnie jak pokój golema. Zamiast rylca i tabliczki - laptop. Poza tym nic. Butelka wody. Słoiczek kawy rozpuszczalnej i kilka papierowych kubków, to całe moje gospodarstwo. Wnętrze biura pięknie współgra z pustynią za oknem. Czy człowiekowi naprawdę tylko tyle wystarczy? Widocznie tak.

Dom rodzinny, jaki zapamiętałem z dzieciństwa, był przestronny. Niewiele mebli, niewiele dobytku. Za to dużo ludzi. A pod koniec życia rodziców po prostu aż pęczniał od nadmiaru nagromadzonych przedmiotów. Człowiek wśród nich ginął. Przez oststni rok wywiozłem z domu kilka ciężarówek, pełnych tego, co uznałem za śmieci lub zbędne graty. Ale dom wcale nie jest pusty. Nadal pełno w nim przedmiotów użytecznych lub do których mam sentyment. A najwięcej książek i różnych papierów. Tego osobiście nie potrafię się pozbywać. Cały ten majdan utrudnia remont, zbiera kurz i wymaga ciągłego przestawiania z miejsca na miejsce. Najwidoczniej to nie do końca prawda, że podróże kształcą, bo jakoś nie zaszczepiły we mnie minimalizmu. A może właśnie dlatego, że w domu nie chcę się czuć, jak na Bliskim Wschodzie?

Wtorek, 28 marca 2017

Wycieczka do Iranu przeszła do historii. Tak, jak niedługi pobyt w kraju. Coś ten rok się zaczął zbyt pracowicie, jak na mój gust. Bo oto kolejna, bliskowschodnia delegacja: UKW (Ultra Krótka Wizyta) w Bejrucie. Tak krótka, że dziś zacząłem pracę, dziś ją skończyłem i dziś pora się pakować na powrót. Miałem jednak dość czasu by się przespacerować po mieście, które dawniej nazywano Paryżem wschodu. Co zostało z tamtego Paryża? Język francuski jest tu wciąż popularny. Ale na popularności zyskuje szybko angielski. Spacer nie był, niestety zbyt intensywny. Boję się przeciążać kolano, które mi dokucza od jakiegoś czasu. Coś w nim chrupie i w ogóle niepewnej jakieś. Dobrze, że nie mam, jak na razie, problemu z jazdą rowerem, tylko z chodzeniem kiepsko.

Jako archeolog uliczny - amator, gdziekolwiek się znajdę, wypatruję śladów przeszłości. Więc, gdy się znajdę w miejscu dotkniętym w przeszłości jakimś kataklizmem, na przykład wojną, to nie mogę się oprzeć, by nie szukać śladów tej wojny. Bejrut jest świetnym miejscem na uprawianie mojego hobby. Z roku na rok coraz bardziej ekscytującym. Dlaczego? Dlatego, że jeszcze niedawno ruiny, ślady po kulach i odłamkach, były tu wszechobecne. A dziś rany wojenne szybko się zabliźniają. To oczywiście bardzo optymistyczne. Tym bardziej pociągające są moje poszukiwania śladów walk, im jest ich mniej. Czy znikną całkowicie kiedykolwiek? Wątpię. W Warszawie ślady wojny można odnaleźć pomimo upływu prawie 80 lat. W Gorlicach ślady słynnej bitwy sprzed ponad 100 lat też są widoczne, gdy się wie, gdzie szukać. W Bejrucie nawet drzewa są okaleczone. Lecz jeszcze nie trzeba być detektywem. Jeszcze stoją w samym centrum budowle takie, jak na powyższym zdjęciu...

Na zakończenie znak zakazu z nutką Orientu.

Piątek, 17 marca 2017

Powinienem się cieszyć - dziś mam wieczorem rozpocząć podróż powrotną. Idą święta, irański nowy rok i wszystkie miejsca w samolotach zajęte. Niełatwo było znaleźć w tym okresie jakieś połączenie. Najpierw jazda do Isfahanu, potem lot do Teheranu. W Teheranie muszę się przedostać z lotniska krajowego na międzynarodowe, położone daleko za miastem. Ale tam dotrę już jutro, czyli po północy. A z lotniska Chomeiniego, już prosto do Wiednia. Teraz wszystko w rękach Allaha. Zawsze jest ta niepewność, że coś pójdzie nie tak. Na przesiadki mam mało czasu. Jakiekolwiek opóźnienia będą miały katastrofalne skutki. A przecież jutro wieczorem mam być już w Rzeszowie!

Powinienem się cieszyć a jednak to smutny dzień. Smutna rocznica, przywołująca przykre, nieodległe wspomnienia. I do tego wczoraj dowiedziałem się o śmierci Wojciecha Młynarskiego. W zastraszającym tempie odchodzą niedobitki z tych generacji, które niegdyś wykreowały świat otaczający mnie w dzieciństwie. W wieku trolejbusowym odnosi się wrażenie, iż naturalna pokoleniowa zmiana warty zachodzi szybko i gwałtownie. Dla wyjaśnienia dodam, że określenia "wiek trolejbusowy" użył kiedyś Daniel Olbrychski i ja je od niego przejąłem. Otóż podobno w latach 60-tych, gdy po ulicach stolicy jeździły jeszcze trolejbusy, ich numery zaczynały się do 50. Ot i cała tajemnica. Osobiście tych czasów nie pamiętam. Pamiętam samotną, linię do Piaseczna, obsługiwaną przez jakieś zielone pojazdy z demobilu. Jeszcze wiele lat po likwidacji tej linii, nad ulicą Puławską straszyły wsporniki sieci trakcyjnej. Aż wreszcie i ten ostatni ślad trolejbusów zniknął. Przepraszam. Jeżdżąc na rowerze, napotykam czasem pojedyncze pojazdy, stojące na prywatnych posesjach. Jacyś pasjonaci najwidoczniej próbują je uratować przed złomowaniem. Linia do Piaseczna była to jednak jakaś krótkotrwała efemeryda, podobna do czyjegoś kaprysu, by połączyć w Dębicy centrum miasta z zakładem "Igloopolu", a zdaje się, że nawet z jakimiś dalszymi okolicami.

Pozostając przy temacie trolejbusów. Najbardziej " trolejbusowym" miastem w Polsce jest oczywiście Gdynia. Zżyłem się tam z trajtkami podczas swoich studiów. Większość z nich, były to jakieś archaiczne, radzieckie konstrukcje, którym "szelki" notorycznie spadały z drutów trakcji, szczególnie na rozjazdach i pod wiaduktami kolejowymi. Trolejbusowymi miastami były też Lublin i Słupsk ale Gdynia to od czasów przedwojennych trolejbusowa stolica. Na zakończenie tematu wspomnę, iż przed kilkunastu laty odkryłem że na ulicach miast szwajcarskich, oprócz polskich autobusów Solaris, jeżdżą również trolejbusy tej marki! Dziś to rzecz normalna ale wówczas była dla mnie dużym zaskoczeniem. I dla samych Szwajcarów też, bo kraj nad Wisłą jakoś im się z techniką nie kojarzył. Mam tego dowód w postaci grubego, szwajcarskiego katalogu ciężarówek, autobusów i pojazdów specjalnych z lat 70-tych. Są tam reprezentowane pojazdy dostępne na szwajcarskim rynku. Niektóre bardzo egzotyczne, poczynając od amerykańskich trucków, przez ciężarówki japońskie po fińskie Sisu. Wschód Europy reprezentują Skody, Tatry i ciężarówki Csepel oraz Raba z Węgier. Próżno tam jednak szukać polskich Starów, Jelczów czy Autosanów.

Rozpisałem się o trolejbusach bo ... chciałem uciec od smutnego tematu przemijania. Nie do końca się udało. Po ulicach Gdyni wciąż krążą trajtki lecz o już zupełnie inne pojazdy, niż za czasów moich studiów. Tu też nastąpiła zmiana pokoleń.

Środa, 15 marca 2017

Ciągle w tym Iranie, o którym nie chce mi się pisać. Z ręką na sercu o niczym mi się nie chce pisać. Zaglądam do Raptularza z dwóch powodów: żeby zabić czas a jednocześnie uniknąć pisania tego, co powinienem: raportów służbowych i czegoś obiecanego Marzence.

Zamiast pisać można czytać. Nawet nosiłem się z zamiarem poświęcenia paru słów Raptularza swojej wyjazdowej lekturze. I nagle przypomniałem sobie, że już o tym kiedyś pisałem. Przed laty firma kazała mi napisać jakiś artykuł do firmowej gazetki. Dziwnym trafem odnalazłem tekst w starych pokładach służbowych śmieci. I postanowiłem go przytoczyć w całości. Nic mnie to nie kosztuje...

Trochę egzotyki czyli broń do zabijania czasu

W młodości pływałem na statkach. Na tankowcach, wożących ropę i jej produkty. Wielu ludziom, szczurom lądowym, taka praca wydawała się bardzo egzotyczna. Często się zdarzało, że na wieść o moim marynarskim zawodzie mówiono "Oooo!" A potem zadawano mi głupie, naiwne pytania, dotyczące życia na morzu. Od wielu już lat pracuję, jako serwisant i uważam, iż to zajęcie bardziej egzotyczne, niż monotonne krążenie tankowcem pomiędzy polem naftowym a rafinerią. Mało kogo to jednak interesuje. Gdy, zapytany o rodzaj wykonywanej pracy odpowiadam zgodnie z prawdą, że serwisuję przekładnie, rozmówca zwykle mówi "aha!". Wzrusza ramionami i o nic więcej nie pyta. Dopiero, kiedy do jego świadomości dociera fakt, iż dziś jestem w kraju a już jutro mogę być w drodze do Meksyku, Boliwii albo Chin, zaczyna przejawiać oznaki zainteresowania. A przecież dziś, w dobie tanich linii lotniczych, masowych wyjazdów na urlop w odległe zakątki globu, samo podróżowanie nie jest już tak egzotyczne, jak dawniej. Praca serwisanta miewa inne, o wiele bardziej egzotyczne cechy, które dla postronnego obserwatora są o wiele trudniejsze do zrozumienia. Jedną z tych cech jest całkowita nieprzewidywalność. Można przesiedzieć w domu cały miesiąc, bez jednego zlecenia a można po długim wyjeździe wyruszyć na następny, bez rozpakowania walizki. Można wyjechać na kilka tygodni i wrócić po paru dniach. A można też wyskoczyć na dwa dni i powrócić po dwóch miesiącach. Zlecenia bywają różne i łączy je właściwie tylko to, że mają trzy niezmienne składniki: najpierw jest podróż do celu, potem pobyt TAM, aż wreszcie powrót. Podróżą może być krótka przejażdżka samochodem lub trwający z przesiadkami dwie doby, lot samolotem. A samo zadanie? No, cóż, od miłego spotkania przy kawie w biurze klienta, do wielotygodniowej harówki od świtu do nocy w jakiejś niewiarygodnie brudnej cementowni. Wszystko może się zdarzyć, ze wszystkim trzeba się liczyć a przewidzieć wszystkiego nie sposób! Przed wyruszeniem w nieznane, człowiek zadaje sobie pytania. Jaka tam będzie temperatura? Czy są tam moskity? Co ja tam będę jadł? Czy będzie zasięg telefonu i Internet? Czy będzie bezpiecznie? Jakich narzędzi potrzebuję? A jakich dokumentów? Ile czasu mi to zajmie? Kwestia czasu jest kluczowa. Wpływa na prywatne plany, życie osobiste, zdrowie fizyczne i psychiczne. Każdy serwisant zna przykładów aż nadto. Kiedy zamykam za sobą drzwi domu i ruszam na lotnisko, nigdy nie wiem ile czasu upłynie, nim tu wrócę. Kawałek życia pomiędzy wyjazdem a powrotem oddaję do dyspozycji firmy, jej klienta, linii lotniczych i nie wiadomo, kogo jeszcze. Każdy, kto wyrusza w taką drogę wie, iż wcześniej czy później stanie przed problemem czasu, którym nie może dowolnie rozporządzać ale który musi jakoś zagospodarować. Kwadrans spędzony w autobusie, gdzieś pomiędzy terminalem lotniskowym a samolotem. Albo tydzień bezczynnego oczekiwania w cementowni na brakujące części, na dźwig o odpowiedniej nośności... Czas, który wolałoby się spędzić w domu z rodziną… Niestety, to niemożliwe! Coś z tym czasem trzeba zrobić. Trzeba ten czas po prostu zabić! Dziś wydaje się to proste i oczywiste. Niemal każdy podróżujący ma podręczne bagaże i kieszenie wypełnione bronią i amunicją, niczym komandos wyruszający na akcję. Bronią do zabijania czasu. Smartfony, tablety, e-booki, notebooki, laptopy, konsole, MP3- playery i wszystkie inne gadżety dowolnego kalibru. To broń uniwersalna i odpowiednio użyta jest bardzo celna. Pod warunkiem, że nie padnie bateria, dysk albo słuchawki. Pod warunkiem, że jest sieć, zasilanie, no i, że w ogóle w danych warunkach można to coś włączyć i że zadziała! To wszystko jest nowym wyposażeniem, o którym nie miałem pojęcia, gdy jakieś ćwierć wieku temu wyruszałem w swoją pierwszą, wielką podróż. Tu dochodzę do sedna sprawy. Ja w tych odległych czasach nie byłem bezbronny. Miałem uniwersalną broń do zabijania czasu czyli "coś do czytania". Czy w dzisiejszych, nowoczesnych czasach, coś, co wydrukowano na papierze jest już anachronizmem? Czy warto jeszcze wozić papier? Obciążać bagaż balastem książek, kolorowych magazynów? Uważam, że warto. Bo to jest coś jak broń biała. Dobra książka, choć ciężka i nieporęczna, jest klasyczna i nobilitująca. Jak paradna szabla u boku oficera. A lekkie niczym piórko, czasopismo, to cichy i niezawodny zabójca czasu, niczym nóż w rękach komandosa. Jak każdy stary wiarus, wypróbowałem wiele rodzajów broni i na podstawie własnego doświadczenia wybrałem to, co mi najbardziej odpowiada, co najlepiej leży w dłoni. Mam swój arsenał, bez którego nigdy nie wyruszam w drogę. Zdradzę jego tajemnicę, choć nikogo nie namawiam, by mnie naśladował.

Książki. Zabieram je rzadko. Z kilku powodów. Te, które mnie interesują, są zwykle ciężkie, zajmują dużo miejsca. Na długo nie wystarczają. Dobrą książkę pochłania się zadziwiająco szybko. Żal ją potem wyrzucić i trzeba targać z powrotem. Jest też duże ryzyko, że się ją gdzieś przez przypadek zostawi - może się to skończyć dotkliwą stratą. Zabrana księga może się też okazać niestrawną pomyłką - trzeba wówczas pozostać na długim wyjeździe, bez czegoś ciekawego do czytania.

Czasopisma. To już coś bardziej uniwersalnego. Jednak wybór tytułów nie jest wcale dla mnie taki łatwy. Trzeba uważać, co się czyta i w jakich ilościach! W czasach, gdy jeszcze pływałem na morzu, wpadł w moje ręce bardzo gruby plik tygodników "Wprost". Po prostu, żona innego polskiego oficera przysyłała mu je regularnie na statek i odziedziczyłem po nim całą, wielomiesięczną kolekcję. Rzuciłem się na lekturę jak wygłodniały wilk i... Czasopismo było strawne w małych dawkach ale nie nadawało się jako obszerna lektura. Dlaczego? Prawie wszystkie artykuły były pesymistyczne! W ciężkiej pracy, z dala od domu, powodów do pesymizmu jest dość na co dzień, nie warto się dodatkowo dołować... I ja, pod wpływem źle dawkowanej lektury niemal popadłem w depresję.

Lepiej nie czytać "na smutno". Warto zabrać coś lżejszego, weselszego, frywolnego… ale nie można popadać w skrajności. "Playboya" lepiej nie zabierać. Przynajmniej nie do każdego kraju. I czytać tego w miejscach publicznych też jakoś nie wypada.

Sytuację ratuje prasa fachowa. Pod warunkiem, iż komuś się nie nudzi czytanie na okrągło o starych samochodach, hodowli kanarków, zbieraniu znaczków czy podróżach. Mnie, prawdę powiedziawszy, wszystko z czasem nudzi. Dlatego, gdy przypadek sprawił, że wpadł w moje ręce pewnego razu miesięcznik dla młodzieży "Młody Technik", byłem zdumiony, że potrafię go przeczytać od deski do deski. Żadnej polityki, żadnych wulgaryzmów, żadnych plotek o celebrytach, żadnych płytkich i irytujących wywiadów. Tylko przystępnie i rzeczowo podane fakty z dziedziny nauki i techniki. Odkąd odkryłem "Młodego Technika", jest on nieodłącznym towarzyszem moich serwisowych podróży.

Na koniec wyjawię moją "wunderwaffe" - cudowną broń do zabijania czasu. Przepis jest prosty. Najpierw pozwalam w domu urosnąć stercie różnych pism. Mogą to być i kolorowe pisma kobiece, i tygodniki społeczno- polityczne. Niech będzie jakiś magazyn sportowy i nawet pismo parafialne. Najważniejsze, by była różnorodność. Gdy uzbiera się dość, trzeba poświęcić nieco czasu, by oddzielić ziarno od plew. Przeglądam pisma po kolei i wybieram artykuły, które mnie interesują. Wybrane artykuły wyrywam i układam na jedną kupkę a całą resztę na dugą. Wydzieranki trafiają do podróżnej torby a pozostałości - ekologom na makulaturę. Po tej prostej operacji mam co czytać, choćby przez miesiąc. Moja wydzieranka ma wiele zalet. Wiem, co będę czytał, i wiem, że to będzie interesujące. Taką lekturę mogę w każdej chwili przerwać i nigdy do niej nie powrócić. W danej chwili mam w ręce tylko jedną kartkę, którą mogę złożyć i schować do kieszeni. Mogę to czytać w każdej chwili i w każdym miejscu. I jeszcze jedna, cudowna cecha: wszystko, co już przeczytam, mogę natychmiast wyrzucić do kosza i mój balast wciąż się zmniejsza. Mogę się też pozbyć całości bez większego żalu.

Na koniec anegdota. Pewnego razu siedziałem zaczytany w poczekalni jakiegoś lotniska, chyba to było Kloten w Zurychu. Wstałem na chwilę z fotela, by wziąć z bufetu coś do picia. Wracam na miejsce, a tu… nie ma mojej prasówki! Ktoś ukradł? Niemożliwe! Drogą logicznej dedukcji (w końcu jestem inżynierem - mechanikiem!), odtworzyłem przypuszczalny ciąg zdarzeń. Przeszukałem kosze i w jednym z nich odnalazłem swoją lekturę, którą jakaś sprzątaczka uznała za odpadki. Bo tak już w życiu bywa, że rzeczy dla nas cenne i wartościowe mogą się komuś innemu wydać śmieciami.

Wtorek, 14 marca 2017

Przemieściłem się ok. 500 km i znalazłem w niewielkiej miejscowości, w górach na południe od Isfahanu. Na moją podróż rzuca cień nadchodzący, irański, nowy rok. Dlaczego? Bo wszystkie loty są zarezerwowane i trudno mi zorganizować powrót. Dotyczy to zarówno krajowych lotów do Teheranu, jak i połączeń z Europą. No, ale jakoś, kiedyś przecież muszę wrócić.

Ostatnio, oboje z Marzenką, żyjemy głównie remontem domu w Rzeszowie. Dużo czasu poświęcamy projektowaniu, dobieraniu wyposażenia. Wiele dzieje się zaocznie, bez naszej obecności i udziału. Na przykład właśnie teraz, kiedy przebywam tak daleko, mają dotrzeć różne, zamówione przez nas materiały. Marzenka sama musi się borykać z odbiorem. Ona pierwsza się przekona naocznie, czy nasz wybór był trafiony, czy okaże się kosztowną porażką.

Wciąż powtarzają się zaskakujące sytuacje. Hipermarkety, składy budowlane i sklepy internetowe są pełne towarów. Gdy jednak ma się wyraźną wizję i zaczyna się urządzać w określonym stylu, trudno cokolwiek wybrać. A jak już się uda coś znaleźć, jest to z reguły bardzo drogie.

Poniedziałek, 13 marca 2017

Odzywam się po ponad miesięcznej przerwie. Znów jestem delegacji. Narodziła się taka nowa, świecka tradycja, że wpisów dokonuję wyłącznie na wyjazdach a zamieszczam je po powrocie. W domu nie mam na pisanie ochoty ani czasu.

Mamy już marzec. Rok zaczął się dla mnie pod znakiem Bliskiego i Środkowego Wschodu. Teraz właśnie odbywam kolejne tournée po Iranie. Częste zmiany miejsc pobytu, otoczenia. Chwilami nie wiem, jak się nazywam. Nowi ludzie, coraz to nowe, zawodowe problemy. Akurat ludzie, to dobra strona tej wyprawy. Są bardzo mili i gościnni. Na warunki bytowe również nie mogę narzekać. Jedzenie trochę zbyt monotonne. Króluje nieśmiertelny kurczak z ryżem. Tak naprawdę, dokuczają mi dwie rzeczy. Będąc wciąż w podróży, nie mam czasu na pranie i obserwuję z niepokojem, jak zapas czystych rzeczy w walizce szybko topnieje. I choć poruszam się po ciekawych turystycznie miejscach, nie mam czasu nic, ale to absolutnie nic zwiedzić. Właśnie ostatnio znalazłem się w historycznym mieście Yazd, zbudowanym z cegieł suszonych na słońcu. I cóż z tego? Ja widziałem tylko cementownię, położoną daleko na pustyni. Mieszkam w niezłym hotelu, uczęszczanym przez turystów. Właśnie napotkałem dużą grupę podstarzałych Włochów.

Jedyną ciekawostką, którą się chcę podzielić, jest wykorzystywanie dużych obiektów przemysłowych, jako swoistej galerii malarstwa. Czego przykłady zamieszczam poniżej. Tak dla okrasy.

Wtorek, 31 stycznia 2017

Kolejny pobyt w Libanie dobiega końca. Przez długą, nocną pracę, wiele się nim nie nacieszyłem ani wiele nie widziałem. Trochę szkoda, bo to bardzo ciekawy kraj. I jak na kraj Arabski całkiem "normalny". Ja, w każdym razie dobrze się tu czuję. Wynika to z pewnością z dużego procentu chrześcijan i trochę z, wciąż obecnych, wpływów francuskich. To wymieszanie islamu z chrześcijaństwem jest jak dwa odmienne metale, zanurzone w elektrolicie - z natury tworzy ogniwo i generuje napięcie. Wciąż o tym przypominają obstrzelane fasady domów w Bejrucie.

Jeszcze na początku lat 70-tych Bejrut nazywano Paryżem wchodu. Można było tu normalnie przyjeżdżać na turystykę. Teraz też panuje jaki - taki pokój. Ale gdy sobie pomyślę: czy doczekam czasów, gdy będzie można tu bez wahania wybrać prywatne, to mi się robi smutno. Bo w takie cuda nie wierzę.

Optymistyczne jest to, że w cementowni mi powiedziano, iż rok 2016 był dla nich dobrym rokiem. Cement oznacza budowanie. A nikt nie buduje, gdy się zaraz spodziewa wojny. No, może z wyjątkiem bunkrów i schronów. Jak im tu w każdym razie życzę jak najlepiej.

29 stycznia 2017, chyba jeszcze niedziela

Czas mija nieubłaganie. Dopiero był Sylwester, a już dobiega końca pierwszy miesiąc nowego roku. Wszystko tak: ledwie się zacznie a już dobiega końca.

Pobyt w Arabii, powrót i tygodniowy pobyt w domu - wszystko historia. Od paru dni jestem, dla odmiany, w Libanie. Brzmi to nieco groźnie ale na razie panuje tu pokój i spokój. Tu pokój zawsze wisi na włosku, jak przystało na kraj wciśnięty pomiędzy Izrael i Syrię. I niech tak wytrzyma jeszcze przez parę dni!

Przez ponad dziesięć dni żadnego wpisu. Trochę nie miałem potrzeby a trochę byłem zajęty innymi sprawami. I tak jest do chwili obecnej. Jestem w pracy po trzynaście godzin i to nocnych. Dawniej to była bułka z masłem, a dziś... Jestem zmęczony i niewyspany. Jak to niektórzy mówią: daje znać o sobie PESEL. Inni, z kolei bardziej dosadnie: SKS, czyli starość, k..., starość. Pozostaje mi niewiele wolnego czasu na cokolwiek. I jeszcze muszę go wygospodarować na zajęcia pilniejsze, niż pisanie o wszystkim i o niczym.

Środa, 18 stycznia

Dziś kończę swoją wizytę w Królestwie. Mam już tylko do załatwienia kończące narady i podpisanie papierów. Niestety to integralna część tej roboty i nie da się jej uniknąć. W niektórych krajach i firmach trwa to dość długo i może zająć cały dzień.

Na co dzień pracuję z różnymi jednostkami. Chodzi mi o jednostki miary. Na przykład, jest dla mnie ważne, że coś waży 110 ton a coś muszę przesunąć o 0,1 mm. Albo, że gdzieś trzeba zadać ciśnienie 1600 bar, czy moment 99 niutonometrów. Takie wielkości są dla mnie zrozumiałe i nie muszę sobie ich dodatkowo przeliczać. A mógłbym. Na przykład na ciężar czołgu, grubość włosa czy ciśnienie w lufie karabinu podczas strzału. Bywają jednak wielkości jednostek, które nic mi nie mówią, mogę je tylko porównać z innymi. Jak na wyniku badań laboratoryjnych, jaki otrzymuje pacjent. Na przykład, jak coś wynosi 2,2 to jest dobrze a jak powyżej 7 to już źle.

Dla człowieka, punktem odniesienia i miarą wszechrzeczy, był zawsze on sam. Stąd w użycie weszły np. stopy i łokcie. Z czasem potrzebne się okazały większe jednostki. Na przykład starożytni Grecy mierzyli długości w stadionach. I to był dobry pomysł, poniekąd aktualny do dziś. Mamy, co prawda międzynarodowe jednostki miary, jak metr, gram, kelwin itd. To jednak do przeciętnego człowieka nie przemawia i pewnych wielkości nie może sobie wyobrazić. Dlatego na kanałach popularnonaukowych wiele rzeczy przelicza się obrazowo na boiska piłkarskie (zwykle nie wyjaśnia się jednak, o jaką piłkę chodzi: ręczną, nożną, czy może futbol amerykański), na ciężar samochodów, autobusów albo słoni. Jest to trochę dziwne, bo słonia ani autobusu nikt i tak nie podniesie, więc nie potrafi sobie jego wagi wyobrazić. Chyba, że przeliczy sobie znów np. na ciężar czegoś, co sam udźwignął, np żonę czy worek cementu.

Pomimo wysiłków wielu religijnych i ateistycznych idealistów, ludzie są ciągle bardzo materialistyczni. Chyba tym można tłumaczyć, iż ostateczną miarą wszystkiego, dla wszystkich zrozumiałą jest pieniądz. Kiedy, na przykład media podają, ile milionów zarobił sławny sportowiec albo na ile miliardów szacuje się majątek znanego biznesmena, to każdy chyba jest w stanie sobie wielkie sumy dolarów czy euro wyobrazić. Rzadko kiedy ktoś próbuje to przystępnie zobrazować, a szkoda. Pamiętam ze studenckich czasów, że sam tego próbowałem. Podano wówczas, ile w ciągu roku zarobił Michael Jackson, najpopularniejszy wtedy piosenkarz. Dziś nie chce mi się odtwarzać szczegółów - ogólnej sumy, ani przyjętych dolarowych nominałów. Ale zadałem sobie trud wyliczenia, że gdyby zamienić tamtą sumę na gotówkę, to plik banknotów miałby grubość 30 kilometrów! Było to tak szokujące odkrycie, że zapamiętałem do dziś...

Wtorek, 17 stycznia 2017

Nieraz, w rozmowach się zarzekam, że nie oglądam seriali telewizyjnych. Ale to nieprawda. Wczoraj udało mi się zakończyć pewien, mały saudyjski projekt. Projekt polegał na tym, by podczas nudnych pobytów w Królestwie, obejrzeć na YouTube wszystkie odcinki kultowego serialu "Time Team" czyli, jak to przetłumaczono na kanale Discovery, "Podróże w czasie". Jest tych odcinków ponad 280, obejrzanych na przestrzeni półtora roku. Zajęło mi to kilka wizyt w Arabii. Poszłoby szybciej, lecz nie zawsze miałem Internet i dość czasu.

Seria powstawała w latach 1993 - 2014. Nie wiem dokładnie, kiedy kilka lub kilkanaście odcinków wyemitowało polskie Discovery, lecz o ile pamiętam, były to lata 2001 - 2002. Wówczas oboje z Marzenką zakochaliśmy się w serialu i w jego uczestnikach. ( Piszę w uczestnikach, nie w bohaterach, bo prawdziwymi bohaterami, były stanowiska archeologiczne) Ach, łezka się kręci w oku ze wzruszenia. Obejrzałem wszystkie sezony a nawet wcześniejszy program "Time signs", który stał się inspiracją do powstania serii. Chyba najbardziej mi się podoba fragment programu "Time signs", w którym Mick ogląda stare wiejskie zagrody, opuszczone przed budową tamy wodnej.

Nie ma już Micka Astona, brytyjskiego guru archeologii średniowiecznej, bez którego serial ani by nie powstał, ani nie miał tego klimatu. Mick zmarł w 2013 roku. A ja jestem właśnie w trakcie oglądania jego wywiadów i wypowiedzi, dostępnych w sieci. Dlaczego? Bo generalnie nie uznaję autorytetów, ale lubię słuchać czasem mądrych ludzi. I Mick był jednym z takich mądrych ludzi.

Kilka haseł, wartych zapamiętania z wczoraj obejrzanych wypowiedzi.

Letnie wakacje szkolne to pamiątka po czasach, gdy w porze żniw potrzebne były do pracy wszystkie ręce, więc młodzież i studentów zwalniano do domu.

Czy warto przez 40 lat, przez 5 dni w tygodniu, wykonywać nielubianą pracę po to, by żyć w pełni tylko w czasie weekendów?

W dawnych wiekach ludzie używali bardzo niewiele metalowych przedmiotów, więc ci, którzy buszują po stanowiskach archeologicznych z wykrywaczami metalu, bardzo niewiele się dowiedzą o życiu dawnych ludzi, a stanowisko zniszczą.

Na koniec hasło doświadczonego archeologa, które daje do myślenia: teraz są najlepsze czasy, żeby w nich żyć!

Poniedziałek, 16 stycznia 2017

Przyznam się, że rzadko, bo rzadko, ale cofam się w czasie. W tym sensie, iż czytam swoje własne, stare zapiski. I odnoszę z nich wrażenie, że głównie szlajam się służbowo po świecie i ciągle marudzę. Moje wpisy są, nie tyle negatywne, co jakieś takie smutne... A przecież życie jest piękne, a świat jest ciekawy. Wciąż, pomimo globalizacyjnej urawniłowki, można doświadczyć czegoś nowego, egzotycznego. Wystarczy, że sięgnę pamięcią do paru niedawnych wyjazdów, by wspomnieć coś, z czym w Polsce bym się raczej nie spotkał.

Obecnie jestem w Arabii Saudyjskiej. I tutaj mam w samochodzie radio, nastawione na rozgłośnię, nadającą na okrągło, tylko i wyłącznie śpiewne modły. Za to w Iranie, podczas ostatniej wizyty, znajdowałem kanały TV, w kółko pokazujące ludzi, masowo przekraczających granicę i maszerujących, maszerujących, maszerujących. Mogłem się tylko domyślić, iż była to jakaś ważna pielgrzymka do Karbali w Iraku. W Bułgarii jest program TV, który nadaje wyłącznie ludową muzykę bałkańską. I przyznaję, że lubię go włączać. A we Włoszech natrafiłem na kanał tele-zakupów, gdzie przez całą dobę prezentowano na sprzedaż perskie dywany. O każdym opowiadano coś z wielkim zapałem. I dopiero tam zauważyłem, że wiele z tych dywanów ma w określonym miejscu, jakiś arabski napis.

W wielu krajach, w każdym pokoju hotelowym jest biblia. Bywają takie, w których jest i biblia i Koran. Tutaj, czyli w Arabii S. w hotelu jest oczywiście tylko Koran. I tak jest w paru innych krajach. Jest też qubla czyli strzałka wskazująca kierunek Mekki. Z Izraela nie pamiętam ani qubli ani biblii, za to na framudze każdych drzwi jest mezuza. Akurat mezuzę można jeszcze, przy odrobinie szczęścia, odnaleźć w starych, pożydowskich domach w Polsce, ale oczywiście nie w hotelu.

Na Filipinach w moim hotelu, przez okres adwentu, odprawiano codziennie mszę. A wieczorami, w holu, chórek śpiewał kolędy. W Izraelu, dla odmiany, w hotelach bywają windy szabasowe, którymi można się poruszać bez naciskania guzików. Po sąsiedzku, w Libanie, podczas kontroli paszportowej, oficer wypatrzył na okładce mojego paszportu, jakąś żółtą nalepkę z kodem paskowym. Twierdził, że ta nalepka jest napewno z Izraela i że mnie z nią nie przepuści. Zabrał paszport, jakiś czas go nie było. Potem wrócił, wbił mi stempel i wpuścił do Libanu. Ale nalepki już nie było! Sam ją zdał...

I jeszcze coś z innej beczki. Powróciłem do Chin, po paroletniej nieobecności. W międzyczasie na wszystkich drogach, którymi się poruszałem, zainstalowano co kilka kilometrów jakieś bramki rejestracji, czy pomiaru prędkości. Błysk światła, w dzień i w nocy, oświetlał każdy, przejeżdżający samochód, bez względu na prędkość. Było to trochę stresujące. A kierowcy rzeczywiście jeździli wolniej niż dawniej. Ostatnia ciekawostka dotyczy również ruchu drogowego w Chinach. W zakładzie, który odwiedziłem, fabryka była po jednej stronie szosy, kwatery i stołówka po drugiej. W godzinach rozpoczęcia i zakończenia pracy, przyjeżdżał na motocyklu policjant. Przed bramą wytaczał na środek drogi taki słup na kółkach, ze świetlną regulacją ruchu, zasilany z baterii. U nas trafiają się podobne przy robotach drogowych. Ale tamten, chiński, niczym Światowid, miał światła na cztery strony świata i sam jeden zastępował przejście dla pieszych. Ale bym wyszedł na głupka, gdyby coś takiego w Polsce też gdzieś funkcjonowało. Lecz ja naprawdę tam zobaczyłem ten patent po raz pierwszy!

Niedziela, 15 stycznia

Znajomi czasem pytają mnie, co jadam tu i tam podczas swoich podróży. Mówię nieraz, że w "większej połowie" odwiedzanych krajów, jadam niemal na okrągło dwie potrawy: ryż z kurczakiem i kurczaka z ryżem. I tutaj jest tak samo. Ryż z kurczakiem oraz kurczak z ryżem jest codziennie. Oprócz tego, raz była do wyboru wołowina, a raz kurczak curry. Dzisiaj był hit tygodnia: baranina! Z ryżem...

Mój chleb powszedni, czyli ryż i kurczak. Smacznego!

Sobota, 14 stycznia

Wczorajszy piątek 13-go objawił się tym, że mieliśmy z Marzenką kłopoty telekomunikacyjne i przez cały wieczór nie udało nam się uzyskać połączenia. Poza tym jednym incydentem, przebiegł spokojnie.

Przypomina mi się czasem piosenka Młynarskiego o matce: "Ona jedna dostrzegała w durnym świecie tym jakiś ład" - jakoś tak to leciało. Podziwiam ludzi, obdarzonych darem dostrzegania w świecie ładu. Mnie się to jakoś nie udaje. Im dłużej żyję, tym bardziej mi się wydaje na głowie postawiony. Jakiś przykład z życia wzięty?

Jeżdżę do różnych krajów, odwiedzając fabryki, głównie cementownie. Chcąc, nie chcąc, dostrzegam podobieństwa i różnice. Fabryki różnią się bardzo, na przykład w podejściu do BHP. Ja zawsze chodzę w kasku, choć wciąż bywają miejsca, gdzie nikt by mi złego słowa nie powiedział, gdybym go nie miał na głowie. Generalnie kask, to minimum ale dzisiaj BHP czyli SAFETY, jest bardzo "trendy", więc szanujące się, międzynarodowe koncerny, a za nimi inni, śrubują wymagania. Nie będę się rozpisywał o różnych procedurach, formularzach, certyfikatach, całej biurokracji, która często uniemożliwia a zawsze utrudnia robotę. Ale ochrona osobista dotyka mnie bezpośrednio, czyli mojego ciała. Buty ochronne, kamizelki odblaskowe, długie rękawy, ochrona uszu, okulary ochronne. Wszystko ładnie, pięknie ale przepisy chcą tego, czy trzeba, czy nie. Ja mam tyle doświadczenia, że wiem, kiedy jakie środki ochronne są mi niezbędne. I nikt tego lepiej nie wie. Stosowane nie w porę, nie na miejscu, są uciążliwe a nawet niebezpieczne. Chyba najgłupsze są te okulary ochronne, które momentalnie w tropikach zaparowują, zachlapują potem, pokrywają się kurzem, w końcu się rysują. Ja w nich staję się ślepy. Ale na modę nie ma mocnych. Nie trzeba jechać do fabryki. Wystarczy oglądać różne programy popularnonaukowe a nawet zwykłe kryminały, by się przekonać, jak, szczególnie w krajach anglosaskich upodobano sobie owe okulary ochronne. Bez nich nie robi się archeologicznych eksperymentów, chemicznych doświadczeń, nie strzela się z pistoletu, nie kuje się w kuźni. Itd, itp.

Oczywiście wszystko dla naszego (Mojego!) dobra i bezpieczeństwa. Ci, co wiedzą lepiej, co jest dla mnie dobre, każą mi zakładać owe okulary, każą zapinać w samochodzie pasy, nie pozwalają wypić nawet jednego piwa za kierownicą, nie pozwalają palić ogniska we własnym ogródku, nie dają się spakować do samolotu tak, jak bym chciał... korowód bez końca. Już tyle tego administracyjnego dobra i bezpieczeństwa, że można by pomyśleć, iż raj na ziemi blisko...

Kiedy przepisy mnie zmuszają, ubieram te nieszczęsne okulary i zawsze wspominam swoje pierwsze kroki w mechanice. Miałem piętnaście lat, gdy rozpocząłem zajęcia na tokarni, w warsztatach szkolnych samochodówki. Wówczas jedynym wymogiem BHP dla takich, jak ja nastolatków, był beret na głowie! O zaprószenie oka latającymi wszędzie wiórami, jakoś nikt się nie martwił. Nikt nie zmuszał dzieci do pływania łódką w kamizelkach. Nikt się nie bał wypuścić klasę do domu, gdy jakieś lekcje przepadały. Ba, nie było problemu, bym ja, jako 8-latek, sam chodził na drugą zmianę do szkoły i sam wracał do domu, gdy było ciemno. Można powiedzieć, że to były dawne, dzikie, prymitywne czasy. Czasy były na tyle dzikie, że kończąc np. samochodówkę, zdobywało się jakiś fach, znajdowało się w tym fachu robotę i się z tego żyło. Gdy się człowiek źle czuł, to się po prostu szło wprost do lekarza, specjalisty od tego co bolało. Gdy się okazywało, że pacjent chory, to się go leczyło. Jak człowiek robił, co do niego należało, to miał święty spokój do emerytury. Gdy przepracował, ile należało, to przechodził na emeryturę i dostawał, ile się należało. A jak umarł, to też zawsze miejsce na cmentarzu się znalazło. Ale to nie było dla mojego dobra i bezpieczeństwa! To były czasy ustroju totalitarnego, okres błędów i wypaczeń.

Dziś dla mojego dobra i bezpieczeństwa, każą mi nosić na okrągło okulary ochronne. Szkoda tylko, że te okulary są bezbarwne a nie różowe. Bo może przez nie bym zobaczył to, czego bez nich nie mogę dostrzec w tych czasach powszechnego dobra i bezpieczeństwa: pewności zatrudnienia, normalnego dostępu do lekarza i emerytury, z której bym mógł wyżyć.

Ale jakiś sens w tych okularach jest. Może na przykład ktoś wyliczył, że mam 37,8 % większe szanse, że sobie oka nie zaprószę. I dobrze, bo w okularach czy bez, do okulisty i tak się nie dostanę... Mój problem polega na tym, że mam 90% szansy, że któregoś dnia sobie przez te okulary łeb rozwalę. No, ale wtedy pochowają mnie z dobrymi oczami! Chyba, że medycyna tak się rozwinie, że przeszczepią je komuś innemu. Tylko po co komu oczy krótkowidza?

Piątek, 13 stycznia 2017, Kolejna rocznica spalenia na stosie Templariuszy

Dziś, po namyśle, postanowiłem jednak zamieścić dwa zdjęcia ze Stambułu. Jedno przedstawia kolejkę do zmiany biletów, drugie śnieg. Oba są nieudane, ale lepszych nie mam. A to jest TA kolejka, w której stałem i TEN śnieg, który spowodował paraliż lotniska. Tylko po co zamieszczać zdjęcia, z których, tak naprawdę, nic nie wynika. Każdy wie, jak wygląda śnieg i każdy potrafi sobie wyobrazić długą kolejkę. Ja sam ostatnio dużo piszę, a mało zdjęć pokazuję. I nieraz zły jestem na portale internetowe i niektóre czasopisma, że ozdabiają suche informacje, jakby "na siłę", ilustracjami. Nie ma jeszcze zdjęć z katastrofy kolejowej, nalotu bombowego czy trzęsienia ziemi? No problem - pokażemy jakiś inny pociąg, jakieś inne eksplozje czy ruiny i będzie dobrze. Czytam często pewne pismo popularno-naukowe, które ma podobny problem. Jak zilustrować niewidzialne zjawisko, abstrakcyjną koncepcję naukową czy mający dopiero powstać system komputerowy? Redakcja stosuje z lubością "wizualizacje", które nic nie pokazują i nic z nich nie wynika ale do każdej notatki mają kolorowy obrazek. I to się liczy.

Coś w tym jest! Sam w dzieciństwie dużo czytałem. Nie lubiłem książek bez obrazków. Irytowało mnie na przykład, że w moim wydaniu Trylogii Sienkiewicza, trafiał się jeden prosty, czarno-biały rysunek, niemal szkic, na dobre 100 stron. Bywały też książki - o zgrozo - zupełnie pozbawione ilustracji! Nie oczekiwałem komiksu ale miałem przecież, dla porównania, autorstwa tegoż samego Sienkiewicza, książkę "W pustyni i w puszczy", tak pięknie i bogato ilustrowaną przez Szymona Kobylińskiego, że aż się chciało ją brać do ręki. Lecz tamta książka to było arcydziełko. Przygotowanie wszystkich ilustracji, i to wykonanych w jakiejś technice rytowniczej, musiało zająć masę czasu. Dziś kosztowałoby to krocie, nawet z użyciem komputera. Współczesność rządzi się jednak innymi ekonomicznymi prawami.

Czwartek, 12 stycznia 2017

Minęły dopiero dwa dni, odkąd dotarłem do celu podróży i mogłem rozpocząć normalne, delegacyjne bytowanie (praca - kwatera) a już, jak zwykle ,wkrada się monotonia. Mała analogia do temperatur, podawanych w aplikacjach pogodowych: Pobyt rzeczywisty - 2 dni, pobyt odczuwalny - 10 dni. Dopiero na tej podstawie dociera do mnie, ile trwała podróż! Pobyt tutaj jest wciąż od niej krótszy.

Dzisiaj chciałem się podzielić refleksją o zapachach. Gdy pisałem o współpasażerach lotu do Yanbu, o tej grupie Azjatów, nazwanych Tadżykami, wspomniałem, że parodniowe koczowanie na lotnisku nie pozostawiło na nich widzialnych śladów poniewierki. Nic dziwnego, w końcu pochodzą od koczowników i koczowanie mają we krwi. Ale kulturalnie nie napisałem wówczas całej prawdy. Gdy wsiadaliśmy grupowo do upragnionego samolotu, poczułem wyraźnie, jak ... ich wszystkich czuć. Nie bójmy się tego słowa - śmierdziało od nich. Nie wiem, czy wpływ miało owo sławetne koczowanie na lotnisku, czy był to "naturalny stan rzeczy". Pamiętam, jak przed wielu, wielu laty, zwiedzając wawelskie komnaty, zdarzyło mi się napotkać grupę Polaków z Kazachstanu. Też byli, w zamkowych wnętrzach, "łatwo wyczuwalni". Może tak właśnie pachną bezkresne, azjatyckie stepy?

Jadąc nieraz miejskim autobusem albo tramwajem, można zaobserwować ciekawe zjawisko. Zdarza się, że pomimo ogólnego tłoku, jakaś część pojazdu pozostaje luźniejsza a nawet pustawa. Częstą przyczyną, jest obecność bezdomnego albo innej osoby, którą kąpiel i pranie od dawna omijają. Łatwo się wówczas przekonać naocznie, że ludzie mają w różnym stopniu zmysł węchu wyczulony na pewne zapachy. Jedni pasażerowie trwając dzielnie w pobliżu "epicentrum", korzystają z wolnego miejsca, inni wolą uciec w najdalszy kąt albo i do drugiego wagonu.

Myślę, że wielu czytelników, podróżujących do egzotycznych krajów, zgodzi się ze mną, że w tropikach zapachy są intensywniejsze. W ogrodzie, dżungli czy nagrzanej słońcem sawannie zapachy te są raczej przyjemne: pachną rośliny, ziemia a nawet zbiorniki wodne. Gorzej jest w skupiskach ludzi. Wiele miejsc czuć wilgocią, otwartymi rynsztokami, gnijącymi odpadkami i moczem. Gdy się chce jechać do ciepłych krajów, a tam opuścić azyl kurortu czy międzynarodowego hotelu i wyjść na ulicę, wmieszać się między ludzi - trzeba być na to przygotowanym. Tak już jest i tyle. Osobiście znam w tropikach tylko jedną oazę czystości - Singapur.

A wszystko zależy od punktu odniesienia. W czasach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości, większość dorosłych paliła. Gdzie chcieli i kiedy chcieli - na okrągło. Nawet w pociągach, ozdobionych surrealistycznymi przedziałami "dla nie palących", wystarczyło wyjść z owego przedziału, tuż za drzwi, na zatłoczony korytarz, by móc wszystkich tam truć już bezkarnie. Palili też koledzy. Niektórzy zaczynali w podstawówce, wielu paliło w szkole średniej. Na studiach paliła większość. I to nie jakieś tam cienkie, mentolowe rureczki z filtrem, jak to teraz w modzie, lecz prawdziwe papierosy dla prawdziwych mężczyzn - np. Extra Mocne albo Popularne czyli sporty bez filtra. Ja nie paliłem, lecz wędząc się w tym smrodzie od dzieciństwa, nie czułem go. Choć czasem dym był gęsty jak z ogniska, aż w oczy szczypało. Pamiętam do dziś, gdy ten smród poczułem po raz pierwszy. Poczułem, bo zmieniłem punkt odniesienia. Było to na moim pierwszym statku, z polską załogą. Byłem na pokładzie już kilka miesięcy. Na statku palono, a jakże! Lecz w kantynie były tylko zagraniczne papierosy, głównie Marlboro. Pewnego dnia, wchodząc do mesy, poczułem zapach, jakby się paliły stare szmaty. Pożar na tankowcu - rzecz groźna, trzeba być czujnym. Tym razem nie było powodu do alarmu: to tylko przybył nowy członek załogi, miał jeszcze polskie papierosy i jednego w mesie zapalił.

Inny przypadek. O środki czystości było trudno, proszki i mydła bez intensywnych zapachów. To z resztą nie miało znaczenia, bo ludzie kąpali się tylko w sobotę. I to nie wszyscy. Ja sam odbyłem wiele praktyk: w warsztatach szkolnych, w Polmozbycie, w stoczni remontowej, w zakładach Cegielskiego. Nie było tam pryszniców, a jak były, to nikt z nich nie korzystał. Robotnicy się tylko przebierali a potem, wciąż przesiąknięci zapachem smarów, maszyn, obrabiarek i dymów spawalniczych, wciskali się do trolejbusów, tramwajów, pociągów. Czy w domu się kąpali? Czy tak, czy nie, nazajutrz jechali znów autobusem do pracy, często zalatując nie tylko brudem i papierosami ale jeszcze alkoholem. To było normalne, człowiek wciąż się w tym obracał, i tylko się cieszył, jak się udało wbić do napchanego trolejbusu! Smród... Jaki smród? Nos na wszechobecne zapachy się wyłącza. I znów dobrze pamiętam przeżyty osobiście szok. To było w Genui we Włoszech. Tak, jak Gdynia, miasto portowe. I też na literę G. Wybrałem się z portu na stare miasto, zobaczyć dom Kolumba. Pierwszy raz jechałem zatłoczonym autobusem za granicą. Dla mnie, szaraczka z PRL-u, szok polegał na tym, że nie mogłem zestroić zmysłów. Oczy widziały co innego, nos wyczuwał co innego. Oczy widziały nabity autobus, nos podpowiadał sklep kosmetyczny. Pasażerowie byli tak wypachnieni, wypielęgnowani, wyperfumowani, że w Polsce w tych czasach drogerie nie pachniały mocniej niż ów genueński autobus. Głupie, śmieszne, a zapamiętałem na całe życie. Ot, taka historyczna ciekawostka.

No proszę, znów się okazało, że chciałem o czymś tylko wspomnieć a popłynął temat - rzeka.

Poniedziałek, 9 stycznia 2017

Nie do wiary, ale jestem już w Yanbu, w hotelu! W nocy samoloty zaczęły latać. Nie wszystkie i nie od razu. A te, które, odlatywały, miały dalsze opóźnienia. Mnie się udało: przeszedłem bezboleśnie przez wszystkie odprawy i kontrole a samolot, jako jeden z nielicznych, odleciał planowo!

Idąc do samolotu, wciąż byłem pod wrażeniem przeżytych trudów. Niezła pożywka do dalszych, dramatycznych opisów. I nagle, przed rękawem, nr 206, który miał mnie zaraz doprowadzić do wyczekiwanego samolotu, wszystko przeszło, jak ręką odjął. Jak to możliwe?

Ponad dwie doby wcześniej, oczekiwałem na swój oryginalny, opóźniony lot. Jeszcze nie wiedziałem, że będzie odwołany i - póki co - doczekałem się na wyświetlaczu numeru wyjścia do samolotu. Bodaj Gate 701. Udałem się pod wskazany adres. Gdzieś na najdalszym, opuszczonym zakątku lotniska. Jeszcze nie było nikogo z personelu, ani pasażerów. Byłem zupełnie sam. Obsługa nie pokazała się nigdy. Z wolna zaczęli się schodzić pasażerowie. Jakaś Europejka. Arabska rodzina. Niewielu. A potem nadpłynęła większa grupa. W większości jakieś opatulone babuszki i starcy. Wygląd, mowa i azjatyckie rysy, zdradzały obywateli któregoś "-stanu". Może Tadżykistanu, może Kazachstanu. Przyszli, usiedli spokojnie i cierpliwie czekali. Lot opóźniono raz i drugi. Wreszcie lot odwołano. Poderwawszy się z miejsca, by załatwiać własne sprawy, straciłem tamtych z oczu.

Minęły dwie doby niewygód, nerwów, bieganiny. I oto spotykam swoją grupę "Tadżyków" pod wyjściem do samolotu, który miał wreszcie, NARESZCIE! odlecieć! Poleci? No, kiedy wreszcie zaczniemy wsiadać? Dalej! Prędzej! Uda się? Będzie w Yanbu walizka? Z nerwów nie mogłem ustać. A po moich "Tadżykach" dwa dni oczekiwania spłynęły bez śladu, jak deszcz po psie. Pamiętam, już Ryszard Kapuściński pisał o tej nieskończonej cierpliwości i dostojeństwie w obliczu trudów u Azjatów. Wspominał o tym też Stasiuk w swej książce o wschodzie. I zrobiło mi się po prostu wstyd, że ja jestem taki mięczak. Że marudzę, histeryzuję w sytuacji, gdy wielka krzywda mi się tak naprawdę nie dzieje. Obrosłem w piórka, wydelikatniłem się. A przecież kto, jak kto, ale ja pamiętam jeszcze dawne czasy.

Na przykład taka podróż do Doniecka na Ukrainie w czasach Związku Radzieckiego (teraz się zwykle mówi Sowieckiego, ale wtedy się tak nie mówiło). Był rok 1987. Z Rzeszowa jechało się tak. Najpierw trzeba było dostać zaproszenie ( ja dostałem od Mamy, która pracowała na polskiej budowie). Wtedy można było stanąć w kolejce pod "Ścianą płaczu", czyli na tyłach komendy milicji, by zacząć starania o paszport. Ja akurat miałem paszport w ręce ale i tak musiałem odstać swoje, bo trzeba było uzyskać w paszporcie pieczątkę "AO", bez niej nie było wjazdu do ZSRR. A więc dzień stania. Drugi dzień stania ( a w każdym razie długie czekanie) to bank, by wykupić na książeczkę walutową ruble. Kolejne stanie i to przez cały dzień, to biuro Orbisu, żeby kupić bilet kolejowy. Z tym już można chyba było jechać. Najpierw osobowym do Przemyśla. Tam na jednym z peronów był pawilon polskiej odprawy paszportowo celnej. Nie muszę chyba wspominać, że tam też była kolejka. Potem trzeba było czekać na kolejny pociąg. Komunikację Polski ze Lwowem zapewniał ekspres "Karpaty". Zdumiewająco krótki pociąg kursujący, raz dziennie! Odległość 80 km dzielącą Przemyśl i Lwów, pokonywał w 7 godzin. Dwie godziny jazdy i pięć godzin kontroli na granicy sowieckiej. Jeśli trochę przesadzam, to nieznacznie. No, nic po całodziennej podróży jesteśmy wieczorem we Lwowie. Mnie się przytrafiło, że poszedłem na spacer, zapominając o różnicy czasu i mój sypialny do Kijowa po prostu mi uciekł. Więc w biurze Inturistu trzeba było dostać nową miejscówkę a potem czekać wiele godzin na brudnym ,zatłoczonym dworcu. Pamiętam, że przycupnąłem w znośnej poczekalni dla wojska, lecz szybko mnie stamtąd wyroszono. Wreszcie pozostawło tylko nerwowo spacerować po peronie, bo siedzieć i spać nie było gdzie. Właściwie, to co następowało po wjeździe pociągu, czyli całonocną jazdę, całodzienne plątanie się po Kijowie i kolejną noc w pociągu z Kijowa do Doniecka, można zaliczyć już do przyjemności czyli atrakcji turystycznych. W moim przypadku trzeba było jeszcze pokonać znaczną odległość, dzielącą dworzec od centrum Doniecka i przeplątać się w mieście z plecakiem do wieczora, aż mama wróci z pracy. Ostatnim, bardzo ważnym akcentem podróży "tam", była wizyta pierwszego dnia na milicji, żeby się zameldować, regulaminowo, w ciągu 24 godzin, na miejscu.

O pobycie w Doniecku, przed 30 laty, może innym razem. Do domu wracałem z mamą i kolorowym telewizorem w pudle (takie były czasy, że podobne i jeszcze większe graty przywoziło się chętnie z zagranicy, jak tylko była możliwość). Można było próbować skrócić sobie drogę powrotną, lecąc samolotem z Doniecka wprost do Lwowa. Najpierw trzeba było w biurze Aerofłotu kupić bilet (o ile pamiętam, nie stałem tam długo w kolejce gdyż było specjalne stoisko dla obcokrajowców a przede mną tylko jakiś afrykański student. A potem trzeba było liczyć, że notoryczne mgły nie sparaliżują lotniska. Nie było kłopotów z nadaniem telewizora, za to samolot przypominał wnętrze PKS-u. Były nawet baby z koszami pełnymi kurcząt. Udało się nam dolecieć do celu. Dojazd taksówką z lotniska na dworzec we Lwowie i przeczekanie do następnego ranka na sławetny ekspres do Przemyśla, to był już pikuś. Bajer polegał na tym, że ów "ekspres" był zawsze straszliwie zatłoczony i nieraz nie udawało się do niego wcisnąć. A wówczas nie było innego wyjścia, tylko koczować do następnego. 24 godziny na dworcu, który w niczym nie przypominał lotniska międzynarodowego! I trzeba było to przeżyć. W tej sytuacji wielogodzinne przekraczanie granicy i późniejszy dojazd do Rzeszowa, to już była czysta przyjemność.

I tamte, odległe czasy właśnie mi się przypomniały, przed wczorajszym odlotem. A dziś, pisząc to, siedzę sobie wygodnie w hotelu i naprawdę nie mam na co narzekać.

Niedziela, 8 stycznia 2017

Bywają takie okoliczności, że ręce opadają. Nie wiem, czy ja mam takiego pecha, czy też podróżowanie samolotem stało się generalnie takim wyzwaniem w ostatnich czasach. Wciąż przygody, wciąż kłopoty. Przedwczoraj wieczorem mój samolot z Warszawy wylądował z opóźnieniem w Stambule, w ... burzy śnieżnej. Wokół było biało, a ja się poczułem, jakby mnie wciągnęła czarna dziura. Przez kolejne 24 godziny zawieja nie ustawała. Spadło pół metra śniegu. Wszystkie loty odwołane. Komu się nie przytrafiło utkną na dużym, ruchliwym lotnisku, na którym wstrzymano setki lotów i gdzie utknęły tysiące innych pasażerów, to niech się cieszy i wysili nieco wyobraźnię. Mogę zapewnić, że wystarczy tylko jedna doba koczowania gdzieś kątem na krzesełku, wielogodzinne stanie w kolejce do stoiska zmian rezerwacji i ciągła niepewność jutra, by się poczuć wyplutym, umęczonym fizycznie i psychicznie. Nie będę raczył szczegółami, bo to nudne. Wielu pasażerów oprócz śniegu za oknem, fotografuje ludzi śpiących pokotem. Albo tablice wyświetlaczy, ozdobionych od góry do dołu czerwonymi napisami "cancelled".

Nie wiem, kiedy uda mi się wylecieć z tej śnieżnej pułapki. Wiem, że nie można odzyskać bagażu - ponoć poleci pierwszym samolotem do punktu docelowego i nie ma innej opcji. Po odstaniu gigantycznej kolejki udało mi się dostać nowy bilet. Na jutro... Ale czy samoloty zaczną latać? Chyba jednak nie mogę narzekać, jestem w lepszej sytuacji, niż inni. Marzence udało się zarezerwować mi hotel. A mnie udało się kupić wizę, wyrwać z lotniska i do tego hotelu dotrzeć. Nareszcie można się odświeżyć i wygodnie wyciągnąć. A co dalej, to już wola Allaha.

Sobota, 7 stycznia 2017

Gdzie jestem? Przede wszystkim nie tu, gdzie być powinienem. Jestem na lotnisku Ataturka w Stambule. A powinienem być w Yanbu w starej, dobrej Arabii S. Stary rok kończył się niezbyt szczęśliwie, nowy zaczął bardzo pechowo. Dziś o tym nowym roku nawet nie chce mi się wspominać. Zrobię lepiej, cofając się do końcówki roku 2016.

NEGATYWY

Rozstałem się z Szanownymi Czytelnikami, o ile pamiętam, jeszcze na Filipinach. Niestety, końcówka pobytu w Cebu, jak i powrotna droga, nie były udane. I nie zachęcały do pisania. Dzień przed wyjazdem obudziłem się z silnym bólem gardła a dalej było coraz gorzej. Całe szczęście, że Marzenka na każdy wyjazd wyposażą mnie w bogatą apteczkę. (na prawie każdy wyjazd, bo do Pani Arabii S. lepiej leków nie przywozić ). Łykając proszki i pigułki, przemęczyłem się jakoś przez długi, powrotny lot. I przez jednodniową wizytę w Szwajcarii. Ostatecznie w łóżku nie wylądowałem, lecz byłem do niczego przez całe święta i właściwie dopiero tuż przed Sylwestrem stanąłem jako-tako na nogi. Nie jeździłem na rowerze, nie zrealizowałem wielu innych planów. Miałem pretekst do lenistwa i boczenia się na niedorobiony świat.

Choroba to jedno. Na okrasę przytrafiły się kłopoty motoryzacyjne. Mamy w "gospodarstwie domowym" dwa samochody: wyprawowego Nissana pickupa i małą Skodićkę po Ojcu. Nissana jeszcze przed Filipinami musiałem oddać do pilnego przeglądu. Pal licho rozwalone drzwi ale zaczął się przed dalszą jazdą buntować mechanicznie i wylądował w warsztacie. Z Warszawy, na święta do Rzeszowa zjeżdżaliśmy więc po raz pierwszy Skodą. Cała była wypakowana bambetlami i prowiantem świątecznym. Sprawowała się dobrze i pewnie nic by się nie przytrafiło złego, gdyby nie solna breja na drodze. Przez nią zachciało mi się tuż przed Rzeszowem zajechać na myjnię. Po zwykłym myciu, za 5 złotych, elektryka w silniku odmówiła posłuszeństwa. Ryzykując, że zarżnę silnik do reszty, dowlokłem się do domu z prędkością żółwia. Miałem nadzieję, że autko przez święta wyschnie w garażu i odzyska zdrowie. Niestety nie! Po Świętach trzeba było Skodićkę odholować do warsztatu. Pan elektryk walczył z nią cały dzień i na koniec oddał ją na chodzie. Za jedyne 250 złotych. Nie miałem czasu już dobrze jej przetestować. Zakładając, że to koniec kłopotów i naprawdę Skoda wróciła do sprawności, mycie kosztowało mnie jedyne 255 PLN i nieco świątecznych kłopotów.

Niewiele wyszło z bogatych planów Marzenki, dotyczących prac projektowych i wszelkich innych przy remoncie domu. Przeciwnie, zaczęły się dodatkowe kłopoty: zepsuta spłuczka, zapchana kanalizacja. Itd. Itp. Ostatnio oboje z Marzenką odnosimy wrażenie, że dom trzymał się łaskawie, resztkami sił za życia Ojca, a po jego śmierci wszystko sypie się na grandę. Czy naprawdę tak już musi być? Przyszłość pokaże.

POZYTYWY

Bez przesad! Obiektywnie patrząc, nie wszystko w końcówce roku było takie złe. Oto niektóre jaśniejsze akcenty.

Z trudem, bo z trudem , lecz udało się nam w samą Wigilię kupić w Rzeszowie choinkę. To była jedna z ostatnich, przebranych, nieforemnych jodełek spod Hali Targowej. Po przycięciu i przystrojeniu w antyczne bombki, nasze brzydkie kaczątko wyglądało już całkiem znośnie.

W wigilijny wieczór zaczął padać śnieg. Napadało go sporo i wymarsz na pasterkę był, po raz pierwszy od lat, malowniczy jak z reklam telewizyjnych.

W Boże Narodzenie udało nam się, dzięki życzliwości paru osób, odebrać z warsztatu sprawnego Pickupa. Nie byliśmy już uziemieni i mogliśmy śmiało realizować plany świątecznych wizyt. A nawet mogliśmy urządzić sobie małą wycieczkę do słynnej na całą okolicę Szopki w Kielanówce.

Wyjazd sylwestrowy. Trzeba przyznać uczciwie, że był udany. W tym roku wypadł nam w Krempnej, w samym sercu Magurskiego Parku Narodowego. To był strzał w dziesiątkę. Osada i otaczające ją góry, były zasypane znacznie większą ilością śniegu niż inne okolicie. Trzymał niezły mróz. Rzutem na taśmę udało nam się zwiedzić miejscowe muzeum przyrodnicze. Odbyliśmy też parę naprawdę malowniczych spacerów. Miejscami można było brodzić w śniegu po kolana. Był szampan pod gołym niebem, fajerwerki i nieco surrealistyczna, nocna wyprawa na cmentarz wojenny. Czego jeszcze chcieć?

Najlepsze zostawiłem na koniec. Przez pracę i chorobę, od 12 grudnia aż do Nowego Roku nie wsiadłem na rower. Lecz rok był i tak rekordowy pod względem ilości dni w siodle! Ponad 190! To prawda. Już na początku grudnia o tym pisałem. Ale to nie wszystko. Wczoraj, tuż przed wyjazdem na lotnisko, podsumowałem ubiegły sezon. (trzeba zsumować przebiegi siedmiu rowerów, a niektóre nawet nie mają licznika!) I na koniec wielkie zaskoczenie: 11 250 kilometrów... Absolutny rekord życiowy - około 2,5 tysiąca więcej niż w roku poprzednim, też rekordowym. Od razu wyjaśniam. Jeżdżę dla samej jazdy. Nie zależy mi na biciu kolejnych rekordów. Zależy mi na tym, żebym mógł jeszcze trochę pojeździć. I tego właśnie - jak najwięcej jazdy bicyklem - sobie sam, na nowy rok 2017 życzę.

Życzę sobie na pociechę, w nieciekawej sytuacji, siedząc od wielu godzin w poczekalni na lotnisku w Stambule. To jednak zupełnie inna bajka, na inną okazję.

Zaczął się nowy rok, dobra okazja, żeby zacząć nowy Raptularz. Bo, jak nie piszę - to nie piszę! Ale kiedy pisuję regularnie, to może się okazać, że nawet jeden rok utworzy tasiemcową stronę. A co ze starym Raptularzem? Do archiwum i niech tam go mole jedzą.

Powrót
Back