Dziś będzie nieco o rowerach w zimowej aurze. Niedawno uświadomiłem sobie, że moja karbonowa szosówka Cannondale Synapse poprzedni sezon zimowy przestała bezczynnie. Od października do kwietnia zajmowała miejsce i zbierała kurz w warszawskim mieszkaniu bez najmniejszego pożytku. Tym razem "tak być nie będzie", postanowiłem i dostosowałem rower do zimy. Wystarczyło założyć na stare, aluminiowe koła, 30mm opony, by uzyskać zupełnie inne własnosci trakcyjne. Pozbawiona ciekich szytek szosówka może teraz przejechać wszędzie tam, gdzie przejedzie rower turystyczny - przez szuter, błoto, piach a nawet nieco śniegu czy lodu. Pedały systemu LOOK zamieniłem na stare, poczciwe SPD-y. Dzięki temu mogę jeździć w ocieplanych, zimowych butach. Dwie małe korekty i już zupełnie inna jazda.
Dwa dni temu przywiozłem starą, wierną Konę Hoss, do Warszawy, by kolejny sezon pełniła niewdzięczną rolę zimowego roweru. Do codziennej jazdy. Ten niezniszczalny rower przetrwa wszystko. Oczywiście liczę się z tym, że piach, sól i wysokociśnieniowa woda myjni zajeżdżą znów suport, łancuch i może łożyska kół. Taka jest cena jazdy w każdych warunkach. Biedna Kona od pierwszego dnia pobytu w stolicy, musiała pojąć ciężką służbę, gdyż początek grudnia przyniósł nagłe pogorszenie pogody. Ale jak tylko pokaże się nieco słońca a drogi jako-tako obeschną, przesiądę się na szosówkę. W tym układzie nie za bardzo widzę rolę dla szybkiego ale delikatnego Scalpela. Może nawet pozwolę swemu jednogoleniowemu Cannondale na zapadnięcie w sen zimowy? Czas pokaże.
Ostatnia sobota to była ostatnia przejażdżka Pasatem. Jego los przypieczętowało złapanie gumy i przełożenie pedałów do Kony. Nie, nie idzie na złom. Broń Boże. Przeciwnie. Zamierzam przeprowadzić znów jego remont. Tym razem z piaskowaniem ramy i profesjonalnym lakierowaniem. Może nawet pokuszę się o odnowienie niektórych chromów? Kto wie? Pasat zasługuje na trzecią, czy może już czwartą młodość.
Zapomniałem wspomnieć o pewnej sprawie, związanej z naszą ubiegłoroczną wyprawą do Patagonii, a która znalazła niedawno finał. W relacji z wyjazdu wspominałem o zaginięciu okrętu podwodnego ARA San Juan, które to zaginięcie na zawsze splotło się z naszą wyprawą. Niedawno minął rok od zaginięcia okrętu. I właśnie rok później udnaleziono wreszcie szczątki wraku, rozrzucone na dnie oceanu 800 km od półwyspu Valdes. W kraju nad Wisłą, zapatrzonym we własne afery i aferki, tamta wiadomość przeszła bez echa. Tak, że ja musiałem się o tym dowiedzieć z BBC. I musiałem z dalekiej Algierii donieść o tym fakcie Marzenie, która przez cały rok poszukiwała wieści o San Juan z takim upora, jakby sama miała na pokładzie kogoś bliskiego.
Pobyt w Algierii, a raczej powrót z niej, nie obszedł się bez przygód. Trzeba mieć mojego pecha, by dzień podróży w tym, generalnie pustynnym kraju, był dniem intensywnych opadów. Ulewy były takie, że odwoływano loty. Nic to. Z trudem, ale udało się mi wrócić cało i zdrowo. To najważniejsze.
A tu już czuje się oddech zimy. Gdy ktoś, jak ja, jeździ na rowerze przez cały rok, staje się czuły na każde drgnięcie termometru. Od 15 stopni w górę, strój do jazdy może być generalnie jeden i ten sam. Krótkie spodenki, krótka koszulka. Kurtka czy bluza w plecaku, zarękawki w kieszeni, załatwiają resztę. Kiedy jednak temperatury zbliżają się do zera, a potem spadają poniżej, trzeba się umieć "wstrzelić" z ubraniem. Tolerancja błędu staje się niewielka. Za cienka warstwa - można przemarznąć na kość. Za grubo - grozi zagotowaniem. A nie ma nic gorszego, jak mocno się spocić i zaraz potem dać się przewiać lodowatym wiatrom. Zimowym cyklistom nie muszę tego tłumaczyć. Osobiście, niestety, przez lato zapominam, jak się ubrać na konkretną niską temperaturę. Za każdym razem muszę się tego uczyć na nowo. Przed wielu laty, gdy zimowych ubrań do jazdy na rowerze miałem naprawdę mało, po każdej udanej wyprawie robiłem notatki. Jakie były warunki, co miałem na sobie, jak się to sprawdziło. Dziś jest w szyfladzie tyle różnych ciuchów, że liczba kombinacji robi się astronomiczna. Dzięki nowoczesnym materiałom mogę się wybrać, bez problemu, nawet przy kilkunastostopniowym mrozie. Wraz ze spadającą temperaturą pojawia się jednak kolejny, prozaiczny problem. Ubieranie się na cebulkę - zakładając kolejne warstwy cicuchów, ciepłe skarpety, zimowe buty, ochraniacze - trwa coraz dłużej. Tak długo, że w nagrzanym mieszkaniu, zanim wyprowadzę rower i zamknę za sobą drzwi, potrafię się zgrzać. Niestety, nawet takie głupstwo, jak zbieranie się na rower wymaga nieco oleju w głowie i planowania. Dziś jest sucho, raczej słonecznie, lekki wiatr i ok. 1 st powyże zera. Wybieram się na góralu w trasę lekko przełajową. Ciekawe, czy się zgrzeję, czy zmarznę. Jak znam życie - i to, i tamto. Dłonie, stopy przemarzną, reszta się zagotuje...
Minął równy miesiąc od poprzedniego wspisu. Wiele się u mnie działo przez ten czas, lecz nie czuję już potrzeby, by o wszystkim pisać. Raz, że nikogo to nie interesuje, dwa, że ja nie o wszystkim chcę rozgłaszać. Nie wiem, co mogłoby być interesujące dla ewentualnego czytelnika. Sam, muszę się do tego przyznać, niewiele się interesuję życiem innych ludzi, więc innych podejrzewam o vice versa.
Po raz trzeci w tym roku, znalazłem się w Algierii. Zaczyna to być nudne. I niech takie pozostanie, bo w tym kraju akurat, nie życzę sobie dodatkowych atrakcji. Wcześniej byłem we Francji. Przy okazji udało mi się odwiedzić po raz pierwszy takie miasta, jak Marsylia i Awinion. W Awinionie zwiedziłem gotycki pałac papieski, przeszedłem się po słynnym moście. Wszystko mi się podobało, bo lubię historię i zabytki średniowiecza. Jednak po raz kolejny przyszła mi do głowy pewna myśl. Lista mniej i bardziej słynnych miejsc, które mi się w życiu udało odwiedzić, jest bardzo długa. Od czasu, do czasu dopisuję kolejne. I właściwie nic z tego nie wynika. Dla tysiącletniego Awinionu, moja wizyta nie ma znaczenia. A dla mnie? Miło zatańczyć na moście w Avignon, lecz można bez tego żyć.
Znów udało mi się przez wiele tygodni nie zaglądać do Raptularza. Widocznie nie było takiej potrzeby. Nie mam wyrzutów sumienia. Nieliczne blogi, które śledzę na bieżąco, również miewają długotrwałe zastoje. Tym bardziej cieszy, gdy się na nich w ogóle coś nowego pojawia. Ja najczęściej pisuję na wyjazdach służbowych i o wyjazdach służbowych. Mam wówczas więcej "wolnych mocy przerobowych". Tymczasem na wyjazdy, które odbyłem ostatnio - do Algierii i Kongo - zaplanowałem sobie inne, pilniejsze i ambitniejsze zadania. A w domu, jak to w domu, Zbyt wiele rzeczy kusi i rozprasza. Remont w Rzeszowie wciąż się toczy. I nie tylko w Rzeszowie. Zabraliśmy się też za chałupę po dziadkach. Niestety, tam możemy sobie tylko pozwolić na akcję ratunkowo - kosmetyczną, nic więcej.
No i jeszcze klęska urodzaju. Nie będę się rozpisywał o naszych eksperymentach z przerobem owoców i warzyw, bo to temat rzeka na osobny blog. Wspomnę tylko. Z zielonych, niedojrzałych gruszek wycisnęliśmy trochę soku, który sobie przefermentował. Miał być z tego cydr gruszkowy, czyli perry albo po polsku gruszecznik. Wyszło coś dziwnego - orzeźwiający, mocno alkoholowy napój, bardziej gazowany od szampana. Prawdziwa bomba zegarowa. Nieumiejętnie otwierany wybucha i cała zawartość wylatuje w sposób niekontrolowany. Po raz pierwszy zrobiliśmy też orzechówkę i cydr z jabłek. Cydru wyszło tyle, że napełniliśmy 66 butelek różnych rozmiarów i nam ich zabrakło. Resztę trzeba było pić ze słoika. Tradycyjnie, nastawiłem wino z własnych porzeczek i winogron. A soku z winogron udało się wycisnąć prawie trzy razy więcej, niż rok temu! Trzy gąsiory fermentują od niedzieli. To wszystko sprawia, że w wekeendy jesteśmy zarobieni. Większość jabłek się zmarowała, lecz to, co zebraliśm, trudno przerobić. Marzenka jednak się zawzięła i w mieszkaniu w Warszawie, mozolnie suszy jabłka zamieniając na pyszne chipsy.
Wspomnę jeszcze o Kongo. Wybierać się w takie miejsce dwa razy w roku, to dla mnie trochę za dużo egzotyki. Jedyna korzyść, że wracając do Europy i kraju nad Wisłą, mogę lepiej docenić, że się tu urodziłem i tu żyję. Tym bardziej drażni mnie, gdy widzę jak ktoś moje rodzinne strony próbuje zbliżyć do Afryki równikowej a oddalić od środkowej Europy. Robi się to na różne sposoby. Choćby śmiecenie. Z bezmyślności, z lenistwa, z czystej złośliwości. Pod siebie, w krzaki, do lasu. Albo rozbijanie butelek po piwie na nadrzecznych bulwarach, czy dewastowanie miejskich rowerów. Lista podobnych zachowań jest bardzo długa. Ja miałbym ochotę wysłać sprawców, w ramch resocjalizacji, na jakiś czas do Kongo. Ciekaw jestem, czy miesiąc przymusowej zsyłki, na przykład na przedmieścia Kinszasy, coś by zmienił w ich postępowaniu. Czy wracaliby, jak ja, z uglą i radością? Czy przciwnie - dopiero tam, pośród rynsztoków i gór śmieci, poczuliby się, jak u siebie?
Wystarczy spojrzeć na różnicę dat. Temat niustannego upływu czasu i szybkiego przemijania sam się narzuca. Urlop miną, jak krótki sen. Kończą się wakacje, lato. Jeszcze jest ciepło, lecz jesień już zdążyła wysłać na zwiady pierwsze, zimne poranki. Szczęście w nieszczęściu, iż pierwszy po urlopie, wyjazd służbowy nieco się opóźnia. Pozwala to na doraźne zajmowanie się przyziemnymi, domowymi sprawami. Ciągłe rozdwojenie. Rzeszów - tam z Marzenką urabiamy sobie z zapałem ręce, nadwyrężamy zdrowie, by pchnąć jakoś do przodu remonty, a przynajmniej porządki oraz zagospodarować jakoś wyjątkowo obfite zbiory owoców. Ot, tak, żeby uspokoić sumienie. I Warszawa, gdzie już literalnie nic mi się nie chce robić. Ani w mieszkaniu, ani poza nim. Nawet na rower wsiadam bardziej z przyzwyczajenia, niz z pasji. Czasem się ociągam, jednak wsiadam. Dziś też wsiądę. Na szosówkę. A na razie czekam, aż temperatura się podniesie na podwórku. I tylko dlatego powstał ten zapis - dla zabicia czasu.
Kolejny mundial przeszedł do historii. A jeszcze wcześniej wizyta w Iranie. Już od wielu dni żyję innymi sprawami. Ruszyły porządkiw w chałupie po dziadkach. Powoli, z oporami, popychamy remonty. Nastawiłem wino porzeczkowe. Jest parę rzeczy, które smucą lub wręcz przerażają. Zaraza ćmy bukszpanowej zaatakowała nasz stary bukszpan w Rzeszowie. Nie wiadomo, czy się go uda uratować. Zwłaszcza na odległość, z Warszawy. Inna sprawa: wypisałem sobie w jednej tabelce różne konieczne naprawy przy naszych dziesięciu rowerach. I się przestraszyłem. WSZYSTKIE wymagają jakichś napraw, przeglądów lub zakupów części! Kiedy się tym zająć? Życie zdecydowanie za krótkie.
Jesteśmy w przededniu wyjazdu na urlop. Tradycyjnie, naszą maszyną wyprawową czyli Dysharmonią. Tym razem chciałbym głównie odpocząć, nie spieszyć się, nie nawijać tysięcy kilometrów. Dlatego wyprawa będzie niedaleka. Może nawet nie przekroczymy granicy? Się okaże...
Sziraz, ostatni przystanek w Iranie. Miasto ponoć turystyczne, lecz ja turystów w hotelu ani na ulicach nie widzę. Może nie sezon? Ja, generalnie nie mam czasu na zwiedzanie. A nawet, jak mam, to upał mi na wiele nie pozwala. Rzuciłem okiem na miejscową cytadelę z krzywą wieżą i liczne bazary. Nic nie kupiłem.
Mecze Mundialu w Rosji, to jedyne, co mogę oglądać w tutejszej telewizji. Nawet się przyzwyczaiłem do komentarzy w języku farsi.
Oglądam sobie tutejsze auta. Wiadomo, Iran trochę odcięty od świata, więc wiele starych gratów albo przestarzałych, miejscowych wyrobów samochodo-podobnych. Niektóre mocno zdezelowane. Ciekawe, że tutaj jeżdżące wraki wyglądają zupełnie na miejscu, a w Polsce mnie kłują w oczy. Oczywiście najlepiej, najbardziej "romantycznie" wyglądają stare auta na amerykańskich filmach. Im tam wszystko uchodzi...
Wczoraj dotarłem do Teheranu. Pięć godzin jazdy autem bez klimatyzacji, w ponad 40-stopniowym upale, dało mi w kość. Ale już się zregenerowałem. Nie chce mi się pisać o Iranie. Myślami jestem gdzie indziej - z Marzenką, w remontowanym domku. I w ogródku, przy dojrzewających porzeczkach, z których chciałbym robić wino a nie mam kiedy. Boimy się, że opadną do mojego powrotu.
W Teheranie jednodniowy postój, przed dalszą podróżą. Tym razem nad samą Zatokę Perską. Tam też będzie gorąco a do tego wilgotnie.
Jednego mogę być pewny. Gdziekolwiek się znajdę w tym kraju, nie zabraknie mi ryżu z szafranem, szaszłyków, czyli kebabu z kurczaka i grilowanych pomidorów. Irańczycy mogą to jeść na okrągło, zawsze z apetytem. Ja to popijam napojem doogh, czyli jogurtem z solą i miętą. Tutaj mi nawet bezalkoholowe piwo przechodzi przez gardło.
Ostatnie wieczory umilał mi stareńki serial "Przygody psa Cywila", oglądany po raz n! Wczoraj, w ostatnim odcinku, z przyjemnością rozpoznawałem plenery z Góry Kalwarii i okolic. To jedna z moich ulubionych rozrywek: zgadywać, gdzie coś było kręcone, sprawdzać w Google Maps, czy innym dostępnym źródle a potem analizować, co się od tamtych czasów zmieniło a co zachowało. Seriale takie, jak "Stawka większa, niż życie", czy "Podróż za jeden uśmiech", są wręcz kopalnią możliwych do identyfikacji scenek.
Dziś dotarłem do Iranu. Pierwsza w tym roku wizyta w Persji. Na razie nic z tego nie wynika. Tak samo, jak niewiele wynika z występów różnych drużyn na, trwającym w najlepsze mundialu w Rosji. Ostatnio dużo, jak na moje możliwości, nowych rzeczy zamieściłem na stronie. I z tego też nic nie wynika. Działalność na innych polach grzęźnie z różnych przyczyn. Ogólna bryndza i zniechęcenie.
Niedawno zacząłem lekturę dzienników Andrzeja Łapickiego. Aktor prowadził zapiski przez ponad 20 lat, średnio raz w tygodniu. Podobno różne rzeczy różnych ludzi w tej książce zaskakują, wręcz szokują. Mnie zaskoczyło, jak nieraz podobne są te jego notatki do moich. Nie w treści, lecz w nastroju, sposobie narracji. No, i w częstym powtarzaniu się. Zadziwiające, jak często, słynny amant chorował. Ciągle było mu zimno. Czy to przychodzi z wiekiem? Mnie zwykle jest za gorąco. A w hotelach złości mnie brak wygodnego miejsca do pracy, z dobrym oświetleniem. Pokój, w którym teraz się znajduję, również prowokuje do wylegiwania się na łóżku i oglądania telewizji. Ale irańska telewizja raczej nie dla mnie...
W ramach akcji usuwania różnych zaległości, z rocznym poślizgiem udało mi się wreszcie zamieścić Biuletyn 13. Zrobiłem to "na siłę", bo zdjęcia map, które mnie dotychczas wstrzymywały, nadal sią bardzo mizernej jakości. Wręcz niechlujne. Tak samo tekst. Pisany w ubiegłym roku, stracił aktualność. Piszę w nim, na przykład o przejażdżce Warszawa - Rzeszów, jako o czymś dopiero co odbyłym. A wyjazd w Beskid Sądecki, wspomniany jako najbliższy plan, w ogóle nie doszed do skutku. W międzyczasie wydarzyło się wiele innych spraw, bardziej godnych upamiętnienia. No, nic! Takie jest życie - wciąż wyprzedza, trudno za nim nadążyć. Może nawet nie warto próbować, tylko iść sobie spacerkiem, jak komu wygodniej.
Coraz bardziej odnoszę wrażenie, że życie składa się z osobnych kafelków, którym czasem brak spoiwa. Może nawet w moim przypadku przypomina to bardziej rozchybotane płytki chodnikowe. Gdy się stoi na jednej, to w porządku. Tylko ciasno. Nie można tak wiecznie stać. Życie na to nie pozwala. Trzeba się przemieszczać. A takie przechodzenie z płytki na płytkę jest ryzykowne. Grozi potknięciem, skręceniem nogi i upadkiem. W najlepszym wypadku chlupnie spod płytki błotem. Nie uszkodzi, lecz życie obrzydzi!
Od paru tygodni jestem w Hawrze, we Francji. Miasto przyjemne, choć przez socrealistyczną zabudowę nieco nietypowe. Pod nosem, atrakcyjne turystycznie miejscowości, jak choćby Bayeux z wyszywaną historią podboju Anglii, malownicze Honfleur, czy Etretat z kryjówką Arsena Lupin w skalnej iglicy. Jem owoce morza, bagietki i sery. Popijam to dobrym winem. Ale, nie wiedzieć czemu, nie chce mi się o tym wszystkim pisać. Może dlatego, że mam z tym miejscem smutne wspomnienia sprzed paru lat?
Zmobilizowałem się i po upływie sześciu miesięcy, mam prawie gotową relację z wyprawy do Patagonii, czyli WWS6.
Jeszcze mam niedosyt wspominania majówki. To takie przyjemne wyjazdy! Za każdym razem staramy się odkryć coś nowego, jednak w większości to powtarzający się, uświęcony tradycją rytuał.
Na przykład pobyt w Zwierzyńcu byłby nieważny, bez paru piw w miejscowym browarze, bez odwiedzin Kościółka na Wodzie, czy przy Kamieniu Szarańczy. Stołujemy się zwykle w Starym Młynie. Oczywiście jeśli uda nam się tam znaleźć wolny stolik, co wobec tłumu gości, wcale nie jest takie oczywiste. Punktem kulminacyjnym jest nieodmiennie rowerowa wycieczka do Florianki i dalej, do Górecka Kościelnego. Tam, pod kościołem jemy rzemieślnicze lody. W ten powtarzający się ceremoniał, staram się zawsze wpleść jakiś nowy element. W tym roku, na przykład, wracaliśmy do Zwierzyńca inną, ambitniejszą trasą. A nazajutrz wybraliśmy się na rowerach, częściowo polami i lasami, do legendarnego Szczebrzeszyna. Dla Marzenki było to ambitne rozpoczęcie sezonu rowerowego. Mnie, samemu, udało się też wynaleźć jakieś nowe, roztoczańskie szlaki. Jeden krótszy, do Lipowca. I dłuższą, okrężną trasę z Krasnobrodu, przez Malewszczyznę, "Kamień" i Różę na wzgórze Wapielnia.
W Sandomierzu żelaznymi punktami programu, są zawsze: piwo w Kordegardzie, odwiedziny Św, Jakuba, wąwozu św. Jadwigi i wzgórza Salve Regina. Tym razem, zestaw obowiązkowy był wzbogacony m.in. o rowerową wycieczkę wśród sandomierskich sadów, podczas której pierwszy raz mieliśmy okazję zobaczyć ruiny baszty - kaplicy św. Jacka w Kicharach. Wracając zahaczyliśmy znów o Góry Pieprzowe. Jednak niekwestionowanym, sandomierskim hitem, była wizyta na wystawie "Świat Ojca Mateusza". Swoją drogą, ciekawe, jak wiele seriali telewizyjnych doczekało się swojego muzeum? Wiem, że istniało kiedyś muzeum "Stawki większej, niż życie" ale już chyba nie istnieje... A co z innymi?
Witam po miesięcznej przerwie. O czym by tu napisać? Co wartego uwagi zdarzyło się przez ten czas? Wspomnę tylko o jednym, miłym wydarzeniu. W tym roku znów udało się nam wybrać na majówkę. Prognozy nie były optymistyczne, lecz ostatecznie nam się poszczęściło i mieliśmy ponad tygodniową labę. I do tego prawdziwie letnią pogodę. Taka gratka nie zdarza się co roku.
Wybrać się na majówkę, to znaczy gdzieś wyjechać. W naszym przypadku trudno to nawet nazwać turystyką, gdyż nasze majówki przypominają bardziej tradycyjne pielgrzymki. Zwykle zadowalamy się odwiedzaniem tych samych miejsc, które raz nas urzekły, by delektować się klimatem, śledzić drobne zmiany i wspominać dawne pobyty. Do takich specjalnych miejsc możemy wracać w nieskończoność.
Nieraz już pisałem na naszej stronie o Zwierzyńcu i Sandomierzu. To nasz standard. W tym roku czas pozwolił zahaczyć również o Zamość. Nie wiem, czy to wina pogody, czy ogólny trend, ale ludzi było więcej, niż dawniej. Na kempingu w Zwierzyńcu coraz trudniej o dobre miejsce. A na kempingu w Sandomierzu trudno o jakiekolwiek miejsce. Co do jednego, nie mam żadnych wątpliwości. Wyraźnie wzrosła w Polsce ilość kamperów i staramy się pod tym względem gonić Europę. Dokładnie 10 lat temu wybraliśmy się na inauguracyjny wyjazd naszą nową Dysharmonią, czyli budą mieszkalną na pick-upie. Właśnie do Zwierzyńca. Wówczas oprócz nas, na całym kempingu był tylko jeden czy dwa kampery. Dziś, po upływie dekady było ich całe mnóstwo. Osobiście mógłbym się tylko cieszyć. Pod jednym warunkiem: żeby za wzrostem popularności kamperów nadążył rozwój infrastruktury. Taki, jak we Francji, na przykład. Są tam liczne, darmowe albo bardzo tanie miejsca noclegowe, wydzielone w miastach parkingi oraz miejsca zrzutu nieczystości. Można tam, w miarę tanio i swobodnie, krążyć swoim domkiem na kółkach po całym kraju, praktycznie przez okrągły rok.
Ja już od prawie tygodnia w domu. Podczas mojej nieobecności skończyła się zima i od razu wybuchło lato. Wiosny tego roku nie było... Nic dziwnego, że weekend pracowicie spędzony w rzeszowskim ogródku. Pierwsze koszenie trawy, walka z chwastami, kopanie pod warzywniak. Rozkwitają drzewa owocowe, magnolia, bez. Wszystko. Piękna odmiana po arabskiej pustyni.
Nieco gorzej z remontem. Wiele na ten sezon nie planowaliśmy a i to się ślimaczy. Dwa kroki do przodu, krok do tyłu. Będę musiał na przykład samodzielnie przerabiać stylową, włoską armaturę i nie wim, jak się do tego zabrać...
A teraz jest słoneczny poranek kolejnego dnia. Siedzę sobie z kawą i zastanawiam się nad wyprawą rowerem. To znaczy, z pewnością się zaraz wybiorę. Zastanawiam się tylko: na jakim rowerze i w którym kierunku. Nie mogę się jakoś w tym sezonie rozkręcić na szosie. Wsiadłem na szosówkę dopiero... RAZ ! Dziś też pogoda niepewna a ja nie czuję melodii. A więc postanowione: pojadę Scalpelem. Kierunek - pod wiatr, czyli WNW.
Mój pobyt w Emiratach dobiega powoli końca. Ze względu pilną na robotę nie miałem tu czasu nic zwiedzić. Więc nie napiszę nic odkrywczego.
Do głowy przychodzą mi dwie obserwacje moich współpracowników. Pierwsza dotyczy priorytetów. W biurze cementowni jest przechodnia łazienka. Ja tam zaglądam tylko, kiedy muszę. Jednak wśród miejscowych bardzo popularne jest skracanie sobie poprzez WC drogi. Idąc korytarzem, na trasie z jednej strony biura do drugiej, nadkłada się kilka metrów. Nie więcej niż 10m. Ja wolałbym nadłożyć i 20m, byle nie poczuć bez potrzeby tego smrodu. A innym się opłaca. To jest właśnie różnica priorytetów.
Jako miłośnikowi staroci, podoba mi się inne zjawisko. W Indiach trudno już spotkać, powszechny niegdyś, staroświecki samochód "Ambasador". Wyparły go skutecznie nowocześniejsze, tańsze w produkcji i eksploatacji auta. Ale wśród rowerów wciąż królują wzory pamiętające przedwojenne, angielskie konstrukcje. Co ciekawe, taki "ponadczasowy" wzór rowerów można spotkać wszędzie, gdzie Hindusi występują w dużych ilościach. Widywałem takie rowery w Arabii Saudyjskiej. A teraz się przekonałem, że sentymentalne jednoślady przywędrowały i do Emiratów. Bardzo mi się to podoba. Nie zdziwiłbym się, gdyby takie klasyki, podobnie jak starodawne motocykle Royal Enfield made in India, były teraz dostępne nawet w Polsce.
Wspominałem, że każdy słyszał o Dubaju i może jeszcze o Abu Zabi. Ale co z pozostałymi emiratami? A przecież są jeszcze Szardża, Adżman, Umm al-Kajwajn, Fudżajra i mój: Ras al-Chajma. Każdemu, kto pływał na tankowcach z ropą, Fudżajra to nazwa nieobca. Strzeże wejścia na Zatokę Perską i niemal każdy statek się tam zatrzymuje dla uzupełnienia zapasów. Emiraty, jako federacja są dość wyjątkowe. Wystarczy porównać je choćby z USA czy Szwajcarią, by się przekonać, że wśród jednostek terytorialnych, tworzących unię arabską, występują niezwykłe dysproporcje w powierzchni i zaludnieniu. Przy dominującym Abu Zabi, maleńki Adżman wygląda jak kwiatek przy kożuchu. A jednak to działa! Emiraty zgodnie jakoś koegzystują, dając dobry przykład innym, tak skłóconym arabskim nacjom.
Ot tylu lat muszę pracować z robotnikami z różnych stron świata. Już dawno nauczyłem się, że nie warto po nich oczekiwać wymaganego doświadczenia, umiejętności, logiki i konsekwencji w działaniu. Ja ich nie zrozumiem a oni nie rozumieją mnie. Człowiek jest więźniem samego siebie, swojego ciała, swoich zmysłów. Potrafimy na przykład wykryć, zmierzyć podczerwień, nadfiolet, ultradźwięki czy element wielkości 1 nanometra. Lecz możemy to zrobić wyłącznie za pośrednictwem odpowiednich przyrządów, które przetworzą to w dostępne nam doznania. Podobnie jest z rozumiem. Wspomniałem o cudzoziemskich robotnikach. Lecz czyż nie obowiązuje tu podobna zasada, jak na przykład przy obserwacji ptaków? Można zbadać wzrok ptaka, jego słuch. Można poznać trasy przelotu, sposoby budowania gniazd. To, jak się komunikują w stadzie, wyszukują pożywienia i unikają niebezpieczeństwa. Można na koniec zbudować model komputerowy ptaka i symulować jego zachowanie. Nigdy jednak człowiek nie będzie mógł się postawić w roli ptaka, myśleć jak ptak, odczuwać jak ptak. Gdyby nawet człowiek potrafił przeprogramować swój własny mózg tak, by działał, jak mózg ptaka, to nie byłby w stanie już zdać sobie z tego sprawy. Przecież mózg ptaka nie jest w stanie uświadomić sobie tak złożonej sytuacji: "jestem ptakiem tylko chwilowo, żeby zobaczyć, jak to jest ale wkrótce znów będę człowiekiem i wówczas przeanalizuję to, czego teraz doświadczam... " I dlatego nawet nie staram się wyobrazić sobie, jak działają mózgi moich robotników, by odpowiedzieć sobie, dlaczego postępują zupełnie nielogicznie, z mojego punktu widzenia.
Niedawno wspominałem o jubileuszu 10-lecia naszej strony. Tymczasem inna rocznica przeszła, niezauważona. W styczniu minęło 5 lat, odkąd zacząłem prowadzić Raptularz. W ludzkim życiu 5 lat, to niby niewiele. Ale na przykład chomik byłby wyjątkowym szczęściarzem, dożywając tak sędziwego wieku. A dla murarki ogrodowej 5 lat to kilka kolejnych pokoleń - cała epoka historyczna.
Jestem z Raptularza dumny. To może za dużo powiedziane. Inaczej. Odczuwam satysfakcję, dokonując regularnie wpisów. Przynajmniej w ten skromny sposób sprawiam, iż nasza strona wciąż żyje i jest w miarę często aktualizowana. Nigdy nie miałem złudzeń, co do tłumów gości, odwiedzających www.witoldmalecki.com. Wnioskując z ilości otrzymywanych maili, ostatnio tylko sporadycznie, przez przypadek ktoś tu w ogóle zagląda. A jeszcze, żeby trafił do zakamuflowanego bloga, zwanego raptularzem, szanse są bliskie zeru. Więc po co w ogóle pisać, skoro nikt nie czyta? To proste: sobie a muzom. Przypomina mi się scena z arcydzieła literatury - Przygód dobrego wojaka Szwejka. Gdy zamknięto Szwejka w areszcie twierdzy przemyskiej, przez dłuższy czas zapominano go nakarmić. I co zrobił mój ulubiony bohater? Na ścianie celi wypisał wszystkie, znane sobie nazwy potraw...
Więc i ja znalazłem swoją ścianę celi, na której mogę pisać, co chcę i ile chcę.
Wracam do hotelu zmęczony. Robi się ciemno i gdy nie zmuszą mnie zakupy, nie chce mi się nigdzie ruszać. Jedyna atrakcja, to wizyta w hotelowym barze. Trwają "Happy hours" and piwo jest w zupełnie przystępnej, warszawskiej cenie. Podobno niezbyt daleko można znaleźć sklep alkoholowy, w którym ceny są już niemal biedronkowe. Ja tam jeszcze nie dotarłem. Ale może tam uczęszczają rosyjscy turyści z mojego hotelu, bo w barze ich nie widuję. W barze spotykam wyłącznie Arabów w tradycyjnych strojach. Grają w bilard i piją piwo. Głównie Heinekena, czasem Coronę i Budweisera.
Praca pracą, lecz przed wyjazdem stąd, wypadałoby jednak się przejść i zrobić jakieś pamiątkowe zdjęcie.
Wczoraj wspominałem o tym, że disco- polowe video-clipy z kanału VOX bardzo mi przypominają afrykańskie. Są jednak pewne znaczące różnice. Ogólnie, czarni scenarzyści wykazują więcej fantazji w wykorzystaniu efektów specjalnych, bardziej dynamiczny jest montaż. Większa liczba statystów wskazuje wzorowanie się na hitach z Bollywood. W naszych, rodzimych teledyskach bardzo popularne są plaże, palmy i śródziemnomorskie klimaty. Na czarnym lądzie znacznie częściej pojawiają się centra europejskich metropolii. Częstym, murzyńskim motywem są też, nieobecne w disco-polo, konflikty z policją. Największą różnicę widać jednak w przedstawianiu dziewczyn. Afrykański teledysk nie może się obyć bez widoku trzęsących się pośladków murzyńskiej tancerki. Najlepiej takiej "przy kości". Acha! Jeszcze jedna rzecz. W czarnych video-klipach znacznie częściej występują motocykle.
Jestem w UAE, czyli po polsku ZEA, Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Zauważyłem, że niektórym to niewiele mówi. Znacznie więcej ludzi kojarzy hasło "Dubaj". Ale Dubaj to tylko miasto i jeden z siedmiu emiratów, tworzących państwo. A ja jestem akurat w innym emiracie, Ras al-Chaima, zwanym tu w skrócie RAK. Póki co, jestem zbyt zapracowany, by coś zwiedzić, poza centrum handlowym w pobliżu hotelu.
Emiraty to teraz bardzo popularny kierunek turystyczny. Bezpośrednie loty z Warszawy, obsługiwane przez szerokokadłubowe Boeingi 777, są codziennie pełne. Mój, niezbyt luksusowy hotel upodobali sobie szczególnie Rosjanie. Rosyjski słyszy się tu nie rzadziej niż angielski, czy arabski. Ma to swoje odbicie nawet w kanałach telewizyjnych. Udało mi się wyszukać nawet jeden kanał polski. Jest to kanał muzyczny VOX. Ponieważ lecą tam na okrągło teledyski, jest niezobowiązujący. Może sobie lecieć w tle, dotrzymując towarzystwa. O ile oczywiście kogoś nie drażni natłok natrętnie powtarzanych reklam. W przerwach między reklamami teledyski. Średnio dwa zagraniczne na jeden krajowy. Zagraniczne kawałki trafiają się różne a polskie to najczęściej styl polo. Mam świeżo w pamięci pobyt w Kongo i oglądane tam kanały muzyczne. Są zasadnicze różnice. Zupełnie inne rytmy, kolor i sposób poruszania się macho-wokalistów. Nie rozumiem murzyńskiego więc nie wiem, czy tamte teksty też były o miłości. Dziwna rzecz, ale poza tym ichnie i nasze teledyski tematycznie zbytnio się nie różnią. Pocztówkowe krajobrazy, seksowne panienki, słoneczne okulary, jachty i sportowe samochody to podstawa...
Wrócilem z Kongo, odprawiłem święta wielkanocne i już się szykuję do nowej delegacji. Na papierze kierunek ( który na razie zachowam w sekrecie), jest niezły, lecz różne okoliczności sprawiają, że wyjad wydaje mi się bardzo niewygodny. Najbardziej nieprzyjemne jest to, że od dłuższego czasu męczy mnie katar, uporczywy kaszel i czuję się słaby. Zapewne toczy mnie jakiś rodzaj grypy, za słaby, żeby szybko powalić, za mocny, żeby łatwo przejść. Jak w fraszce Kochanowskiego, czy inwokacji "Pana Tadeusza" - jak zdrowia zaczyna brakować, to się je zaczyna naprawdę doceniać. Nic dziwnego, że nawet do tych paru słów w Raptularzu zmuszam się z oporami.
Od tygodnia jestem w Demokratycznej Republice Kongo. W czarnej d... Czarnego Lądu. Jestem tu i chcę jak najszybciej uciekać. Nim tu dotarłem, niewiele wiedziałem o kraju, poza tym, że jest duży, dziki i leży w samym środku Afryki. Oczywiście, zawsze są jakieś przebłyski wspomnień, skojarzenia. "Jądro ciemności" Josepha Conrada i wraz z nim oczywiście "Czas Apokalipsy". Albo słynny mecz bokserski Muhammada Ali z Foremanem, zwany "bijatyką w dżungli". Trudno o nim nie pomyśleć, przybywając do Kinszasy. Po tygodniu pobytu nic więcej nie wiem Kongo, poza tym, co wyczytałem w internecie. Czas spędzam w kompletnej głuszy. Albo na kwaterze albo w biurze wielkiej budowy. Przy okazji biorę, jak zwykle udział w mini-safari. Najciekawsze upolowane okazy to wielkie ćmy i modliszki. O gekonach, czy wszechobecnych, wielkich, czarnych ptaszyskach nawet nie warto wspominać.
Surrealistycznego charakteru temu, w sumie prozaicznemu pobytowi, nadaje pewna okoliczność. Otóż liczni w czasie budowy, zagraniczni specjaliści już dawno zakończyli pracę. Towarzyszy mi tylko jeden Hindus, który tu na koniec zgasi światło. Plączemy się we dwóch po opustoszałych biurach, po opróżnionym z drinków barze. Korzystamy z ostatniego, jako-tako sprawnego samochodu. Auto się wciąż psuje i zaczynam trząść portkami, czy mnie dowiezie na lotnisko a to ładnych kilka godzin jazdy. Wszystko razem przypomina mi sceny z filmu Szulkina "O-bi, o-ba. Koniec cywilizacji". Wszystko upadło, pozostały tylko resztki. Wczoraj zużyłem ostatnią, przeterminowaną od roku, kapsułkę do ekspresu Dolce Gusto. Dziś wypiję ostatnią rozpuszczalną. Dobrze, że ma mi kto dostarczyć wody. Wkrótce do biura, do mojego pokoju zawitają nowi gospodarze. Miejscowi. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, jak tu będzie wyglądać po roku ich urzędowania!
Ostatni weekend to był prawdziwie złośliwy atak zimy. Niektórzy nawet mówili o tym, że trzeba na najbliższe święta (wielkanocne) szykować choinki. Spadło nieco śniegu a na drogach dantejskie sceny. Wyjazdy ze stolicy bezndziejnie zakorkowane, po rowach dziesiątki pojazdów. My, z Marzenką pobiliśmy swój rekord: przejazd z Warszawy do Rzeszowa w czasie ponad 8 godzin. Tak krótko tylko dzięki znajomości różnych sekretnych objazdów.
A jutro czeka mnie kolejny wylot w bardzo egzotyczne miejsce. Na razie nawet boję się wypowiadać jego nazwę. Wspomnę tylko, że nasz MSZ odradza wszelkie podróże do tego kraju i nie ma tam polskiej ambasady. Może chociaż ludożercy tam już wyginęli? Jak wrócę cało, to zdam relację...
Minęło kilka dni. W międzyczasie nie działo się nic, o czym bym napisać musiał. O wielu innych tematach mógłbym napisać. Szczególnie jest jeden, co się wysuwa na pierwsze miejsce. Temat jest na wstępnym etapie i lepiej, by pozostał jeszcze jakiś czas tajemnicą. Wspomnę tylko, że jest to projekt, który dla mnie rozpoczął się jakieś 36 lat temu. Całe dekady nic w tej sprawie nie robiłem i tylko dźwigałem balast, związanych z tym, wyrzutów sumienia. I oto nareszcie sprawa nabrała rumieńców. Lepiej późno, niż wcale. Jestem wdzięczny Marzence, która mnie cały czas wspiera w niełatwych decyzjach...
Udało się wrócić z RPA i przywieźć do kraju nieco ciepła. Mrozy ustąpiły niecały tydzień temu, wraz z moim przylotem. Sól na drogach wyschła, potem trochę ją spłukał deszcz. Kierowcy z zapałem rzucili się do myjni samochodowych. Ja też mogłem z czystym sumieniem odstawić zimową Konę i pojeździć sobie na delikatniejszym Scalpelu. W weekend udało mi się wreszcie zadbać o winorośl i gruszę. Wywiesiłem przy okazji budki dla sikorek. Do teraz kości mnie bolą!
8 marca, Dzień Kobiet, uczciliśmy z Marzenką, zapisując się do miejskiego systemu rowerów Veturillo. Odgrażałem się kiedyś, że dokonam rejestracji, jak mi postawią stację pod domem. Stało się i już nie było wymówek. Co prawda piewsza przejażdżka powierdziła moje wcześniejsze obawy, że to raczej Szrotorillo albo Złomorillo, ale mam nadzieję, że wysiłek rejestracji się kiedyś opłaci.
Dokładnie 8 marca zebrały się też nad naszą stroną czarne chmury. Po aktualizacji komputera, przestał działać program, używany przeze mnie do edycji HTML. Irytują mnie takie sytuacje. Dla mnie, mechanika, to jakbym po zatankowaniu do samochodu nowszego paliwa, nie mógł podjechać pod dom, bo moja stara uliczka się okazuje "niekompatybilna" z nowym paliwem, którego nawet nie mam jak wylać do kanału...
Próbowałem znaleźć alternatywę, lecz kolejne edytory albo nie działały albo reagowały masakrą tekstu, jakby zmieszał dwie gryzące się farby. Znów padłem ofiarą postępu: używam jakiegoś ISO-8859-2, bo tak mi kiedyś kazali. A teraz się okazuje, że powinienem od dawna przejść na Unicode UTF-8 czy inne licho. We wszystkim trzeba się doktoryzować...
No, nic, dziś chyba znalazłem odpowiedni edytor i (póki co), wszystko się dobrze skończyło. Do następnego razu!
Lalka i "Big Hole".
Na wyjazdy zabieram zawsze jakieś filmy. Jako człowiek staroświecki, zabieram je na płytach DVD. Tym razem oglądam bardzo staroświecki serial, ekranizację jeszcze bardziej staroświeckiej powieści, czyli "Lalki" Prusa. To moja powszednia, wieczorna rozrywka. Dziś miałem wolną sobotę i wybrałem się do miejscowej atrakcji turystycznej , zwanej "Big Hole" czyli wielka dziura. Jest to wielki, zalany wodą krater, pozostałość po kopalni, będącej niegdyś sercem wydobycia diamentów w Kimberely. Przy dziurze zorganizowano muzeum poświęcone historii wydobycia diamentów, skansen starego sprzętu i rekonstrukcję miasta z czasów największej świetności.
Czy poczciwa Lalka może mieć z tym miejscem coś wspólnego? Cóż, serialowi aktorzy, w swych kostiumach, pasowaliby do staroświeckich wnętrz i sprzętów, wypełniających mniej lub bardziej okazałe budowle Kimberley, sprzed ponad 100 lat. Bo też skansen przypomina bardzo filmowe dekoracje - sztucznością, śmiesznością. A przede wszystkim, próbą przywołania dawno minionych lat. Ja myślę jeszcze o czymś innym. Diamenty w Kimbereley są i już ich nie ma. Ludzie wydarli je tutaj skałom, pozostawiając wielką dziurę. Ale spoza tego wszystkiego, co można zwiedzić, spoza zardzewiałych narzędzi, starych zdjęć, pożółkłych dokumentów i sztucznych dekoracji, wyłaniają się nie same diamenty, lecz namiętności, które one wywoływały. Tu, w Kimberley narodziła się słynna firma De Beers, która ukuła slogan "Diamonds are forever". Diamenty są wieczne. A mnie przychodzi do głowy, że nie tylko diamenty są forever. Forever i niezmienne są ludzkie namiętności, ludzkie słabości. Gdyby tak bohaterów Prusa obedrzeć z tej całej śmiesznej, staroświeckiej otoczki, z tych kostiumów, przedmiotów, archaicznego sposobu wyrażania się, co by zostało? Samo jądro ciemności. Zmieniają się okoliczności, zmienia się technika. Lecz człowiek w swych pragnieniach i motywach działania wiele się nie zmienia.
Afrykańska fauna objawia się na mojej kwaterze przede wszystkim śpiewem ptaków. Szczególne wrażenie robi jeden taki, który gwiżdże. Jak ja dobrze znam te gwizdy! Jego charakterystyczny głos jest często używany, jako dźwięk SMS w komórkach. A czasem jako sygnał otwierania drzwi w małych sklepikach. Te gwizdy nie przeszkadzają mi jako śpiew ptaka, jednak w elektronicznych gadżetach dziwnie grają na nerwach. Często słyszę wyraźnie ptaszka za oknem, lecz nie udało mi się go jeszcze "przyuważyć". Za to bez ograniczeń mogę podziwiać swoje małe zoo w pokoju. Jest to gatunek groźnie wyglądających pająków, różnej wielkości. Pierwszego się wystraszyłem. Kolejne mnie uspokoiły. Pomyślałem: skoro jest ich tak dużo, to nie mogą być bardzo niebezpieczne. Dlatego, dopóki mi nie wchodzą w drogę, staram się je ignorować. Nie wyglądają aż tak strasznie, jak pająki napotykane swego czasu w Azerbejdżanie. Tamte wyglądały na prawdziwe potwory!
Dziś popołudniu tutejsza, krótka pora deszczowa objawiła się gwałtowną burzą, z ulewą i gradem wielkości grochu. Podwórko kwatery momentalnie wypełniło się wodą...
Niniejsza strona miała być, z założenia, apolityczna. Takie ograniczenie często wiąże mi ręce, gdy mam pisać o odwiedzanych miejscach. Cóż poradzić, odwiedzam wiele takich krajów, że cokolwiek bym o nich od siebie napisał, komuś mogłoby się nie spodobać. Do takich "kontrowersyjnych" krajów należą np. Arabia Saudyjska, Iran, Izrael, Rosja czy Chiny. Z pewnością dawniej umieściłbym na liście również RPA. A dziś? Sam nie wiem, więc na wszelki wypadek pisać nie będę. I nawet nie miałbym co napisać, gdyż dotychczasowe obserwacje są znikome i bezbarwne.
Tu przyjemne, 30-stopniowe ciepełko. Ja jednak myślami jestem wciąż w Polsce, gdzie panują, spóźnione w tym sezonie, mrozy. Chyba dobrze się stało, że nie przycinałem do tej pory drzewek owocowych i winorośli... Chciałbym zadbać o ogród, lecz wolę, żeby na nowo zdziczał, niż miałbym mu zaszkodzić.
Życie wymusza wciąż planowanie przyszłości. Sam bywam do tego zmuszany służbowo. Prywatnie, lubię się oglądać za siebie. Właśnie, patrząc w przeszłość, uświadomiłem sobie mały jubileusz. Trudno uwierzyć, lecz ta strona ma już 10 lat! Adres www.witoldmalecki.com dostałem, jako prezent pod choinkę. W styczniu 2008 zacząłem zgłębiać tajniki HTML i tworzyć prototypową wersję strony, która pierwszy raz była on-line 30 marca. Życie jeszcze raz pokazało, że prowizorki są najtrwalsze. Z czasem upakowałem na stronie bardzo dużo tekstów i zdjęć, lecz wygląd, grafika, nawigacja - wszystko pozostało w swej pierwotnej, prymitywnej formie. Nie dorobiłem się żadnych ciasteczek. Nie ma sponsorów, nie ma reklam. Nawet licznika gości nie mam, tym bardziej licznika tych, co lubią i co nie lubią... Czuję się trochę tak, jakbym zapisywał, co mi strzeli do głowy, na świstkach papieru i wyrzucał je przez okno. Wiatr porywa papierki i unosi w świat. Trochę to mało ekologiczne, takie wirtualne śmiecenie w miejscu publicznym. Prawdziwy, materialny kawałek papieru, można oddać na makulaturę, lub awaryjnie użyć w WC, jednak moje, niematerialne zapiski są chyba mniej uciążliwe dla środowiska. Po wykasowaniu, znikną bez śladu.
Z punktu widzenia żywego człowieka, a nie skamieniałości, 10 lat to szmat czasu. To połowa życia młodego człowieka. Korowód zmian. Śmierci, narodzin. Zapaści ekonomiczne i powolne wychodzenie z kryzysu. Nowe wojny. Jedni zrobili zawrotne kariery, inni w międzyczasie upadli. Pojawiły się nowe mody, obyczaje. Nowe produkty zdobyły rynek, inne wyszły z użycia.
Czasem mi się wydaje, że te rzeczy, które przez 10 lat pozostały niezmienne, są jak nieliczne wysepki na oceanie. Ale czy takie wysepki w ogóle mają prawo istnieć? Wszak już starożytny Heraklit twierdził, że WSZYSTKO PŁYNIE. Panta rhei, czy jakoś tak...
Kolejna zmiana czasu i miejsca. Skok z warszawskiego mrozu, w afrykańskie upały. Od dzisiaj jestem w RPA. Na pustkowiu, pośród sawanny prowincji Cape North. Słoneczko przygrzewa, na niebie nieliczne chmury. Choć nie pada, to środek krótkiej pory deszczowej i roślinność jest chwilowo zielona. Dotarłem na miejsce bez problemu. Jak na razie, nikt mnie nie napadł, nic mnie nie zjadło. Radzę sobie jakoś z prowadzeniem auta po złej, lewej stronie. Głodny i spragniony nie chodzę, więc ogólnie jest dobrze. Dziś więcej o tej afrykańskiej wyprawie, pisać mi się na razie nie chce.
Skoro od wielu dni nie czułem potrzeby, albo nie znalazłem czasu, żeby pisać, to chyba znaczy, że w międzyczasie nic się nie działo, wartego opisania. Rośnie ilość zaległości - spraw zaczętych i niedokończonych. Coraz mniej czasu, coraz mniej ochoty. A pośród takich zaległych wyrzutów sumienia - Biuletyn informacyjny nr 13. Naprawdę pechowa trzynastka. Jak (nie)dobrze pójdzie, to minie rok od czasu, jak powstał. I przez drobiazg wciąż nie jest on-line! Podobnie rzecz się ma z kolejnymi wpisami, dotyczącymi remontu rzeszowskiego domku!
Algierskie linie lotnicze strajkowały ekspresowo, więc mogłem planowo wrócić do domu. Mogłem nawet w Algierze
zjeść ichni kebab i przejść się po cetrum handlowym. Przy okazji znów się upewnilem, iż takie galerie handlowe to podpora globalizacji.
Pod wszystkimi szerokościami i długościami geograficznymi wyglądają tak samo. Wkrótce potem złożyłem szybką wizytę w Bratysławie.
Słowacja wciąż nieodmiennie imponuje mi swoją skromnością i umiarem. Tylko te ich Euro-pejskie ceny wywołują sentyment za dawnymi,
koronnymi laty...
W domu zajęty byłem ostatnio nieprzyjemnymi, acz nieuniknionymi, okresowymi "formalnościami".
Ostatnimi czasy wyraźnie przegrywam z czasem. Przelatuje mi między palcami, nie pozwalając na zaczepienie się
o jakieś pożyteczne zajęcie. Żeby choć trochę go uratować, uciekam na rower. To jednak pomaga tylko na krótko.
Bohater powieści Nienackiego "Ja Dago", zachorował na Brak Woli. Czasem mi się wydaje, że i mnie coś takiego dopada. A może tylko
czekam, licząc na to, iż w naszej galaktyce, na świecie, w kraju albo chociaż w życiu, przydarzy się coś takiego, przy czym wszelkie działania
staną się już bezcelowe?
Monotonię pobytu w Algierii, urozmaiciła mi nieco grypa, czy inne świństwo, objawiające się uporczywym bólem gardła i nieprzyjemnym kaszlem. Cierpliwie doczekałem ostatniego dnia pobytu, Jutro mam ruszać w drogę. Niestety, humor zepsuła mi dziś wieść, o strajku algierskich linii lotniczych. Bardzo możliwe, że zakłóci plan podróży. I niech ktoś powie, że nie mam pecha.
U mnie, w Algierii nuda. Pustynna codzienność. Wracam więc raz jeszcze do prehistorycznych tematów. Gdy odwiedzam muzeum techniki i oglądam, na przykład kolekcję zabytkowych pojazdów, nie mam najmniejszego problemu z uzmysłowieniem sobie ich wieku. Lata 70-te, czy 80-te sam dobrze pamiętam, Wiem, co to okres międzywojenny, choć go nie pamiętam, to czasy młodości moich dziadków. Czasy wcześniejsze stają się coraz bardziej abstrakcyjne, lecz wciąż staram się sobie z nimi radzić. Jednak, gdy mam do czynienia ze skamieniałościami, pozostaję bezradny wobec ich porażającej starości. Kawałek drewna sprzed 65 mln lat. Kość dinozaura sprzed 90 mln lat. Odcisk trylobita sprzed 300 mln lat. Takiego wieku wyobrazić sobie nie można. Człowiek w swoim postrzeganiu świata jest dla siebie sam miarą wszystkiego. Każdy potrafi ogarnąć okres jednego pokolenia - powiedzmy 25 lat od narodzin do posiadania potomstwa. 25 noworocznych toastów - szmat czasu. Wszak od czasów, gdy Polskę porastały nieprzebyte puszcze a Mieszko chrzcił naszych pradziadów, przeminęło "zaledwie" 40 pokoleń. Dużo to, czy mało? Milion lat, to zaledwie 1% czasu, który upłynął od ery dinozaurów. Jeden, zaledwie JEDEN MILION LAT to 40 000 pokoleń! Nie sposób sobie wyobrazić takiej otchłani wieków.
Podczas wspomnianej wyprawy sylwestrowej, mieliśmy okazję zwiedzić, po kilkunastoletniej przerwie, prehistoryczną kopalnię w Krzemionkach Opatowskich. W międzyczasie zmodernizowano trasę turystyczną, wybudowano nowe obiekty, pawilony wystawowe. Placówka dorobiła się też nowego logo, o którego genezie i pierwowzorze, niestety nasz przewodnik nic nie wspomniał. Na szczęście, w internecie można się wszystkiego dowiedzieć. Ja wyjaśniłem sprawę Marzence w prosty sposób: ten znak, to "Krzemionki" po chińsku.
Mając zawodowo do czynienia z realizacją różnych inwestycji przemysłowych, wiem, że temu co, powstaje z betonu i stali i co można oglądać po latach, zagrzebane w ziemi, jest nieraz tylko marnym cieniem prawdziwego życia projektu, które toczy się w bardziej abstrakcyjnym, niematerialnym wymiarze. Chodzi mi o stronę ekonomiczno - administracyjną. Dla jednych to tylko otoczka, dla innych samo jądro projektu. Bez solidnych podstaw ekonomicznych, bez odpowiednich zasobów, inwestycja nie powstanie albo będzie miała krótki żywot. Bez właściwego zarządzania powstanie ona z opóźnieniem, po wyższych kosztach lub się posypie w trakcie eksploatacji. Jako inżynier, powinienem być bardziej zapatrzony w stronę materialną: budowle, instalacje, maszyny. Wiem jednak, że to niepozorne papierki wprawiają w ruch wszelkie inwestycje: przelewy, faktury, listy przewozowe, pozwolenia, dokumentacje, dopuszczenia. W neolitycznych czasach powstania kopalni krzemienia pasiastego, nie znano pisma ani papieru. A jednak nie wierzę, że tak duże, zbiorowe przedsięwzięcie mogło powstać bez jakiejkolwiek biurokracji. Niestety, w muzeum nic na ten temat się nie dowiedziałem. Szkoda, bo to dla mnie bardzo interesujące zagadnienie.
Odbyta przez nas niedawno wyprawa do Patagonii, okazała się być swoistym prehistorycznym festiwalem. Odwiedziliśmy kilka renomowanych muzeów paleontologicznych, podziwiając niezliczone szkielety dinozaurów i innych starożytnych potworów. Widzieliśmy również rekonstrukcje największego dinozaura, jakiego do tej pory odkryto, oraz największego drapieżnika. Uzupełniały to liczne wystawy minerałów, skamieniały las i prahistoryczne malowidła naskalne - światowej sławy Cueva de los Manos. Dziwnym zbiegiem okoliczności, nasz tegoroczny wyjazd sylwestrowy, przebiegł w podobnym klimacie. Tym razem wybór padł na Bałtów. Tu wszystko zaczęło się od "Czarciej stopki" - niepozornego znaku na skale. Eksperci rozpoznali w nim odcisk łapy allozaura. To, plus zapał tubylców, wystarczyło, by w malowniczej okolicy powstał rozległy, wielobranżowy park rozrywki. Mnie nieodparcie kojarzy się on z Szymbarkiem na Kaszubach, gdzie w analogiczny sposób, wokół najdłuższej deski na świecie, rozłożył się lunapark godny niemal Disneylandu. Obie osady mają nawet jedną wspólną atrakcję - szalony domek postawiony na dachu. Wracając do dinozaurów. W kiczowatej nieco oprawie i żałosnych organizacyjnie okolicznościach, mogliśmy znów podziwiać rekonstrukcje prehistorycznych gadów. Wiele podobnych parków jurajskich powstało na fali "dinozauromanii" wywołanej kinowym hitem Stevena Spielberga. Dziś moda na dinozaury chyba już trochę przygasła, lecz dzięki niej zainteresowani tymi legendarnymi stworami, mają dziś do dyspozycji wiele parków jurajskich. Choćby w Łebie czy Krasiejowie. Osobiście mam największy sentyment do Doliny Dinozaurów w parku chorzowskim. Była chyba pierwszą w Polsce rekonstrukcją, tego typu (powstała ponad 40 lat temu!) i pierwszą, którą osobiście odwiedziłem (niewiele później).
Wczoraj pisałem o przemijających i powracających modach. W bliższej mi dziedzinie, czyli w rowerach, bywa podobnie. Pamiętam, na początku lat 70-tych, każdy dzieciak marzył wyłącznie o składaku. Nie wiem, czy jeden na stu użytkowników kiedykolwiek, składał rower, czy miał choć raz taką potrzebę. Tak, czy owak, składaki królowały i popularność innych typów bardzo zmalała. Z czasem modę zastąpiło przyzwyczajenie. Niemal w każdym domu był jakiś składak, który służył za rower. To, w połączeniu z brakami w zaopatrzeniu, przedłużyło karierę niezbyt praktycznych jeździdełek aż na lata 80-te. odobna sytuacja powtórzyła się ok. 20 lat później. Tym razem z rowerem górskim w roli głównej. "Górala" kupował każdy, choć może co dziesiąty użytkownik zjechał nim kiedykolwiek z utwardzonej drogi a co setny wybrał się w góry. Rowery miejskie, turystyczne czy ścigacze, na wiele lat zeszły na margines. Wreszcie moda na górale przeminęła. Ludzie na nowo odkryli wyścigówki, rowery miejskie a ostatnio, przełajowe. Wkrótce, być może, zawładną krajem rowery elektryczne, wszak lenistwo jest jednym z najsilniejszych bodźców do wdrażania nowinek.
Ciągle wspominam o upływie czasu. Można pomyśleć, że mam na tym punkcie jakąś obsesję.
uż przed wyjazdem do Algierii przeglądałem książkę Wiktora Zina "Piękno utracone". Autor pisze tam w sposób romantyczny i nieco staroświecki, o sielskich elementach architektury i krajobrazu, znikających na jego oczach. O drewnianych kapliczkach, o studziennych żurawiach i piecach. W przypadku tej książki "dawne czasy" to młodość w okresie międzywojennym, a "współczesność", to przełom lat 60 i 70 XX wieku. Zgodnie ze sztafetą pokoleń, "teraźniejszość" prof. Zina, to dla mnie legendarne, sielskie czasy dzieciństwa. Mimo tego, ponad 40-letniego przesunięcia, wiele spostrzeżeń i refleksji zadziwiająco aktualne. Zmiany w codziennym życiu zachodzą bardzo szybko. Dotyczy to nie tylko "piękna". Ani się człowiek obejrzy, a różne, pospolite przedmioty, zjawiska, obyczaje odchodzą do lamusa.
Ja wciąż kręcę głową ze zdumieniem, gdy wspomnę, jak na moich oczach zmotoryzowała się rodzinna wieś moich dziadków. Najgwałtowniej można było zaobserwować to zjawisko w niedzielę, pod kościołem. Było rzeczą normalną, że gospodarze zajeżdżali na mszę z całą rodziną, konnym wozem. Ja sam tak byłem wożony w latach szkoły podstawowej. Początkowo był to nawet wóz na drewnianych kołach, z odświętnymi, wyplatanymi z wikliny półkoszkami. (Kto dziś zna słowo półkoszek?) Ludzie szli do kościoła a koń cierpliwie czekał. Wyprzęgnięty, z workiem owsa, uwiązanym do pyska. Rewolucja zaszła szybko. Trwała pięć lat, może mniej. W tym czasie chłopskie furmanki znikły spod kościoła. Całkowicie i na zawsze zastąpione przez coraz liczniejsze samochody. Na Podkarpaciu spotyka się sporadycznie konny wóz do dziś, lecz już od wielu dekad nikt nie odważyłby się nim jechać do kościoła. Piękno utracone.
Podobno głównym motywem do tworzenia nowych wynalazków, jest wrodzone, ludzkie lenistwo. Nie wiem, czy zmiana przyzwyczajeń wpływa na rynek, czy też ludzkie obyczaje dostosowują się do tego, co promuje handel. Tak, czy inaczej, codzienne życie wciąż przynosi nowe odkrycia, że coś odeszło do lamusa historii. Konny wóz, czy telefon stacjonarny, to oczywiste przykłady, takie z grubej rury. Ale diabeł tkwi w drobiazgach. Niedawno Marzenka uświadomiła mi, że coraz trudniej kupić mydło w kostkach, wypierane przez to płynne, z dozownikiem. Podobno coraz mniej ludzi parzy herbatę w imbryku lub czajniczku, bo królują ekspresowe torebeczki. A więc i te utensylia mogą wkrótce wyjść z użycia. Przed ostatnimi świętami nie udało nam się kupić pachnącej jodełki (nie-kaukaskiej) ani bezzapachowej świecy. To wciąż zaskakuje, jak szybko rzeczy powszechne, popularne, podstawowe, stają się egzotyczne. Często decyduje nie tylko zdrowy rozsądek ale i moda. Coś musi się stać passe, potem zniknąć, żeby za jakiś czas powrócić z szumem, jako "trendy". Że wspomnę tylko płyty winylowe i piwo EB.
Po paru miesiącach przerwy znów wylądowałem w Algierii, na granicy gór i bezkresnej Sahary. To samo miejsce ale jakiż inny czas! Zamiast upału - przymrozki. Zamiast piaskowych burz - błoto. A do tego silny, zimny wiatr, niczym na Sybirze. Niedawno nawet spadł śnieg, co w Algierii jest nieczęste. Niestety już stopniał a ja nie zdążyłem zrobić zdjęcia. Co to się porobiło: Święta w Polsce po wodzie a Trzech Króli w Afryce po lodzie...
Wszystko poszło tak, jak się obawiałem. Święta, święta... i po świętach. Nowy Rok już nie jest taki nowy. Niestety, znów wszystko odbyło w aurze jesiennej. Cały zapas śniegu spadł podobno na USA. A najgorsze, że znów trzeba ruszać do pracy. Dzisiaj lecę do Algierii.
wiadomość upływu czasu związanych z tym, nieuniknionych zmian, wcale nie jest oczywista. Czytałem kiedyś, że starożytni Sumerowie nie znali pojęcia historii. Wyobrażali sobie, że czas stoi w miejscu a może krąży w kółko. Nie oni jedni. Średniowieczni artyści wydarzenia z odległej przeszłości, przedstawiali we współczesnych sobie realiach. Pamiętam na przykład naiwną ilustrację do Iliady, w której Hector i Achilles występowali w XI czy XII-wiecznych zbrojach. Niewiedza, czy świadome uproszczenie? Nie trzeba szukać w odległej przeszłości. Wiele współczesnych, hollywoodzkich filmów powstaje przy założeniu, że widz nie zna historii i myśli, że ludzie zawsze żyli i myśleli po amerykańsku. Przykłady można by mnożyć.
Zaledwie tydzień temu podziwialiśmy z Marzenką nie-ekologiczne sztuczne ognie i wznosiliśmy toasty krajowym nie-szampanem. Zastanawiam się, czy Sylwester, Nowy Rok i związana z tym zmiana daty, są w stanie każdego skłonić do chwili zadumy. Niektórzy są wszak wyjątkowo oporni na skłonność do refleksji, spojrzenia za siebie. Tak może nawet się żyje lepiej, wygodniej.