Większość czasu spędzam w Rzeszowie. Gdy muszę, od czasu do czasu, wylądować na parę dni w Warszawie, ogarnia mnie wielka niemoc. Tak, jak dzisiaj. Dziś jest ona tym większa, że coś łamie mnie w kościach. Pewnie jakiś wirus. Może jeszcze nie ten, słynny ostatnio, koronowany wirus z Chin, ale i tak psuje samopoczucie.
Wszystkie ostatnie prace są związane z naszym podkarpackim domkiem. Mógłbym dużo mówić i pisać o tym, jak uratowałem rozpadającą się szafę po dziadkach. I że do uratowania są jeszcze dwie, w znacznie gorszym stanie... Mógłbym wyliczać gatunki ptaków, zalatujących zimą do naszego ogródka. Albo wspomnieć o urokach zimowego grilowania. Zacząłbym tworzyć mit oazy spokoju, dziecinnych wspomnień, skrytej w bocznej uliczce, blisko centrum. Niestety, to by był tylko mit. Stolica Podkarpacia rozrasta się, niczym złośliwy nowotwór, przerzuty są wszędzie i nie da się tego nie odczuć. Ruch w godzinach szczytu dusi sąsiednie uliczki, chciwe dłonie deweloperów wyciągają się po coraz bliższe nam parcele. Familoki w miejsce domów z ogródkiem zaczną wyrastać, jak grzyby po deszczu. Jeszcze niedawno chwaliłem się przed Marzenką, że krajobraz osiedla się niemal nie zmienił od czasów mojego dzieciństwa. Taki obraz przechodzi do historii. Idzie nowe.
Minęły trzy lata, odkąd domek remontujemy i urządzamy po swojemu. Niedługo będzie cztery. Uporaliśmy się z grubymi pracami. Teraz już tylko "dopieszczamy". Nie wszystko się udało. Niektóre wizje okazały się niemożliwe do realizacji, inne pomysły spaprali wykonawcy. Ogólnie jednak, zadowoleni jesteśmy z efektów, zwłaszcza własnej pracy. I, co tu ukrywać, dumni. Dom jest stary metryką, starodawnie urządzony i pełen staroci. Zaczyna trochę przypominać skansen. Nie każdemu może przypaść do gustu. Nie tylko przez archaiczny styl. Wnętrza są za ciasne, ogródek malutki. Najważniejsze, że my dobrze się tu czujemy i chcemy spędzać jak nawięcej czasu. Na nic więcej nie warto liczyć. Nieruchomość jest nieatrakcyjna dla deweloperów, lecz gdyby się udało ją dokleić do innych... Zaraz wjechałyby buldożery i koparki. A wcześniej nasze kochane meble i zbiory zapełniłyby kontenery na odpady. Mam nadzieję, że sam wcześniej zamknę oczy i będzie mi zupełnie obojęne, co się dzieje z rodzinnym domem.
Gdyby jednak takie miejsca, w które człowiek wkłada serce, same przez to zyskiwały duszę, to życzyłbym swojemu domkowi, by zniknął szybko i bezboleśnie. Ostatnio Marzenka pokazała mi w internecie galerię zdjęć. Aktualny stan dworu Petrykozy. Takie memento. Dwór i park w Petrykozach były przez kilkadziesiąt lat własnością aktora Wojciecha Siemiona. Widziałem go, w pełnej krasie, podczas jednej ze swych podwarszawskich wycieczek rowerowych, dobrych 20 lat temu. Aktor, jako miłośnik sztuki ludowej, urządził tam prawdziwe muzeum a w okalającym dwór parku mini-skansen. Miał tam nawet zabytkowy wiatrak! Niestety, w jakiś czas po tragicznej śmierci Siemiona, dwór spłonął i dziś cała posiadłość straszy. Niegdysiejsze malownicze cacuszko w krótkim czasie zamieniło się w rozkładającą się ruinę. Nie chciałbym, żeby podobny los spotkał mój rodzinny domek czy chałupę moich dziadków. Lepiej niech runą szybko i bezboleśnie, pod łyżką jakiejś koparki...
Jak można było łatwo przewidzieć, nie udaje mi się dokonywać regularnych wpisów. Zauważyłem już dawno, iż wielu "niedzielnych" blogerów wykazuje słomiany zapał. Po początkowym hurra-festiwalu inwencji, szybko się nudzą, wypalają i zostawiają po sobie w sieci martwe strony- zombie. Ja nigdy nie miałem zbyt ambitnych planów, co do aktualności, lecz robię, co mogę. Albo raczej, na co pozwala mi wrodzone lenistwo. Trwa to już 12 lat. Tak, tak, nasza strona ma już dwanaście lat! Nie ma więc mowy o typowym słomianym zapale...
Rzadko piszę ale to nie znaczy, że mało się dzieje. Od jakiegoś czasu odpoczywam od ciągłych podróży a wcale się nie nudzę. Przeciwnie. Staram się realizować prace, na które wciąż brakowało mi czasu. Jakaś półka w kuchni. Renowacja lampy naftowej. Nowa podpora pod krzew winorośli. Remont i adaptacja starej, przedwojennej szafy. To tylko niektóre ze zrealizowanych projektów. Wszystko pożyteczne, lecz nieciekawe tematy. Po pracowitym dniu majsterkowania, wsiadam jeszcze zwykle na rower. A potem jestem już tak zmęczony, że nawet mi do głowy nie przyjdzie siadać do komputera.
No, dobrze! Przyjmijmy, że nie jestem kosmitą. Sam mam wątpliwości, co do pochodzenia z innego układu planetarnego. Odległości pomiędzy gwiazdami są tego rzędu, że nie wierzę by kiedykolwiek była możliwość podróży między nimi w ogóle, tym bardziej w westernowym stylu Gwiezdnych Wojen.
Jeśli nie jestem kosmitą, to jak sobie wytłumaczyć w logiczny sposób wszystko, czego doświadczam? Nieodparcie narzuca mi się teoria, którą bym nazwał "łowienie mydła w wannie". Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że chodzi o takie staroświeckie, twarde mydło w kostce, którego się dziś prawie nie spotyka. Gdy takie mydło wpadło do wody w wannie, złośliwie się wyślizgiwało wszelkim próbom pochwycenia. Odnoszę wrażenie, że tak jest z ludzkimi planami, pragnieniami i marzeniami na ziemskim padole. Tak jest przynajmniej w moim przypadku. Ilekroć, z niewspółmiernym wysiłkiem, udało mi się wyłowić wreszcie to nieszczęsne, nieuchwytne mydło, to okazywło się, iż zamiast oczekiwanej kolorowej i pachnącej luksusowej atrakcji, mam w ręku coś szarego, śmiredzącego. Pospolite dawniej, mydło do prania. Nie będę się silił tym razem na konkretne przykłady z życia, żeby nie rozwlekać wpisu. Tak jest, i już. Ale, jak tak właśnie jest i musi być, to ja się na to nie piszę.
Skoro nie jestem kosmitą, a mimo to na planecie Ziemia czuję się nie na miejscu, to może pochodzę z jakiegoś innego bytu, ze świata równoległego... A skoro tak, to idealnie byłoby pochodzić ze Świata Muminków. Ciekawe, kim bym się okazał w swoim prawdziwym wcieleniu! Dla mnie w muminkowym uniwersum postacią największego formatu, idolem (idolką?), zawsze była i pozostanie Mała Mi. Jednak, z oczywistych względów trudno mi się z nią utożsamiać. Osobiście zawsze czułem najsilniejsze powinowactwo z Włóczykijem lub jednym z Hatifnatów. Z upływem lat zmienia się punkt widzenia. Dziś widziałbym siebie, jako niemrawego Piżmowca, studiującego dzieło " O niepotrzebności wszystkiego".
Było BARDZO mokro! Mokry śnieg, pędzony silnym wiatrem, przylepiał się do ubrania i lodowatymi jęzorami wnikał pod wszelkie polary i nieprzemakalne - ponoć - membrany. Od pewnego momentu tylko marzyłem, żeby dotrzeć znów do domu. Najtrudniejsze warunki jazdy od bardzo dawna!
Dziś za oknem pojawił się dawno niewidziany gość - pada śnieg. Wciąż jest dodatnia temperatura i śnieg momentalnie topnieje. A to zapowiada, że gdy się za chwilę wybiorę na rower, przejażdżka będziena mokro. Nic to!
W ubiegłym roku dokonałem paru odkryć. Rzeczy, które teraz wydają się oczywiste a jakoś mi latami uciekały.
Jak choćby to, że mój ulubiony zespół "Tangerine Dream" wciąż istnieje i ma się dobrze. Gdy w 2015 roku zmarł Edgar Froese - założyciel, lider i jedyny stały członek grupy, przyjąłem automatycznie, że to koniec. Nie interesując się dalszymi losami zespołu, przyjąłem że w naturalny sposób przerwał działalność. Zadowalałem się słuchaniem starych nagrań. A tu się okazuje, że zespół, nawet bez Froese, tworzy, nagrywa, koncertuje. I najważniejsze: mogę ich nadal słuchać z przyjemnością.
Coraz mniej rozumiem z otatczającej mnie rzeczywistości. Ten proces trwa od lat i się nasila. Jest rzeczą normalną, że wobec różnych zjawisk, wydarzeń, ruchów społecznych, ideologii, człowiek zajmuje jakieś stanowisko. Jest się "za" albo "przeciw". Jesteśmy "my", są "oni". Po prostu ma się swoje zdanie i przekonania, według których się wszystko ocenia. Ja, niestety tego nie mam. Nie czytam gazet, nie oglądam wiadomości. To strata czasu, bo i tak nic z tego, co słyszę i widzę, nie rozumiem. Zupełnie jakbym oglądał mecz w jakiejś grze, której zasad nie znam a okrzyki kibiców i wypowiedzi komentatorów brzmią w moich uszach, jak język węgierski czy turecki.
I oto zupełnie niedawno znalazłem jedyne logiczne wyjaśnienie: nie jestem stąd. Jestem OBCY. Dotknięty amnezją kosmita, do którego dotarło, że od lat znajduje się na obcej planecie, żyje między jakimiś ufoludkami. Niestety, utrata pamięci powoduje, że nie wiem, jak się tu znalazłem i nie wiem jak wrócić do siebie. Co gorsza, nie wiem, gdzie jestem u siebie, bo z pewnością nie tutaj.
"Zmiany, zmiany, zmiany..." - tym prostym cytatem z Barei podsumowałbym ubiegły rok. A dopóki się ze starym rokiem jakoś nie rozliczę, nie warto się brać za kolejny. Jakiż więc był 2019 u Małeckich? Zmiany i perturbacje dotyczyły spraw zawodowych, więc nie leżących w zakresie tematyki naszej strony. Jednak wstrząsy naruszyły codzienną rutynę, wpływając bezpośrednio na działalność, o której tu głównie piszemy.
"Nasz domek i ogródek"
Remont domu i urządzanie ogródka trwa. Uciążliwe roboty w części mieszkalnej się właściwie zakończyły. Tuż przed Bożym Narodzeniem 2018, pojawiły się meble kuchenne i od tego czasu można wygodnie mieszkać. Do największych osiągnięć minionego roku należał np. remont garażu. Był to też pierwszy sezon uprawy szklarni, którą narszcie udało się uruchomić, po latach pełnienia przez nią roli składowiska odpadów. O wielu sukcesach i porażkach chciałoby się obszerniej napisać... Może się kiedyś uda!
Ciągle jesteśmy rozdarci pomiędzy Warszawą i Rzeszowem. Wciąż kursujemy pomiędzy oboma miastami. Prowadzimy właściwie podwójne życie: blokowe i domowo-ogródkowe. Łatwo się domyślić, które nam się bardziej podoba.
"Nasze wyprawy"
Pod tym względem ubiegły rok nie obfitował w spektakularne osiągnięcia. Nie odbyliśmy żadnej dalekiej wyprawy. Podobno latanie samolotem jest bardzo nieekologiczne, i jako takie, staje się passe. Podóże międzykontynentalne stały się ostatnio bardziej domeną naszych bliskich i znajomych, niż nas. W wakacje musieliśmy się zadowolić niedługą, klimatyczą wyprawą na Litwę. A zakończyliśmy rok sylwestrowym wypadem do Iwonicza Zdroju. Była to jedyna, póki co, okazja, by zobaczyć tej zimy padający gęsto śnieg.
Sprawy służbowe zagnały mnie po raz kolejny do Egiptu, Mediolanu i Grecji. Wizyty były interesujące, lecz nie zaowocowały żadnymi relacjami na żywo. Tym bardziej nie będę się silił na odgrzewanie ich teraz, po wielu miesiącach.
"Rowery"
W tym dziale niewiele nowości. Nasza "stajnia" się nie zmieniła i nadal obejmuje w sumie 10 rowerów w różnym stanie i o różnym przeznaczeniu (7 sztuk moich i 3 sztuki Marzenki). Nie udało się zorganizować żadnej poważniejszej, wielodniowej wyprawy rowerowej. Nie miałem ambitnych planów i nie było wyjątkowych osiągów. Może czas bicia rekordów minął definitywnie? Mimo wszystko, jestem zadowolony. Choć wyjazdy służbowe były częste i długie, udało mi się wykręcić na rowerze ok. 7300 km. Liczba nie jest imponująca. Wiem jednak, że tylko 1000 kilometrów zrobiłem na szosówce. Reszta, to pedałowanie na góralu, i to w dużej części trasami terenowymi. Takie kilometry liczy się inaczej. Pasat - mój najstarszy rower, był w fatalnym stanie i wcale go nie używałem. Pod koniec roku zmobilizowałem się, by raz jeszcze zrobić mu remont. Jest na ukończeniu.
"Twórczość"
Rok 2019 okazał się raczej jałowy, jeśli chodzi o twórczość plastyczną. Wolne chwile wolałem spędzać na rowerze, lub przy praktycznych pracach domowych. Wciąż jednak mam nadzieję, iż nie powiedziałem ostatniego słowa. Sztalugi, choć tylko zbierają tylko kurz, stoją nadal na poczesnym miejscu, gotowe do działania. W ogrodowym lamusie gromadzę pracowicie materiały na przyszłe, wspaniałe projekty mozaik. Największym osiągnięciem było uruchomienie, po baaardzo długiej przerwie, pieca i wypalenie świątka, który już wkrótce ozdobi nasz ogródek. Muszę mu tylko sklecić jakieś lokum, czyli kapliczkę.
Wspomniałem chyba o wszystkich sprawach, wartych wspomnienia.
Mija już styczeń 2020, wypadałoby coś z tej okazji napisać. Tylko, że nie wiem co. Ubiegłoroczny Raptularz zgasł nagle (z przyczyn tamże wspomnianych) a ten nie może odpalić, choć mrozów nie ma. Muszę chyba naładować akumulator...