Z Boru do Turzy to jest trasa historyczna. W kraju starganym wojnami jak Polska o podobne nietrudno. Zaczyna się przy mogiłach rzeszowskich Żydów, wymordowanych przez Niemców a kończy w miejscu mordu Polaków zabitych przez NKWD. Po drodze jako bonus, pomnik Gwardii Ludowej i czerwonoarmistów.
Dla mnie historyczność tej trasy ma jeszcze inny, osobisty wymiar. Okolice Boru były od zawsze mym podręcznym, leśnym poligonem.
Przez lata przemierzałem te tereny zawzięcie: maszerując, biegając i jeżdżąc na rowerze. Dawno, dawno temu, gdy kupiłem pierwszy górski rower, prymitywnego, ciężkiego jak czołg Tajwana,
tu najczęściej dokonywałem krótkich "skoków za miasto". Niemal równocześnie z pierwszymi góralami pojawiły się w handlu pierwsze, toporne bagażniki montowane na hak. A mój stary Fiat 125p hak miał.
I stałem się jednym z rzeszowskich pionierów w nowej modzie wywożenia roweru do lasu, by tam szaleć po wertepach. O tym, jak częstym gościem byłem na szlaku do Turzy, niech świadczy fakt,
iż właśnie na tej trasie wyskakujące spod kół gałęzie dwa razy urwały mi przerzutkę. Szczęściem, za każdym razem przytrafiało się to blisko Boru i czekającego na parkingu Fiata,
inaczej czekałby mnie dłuuugi marsz. O dobre przerzutki było wtedy trudno i ja po tych przygodach solidną Shimano XT przywiozłem aż z Singapuru! Co znaczy solidny osprzęt:
tamta przerzutka służy mi jeszcze wiernie w warszawskim Diamond Back-u. Ma 17 czy 18 lat! A tak na marginesie, z Singapuru przywiozłem wówczas jeszcze jedną nowość:
pierwsze uniwersalne narzędzie rowerowe "Cool Tool". Posiadało skuwacz do łańcucha, pozwalający wybrnąć z opresji nawet przy urwanej przerzutce, poprzez skrócenie łańcucha i jazdę "na ostro".
Dość tych wspominek, wracajmy do współczesności, w której półki uginają się od najnowszych rowerowych hitów i trendów. Tylko wyciągać kartę kredytową a potem wybierać i przebierać.
Rowerem przez resztki Puszczy Sandomierskiej.
A po drodze takie rozlatujące się mostki jak i niepotrzebne świerze asfalty.
Niedzielny poranek był pochmurny, temperatura około 0 stopni. Tu i tam tafle lodu na kałużach. Wschodni wiatr okazywał się uciążliwy, gdy przychodziło naprzeciw niemu nawigować.
Zaparkowałem w Borze, lecz nie w lesie a wśród ukraińskich TIR-ów, na tyłach stacji dawnego Glimaru. Wskoczyłem na siodełko i przez mały mostek ruszyłem w las. Bór, ten bliżej drogi, ostatnimi laty zamienił się w coś na kształt rzeszowskiego Lasu Kabackiego. Zaroiło się od tablic informacyjnych, szlaków, ścieżek dydaktycznych. Od aut na parkingach i od ludzi w lesie. Bliższe dukty przypominają alejki parkowe. Jednak im głębiej w las, tym spokojniej. Ja minąłem żydowskie mogiły i dziarsko ruszyłem prosto na wschód. Na spotkanie zielonego szlaku w miejscu, w którym po okrążeniu szerokim łukiem strzelnicy łowieckiej, obierał on właściwy, północny kierunek. Rozwój widać wszędzie. Oto nad strugą pojawił się solidny mostek. A dalej, choć już połowa grudnia, wyprzedziła mnie grupa trzech kolarzy. Jakichś młodzieńców w średnim wieku. Dawniej było to nie do pomyślenia, w grudniu las bywał pusty, cały dla mnie. Za drogą z Głogowa do Tajęciny młodzieńcy nagle zawrócili. "Tam nie ma przejazdu" uprzedził mnie jeden grzecznie. "Jakoś spróbuję się przedostać" odparłem i tyle ich widziałem. Bo wiedziałem, iż droga na grobli się urwie i będzie rzeczka do przeskoczenia. Pamiętałem jeszcze drewniany mostek istniejący w tym miejscu, lecz znikł bez śladu już przed wielu laty. Do tego miejsca przeprawy przez ostatnie lata kilka razy docierałem lecz dalej zaczynała się dziś podróż sentymentalna. Dalej nie zapuszczałem się od kilkunastu lat. Pamiętałem, że zielony szlak, nim przetnie asfaltową szosę z Głogowa do Wysokiej, zmieni jeszcze kierunek. A dalej, po jakimś czasie powinien był dotrzeć do długiej, prostej leśnej drogi. Na drodze napotykał szlak niebieski by odbiec gdzieś w lewo na Przewrotne. Ale mnie niebieski szlak doprowadzał prosto na miejsce straceń w lesie koło Turzy. Tak było przed laty, czy tak jest i dziś? Okazało się, że tak. Zapamiętany układ szlaków tutaj na szczęście pozostał aktualny. A las żyje. Dawne wyręby zamieniły się w spore młodniki, w innych miejscach pojawiły się łyse polany.
Dotarłem do pamiętnego obiektu, który najmniej rozgarniętym w lesie, świetnie ułatwia orientację. Potężna linia przesyłowa. Każdy z trzech kabli wisi na osobnym słupie. Czemu ona dziś służy - nie mam pojęcia. Dawniej, za komuny przesyłano tędy energię z elektrowni atomowej Chmielnickij na Ukrainie. Pamiętam jeszcze, jak się chwalono, iż napięcie przesyłania do stacji transformatorowej w Widełce było najwyższe bodaj w Europie czy na świecie. Ileś tam milionów volt. A co płynie dziś po tych potężnych drutach i w którą stronę?
Wkrótce dotarłem do głównego duktu i niebieskiego szlaku. Na polanie leśnej jakieś pole namiotowe, letniskowe domki. Czy to wszystko nowe wytwory? Może toto istniało już przed laty? Leśny, wysypany czarnym żużlem dukt wiele się nie zmienił. Jechałem i jechałem, bo to jednak kawał drogi. Aż niebieski szlak odbił w prawo, by doprowadzić na skraj lasu, do pomnika Ludowych Gwardzistów i czerwonoarmistów, poległych w jakimś boju z hitlerowcami. Przy starym pomniku całkiem nowy asfalt. Asfaltowanie wspaniałych, gruntowych dróg, to dziś prawdziwa epidemia, co objęła wiele moich starych, rowerowych szlaków. Nie ma na to rady. Bliżej Turzy znów pojawiły się jakieś ścieżki dydaktyczne, jakieś tablice. I nagle prawdziwa dla mnie gratka: był opis do przydrożnego, drewnianego krzyża. Tu wedle tradycji jakaś wiejska dziewczyna pochowała nieślubne dziecko!
Co krok ślady historii: pomnik Gwardii Ludowej i krzyż, przy którym pochowano nieślubne dziecię.
Jeszcze troszkę wytrwałego pedałowania i oto Las Turzański i pomnik pomordowanych. Tak to już jest z miejscami pamięci w Polsce, że jest ich mnóstwo. Człowiek zwykle na nie uwagi nie zwraca.
Ale trochę jeżdżę po świecie, trafiam do krajów, gdzie wojny, przemoc, terror, ludzkie tragedie to nie czcze hasła lecz nieraz codzienność. Może przez to więcej się nad różnymi sprawami zastanawiam.
I kiedy się bliżej zastanowić, choćby nad takim pomnikiem w Turzy, skąd się wziął, co oznacza, to nijak nie można tego w pełni ogarnąć. Bo o historii warto myśleć nawet na wycieczce rowerowej.
Owej trasy z Boru nie pokonałem od lat kilkunastu, jednak w Turzy byłem, może cztery lata temu, może pięć. Zakończyłem tu jedną z rowerowych wypraw kombo, czyli w asyście Marzeny,
jadącej samochodem.
Sugestywny pomnik pomordowanych w Turzy. Tego drugiego, w Borze nie sfotografowałem.
Przyszła pora obrać drogę powrotną. Krótki grudniowy dzień szybko mijał a z nim mijała ochota na ambitne wyczyny. Przeciąłem szosę z Kolbuszowej do Sokołowa i przez lasy dotarłem do wsi czy też przysiółka Mokrzyszów. Gdy wychynąłem z lasu, nie mogłem się połapać co jest grane. Zobaczyłem wieś, taką prawdziwą polską wieś. Jechałem piaszczystym gościńcem, przy którym jedną za drugą stały wśród starych drzew ciemne drewniane zagrody. Jakaś podróż w czasie, jak w skansenie. Było pięknie. Czar prysł na wysokości kościoła. Pojawił się asfalt, nawet jakiś kuriozalny tutaj kawałek chodnika, wraz z nimi wystąpiły murowane domy a drzewa się gdzieś skryły. Wieś stała się pospolita, współczesna, nijaka. Spotykałem jeszcze drewniane obejścia, lecz jak wspomniałem czar już prysł. Wróciłem do rzeczywistości. A rzeczywistość zaczęła przypominać, jak niefrasobliwie wybrałem się w trasę. Zacząłem właśnie odczuwać w żołądku wielką pustkę i jedyne, czym mogłem ją wypełnić, to była lodowata woda mineralna. Nic więcej nie zabrałem. Świetny pretekst by odrzucić wszelkie warianty pozostałej trasy poza jednym: asfaltem, jak najprościej, jak najszybciej. Szybko też śmignąłem z wiatrem przez Staniszewskie do Raniżowa. Tam trzeba było skręcić na południe, po czym miałem silny, lodowaty wiatr z boku. Kilka razy musiałem zsiadać z roweru i w krótkim marszobiegu rozgrzewać drętwiejące stopy. Główną atrakcją na tym etapie było oglądanie przedmiotów leżących w rowie. Nikt mi nie wmówi, iż jest w kraju prawdziwa nędza, dopóki tyle puszek z piwa będzie się walało. Pieniądze leżą w rowie.
Dla mnie to trudne do pojęcia: ludzie, co tu wyrośli, od dziecka oglądają piękny krzyż ufundowany przez dziadów...
A potem sami spawają z rurek jakieś szkaradziejstwo i ustawiają obok.
Dotarłem do wsi o przewrotnej nazwie Przewrotne. Dla ciekawskich jest tu m.in. opuszczony dworek w romantycznym parku i prymitywny Święty Florian (kapliczka z XIX wieku). Dawniej kolejną atrakcją na trasie był położony opodal Bakutil, czyli zakład utylizacji padliny. Teraz mieści się tam jakaś firma na "s". Nie mam pojęcia, czym się zajmuje. Może zadziałała autosugestia, ale ja przejeżdżając obok wciąż wyczuwałem słodkawą woń rozkładających się odpadów mięsnych.
Opuszczony dwór w Przewrotnem.
Pokonywany odcinek trasy wywołał wspomnienie pewnego incydentu z odległej przeszłości. W czasach szkoły średniej, gdy nie posiadałem jeszcze porządnego roweru, pożyczyłem wczesną wiosną od kolegi Bodzia jego wspaniałego Passata. Wspaniałości nie ujmowało mu nawet to, iż był pomalowany pędzlem rudą minią, bo miał dwie przerzutki, wąskie opony i "szedł jak burza". Po paru krótkich popołudniowych wypadach, w pierwszą wolną sobotę wybrałem się tym rowerem właśnie do Przewrotnego. Pech chciał, że powracając do Rzeszowa urwałem szprychę w tylnim kole tak nieszczęśliwie, iż rower był bezużyteczny przez wiele miesięcy.
Wróćmy na dobre do współczesności. Ruch na mojej bocznej drodze był zaskakująco duży. W rzeczy samej, nie ma się czemu dziwić, kiedy w wiejskich zagrodach jest dziś więcej aut niż kur i gęsi razem wziętych. Minąłem Styków, kraniec głogowskiego lasu i dotarłem do zakrętu dawnej głównej drogi, którą w dzieciństwie jeździłem do dziadków. Potem drogę zmodernizowano, ominęła ostry zakręt łagodnym, pochylonym łukiem. Zaraz dotarłem i do tej nowszej trasy. Zachowała jeszcze swój szyk drogi krajowej, zachowała towarzystwo nowoczesnej stacji paliw a przecież i jej dni chwały minęły, należy do pamiątek historii. Od paru lat jedzie się na Warszawę z dawna wyczekiwaną głogowską obwodnicą, której z tego miejsca nawet nie widać... Wszystko się zmienia a mnie wciąż pociągają wspominki. Jestem nieco usprawiedliwiony, wszak to historyczny, sentymentalny wypad.
Przejechałem przez Głogów, myśląc nie o historii, lecz o kopytkach, czekających na mnie u rodziców. Z sosem grzybowym. Za miastem natrafiłem na autentyczny kawałek drogi dla rowerów. Ruszyłem nim podejrzliwie i równie podejrzliwie spoglądałem na pobliskie osiedle Niwa. Uświadomiłem sobie śmieszną rzecz. Dla mnie to osiedle będzie zawsze obcym, niepotrzebnym tworem, który nagle tu wyrósł, scalił Głogów z Borem, zaburzając odwieczny krajobraz: równowagę lasów, pól i małego miasteczka. A przecież urodziło się tu już zapewne i wychowało wiele dzieci, dla których owo osiedle to cały znany świat, ich mała ojczyzna. Punkt odniesienia. Gdy podrosną, ruszą w świat, ten szeroki i obcy, wszystko będą porównywać z osiedlem Niwa. I na tej podstawie oceniać, co jest normalne a co dziwne, egzotyczne. Nigdy nie zrozumieją mojego żalu nad dawno rozlanym mlekiem. Gdybym wymazał osiedle Niwa, jak to robię we wspomnieniach, pozbawiłbym je ich własnych wspomnień. Tak się mieszało stare z nowym podczas grudniowej, historycznej wyprawy.
Droga rowerowa szybko się skończyła, lecz i stacja paliw z parkingiem była tuż tuż. Z ulgą wpakowałem ubłocony rower na pakę i ruszyłem z kopyta, by jak najszybciej opychać się kopytkami.
A mój Trek, którego sprawki wywlokłem ostatnio na forum publiczne, przestraszony sprawował się przez weekend nienagannie. Pomimo sporej dawki błota i piasku ani nie zgrzytnął ani nie zaskrzypiał. I oby tak dalej, bo jak nie to won na złom!