Czasem zdarza mi się być złośliwym wobec niektórych ludzi. Jestem ironiczny, przypinam im łatki, jak się to mówi. Nawet na naszej stronie można to zauważyć. Tym razem będę trochę złośliwy wobec martwego przedmiotu.
Tym przedmiotem jest mój górski rower. Trek Y-Glide. Nie będę nużył wywodem od Adama i Ewy. Napiszę tylko, iż mija 10 lat, jak go kupiłem. Nie jestem nim zachwycony. Ale, jak mnie uświadomił kolega, rower się zmienia co sezon, dwa. Kto jeździ na rowerze trzy sezony? Rzecz w tym, że ja jestem sknera i żal mi utopionych pieniędzy. Ileż to ja miałem z nim kłopotów technicznych przez te lata. Nie będę zanudzał potencjalnego czytelnika ich wyliczaniem.
W odległych czasach, kiedy Treka nabyłem, wybór rowerów był już w sklepach duży. Ciągle jednak nowości takie jak tylne zawieszenie czy hamulce tarczowe były drogimi i unikalnymi ciekawostkami. Ja nie miałem w tym doświadczenia, sprzedawcy też byli ignorantami, dość powiedzieć, że mój wybór nie był najszczęśliwszy i jakiś pech prześladuje Treka do dziś. W stosunku do przejechanych kilometrów psuł się za często. Ja oczywiście dokonywałem modernizacji i napraw, utrzymując swego rumaka w ciągłej gotowości. Jednak mimo wszelkich wysiłków nie mogłem wyeliminować jednego. Do dziś do białej gorączki doprowadza mnie to, iż ciągle w nim coś skrzypi i dzwoni. Przymykam na to oko (i ucho), choć wszystko się czasem we mnie gotuje, sądzę wszak, że ostatnio przebrał miarę i czarne chmury nad nim zawisły.
Ostatni pogodny weekend lata. Ostatni przed niemiłą podróżą do Pakistanu. Miałem tak wielką ochotę na trochę jazdy po górkach, że nawet przerwałem w przeddzień mile rozwijającą się biesiadę, by być świeżym i wypoczętym.
Pierwszy podjazd i już można podziwiać dalekie widoki.
Panoramę Ropczyc a przynajmniej jego przemysłu.
Dość wcześnie w niedzielny poranek zaparkowałem w centrum Ropczyc. Zrzuciłem rower z paki i... na koń. Ruszyłem i odbiłem w boczną drogę, tam, gdzie oczekiwałem natknięcia się na żółty szlak. Znaków jakoś nie wypatrzyłem. Za to odnalazłem biegającego swobodnie wilczura, który skutecznie zachęcił mnie do dalszej jazdy naprzód i wybił z głowy zawracanie. Przypadkowa dróżka wywiodła mnie na powrót do głównej szosy na Dębicę. Tam, gdzie kiedyś były tereny naftowe. Szybko z niej uciekłem.
Pomyłka w nawigacji i znalazłem się na pustej wczesnym rankiem głównej szosie...
... na ropczyckich terenach roponośnych. Jest tam jeszcze jakiś czynny szyb z kiwonem.
Szukając swego szlaku napotkałem nawet jakiś czynny szyb z kiwonem. Na skraju bukowego zagajnika odnalazł się też szlak. I się zaczęło! Stromo w górę i w dół. W górę i w dół. I w pokrzywy po pas. Jadąc główną drogą na Kraków, nikt by nawet nie podejrzewał, jakie dzikie ostępy czekają między Ropczycami i Dębicą tuż w bok od utartej trasy. Dzień się rozwijał upalny. Szybko stanąłem przed jednym z klasycznych dylematów kolarstwa górskiego: pokonywać stromizny z fantazją, wpompowując wszystkie siły w pedały, czy też spuścić głowę i wstydliwie lecz ekonomicznie wypchać rower na stromiznę. Nie byłem tego dnia dobrym taktykiem. Na koniec odcinka ostry zjazd, całkiem zgrabny downhill, po którym zziajany wpadłem do jakiejś wsi na "R", gdzie rozstałem się z żółtym szlakiem. Kulała taktyka, kulała i nawigacja. Tego dnia szlaki nie chciały się zgodzić z mapą a mapa z terenem. Tak bywa. Bocznymi dróżkami dotarłem na przedmieścia Dębicy a potem do samego centrum przy dworcu, by się niepotrzebnie nie błąkać i uchwycić początek niebieskiego szlaku. Szlak szybko wyprowadził mnie z miasta a potem niezły podjazd przez las wywindował na grzbiet pasma. Trochę płaskiego wytchnienia wśród pól, lasów i rzadkiej zabudowy. Aż mój niebieski szlak gdzieś przepadł w zupełnie bezsensownym miejscu. Kolejny dylemat bikera: trwonić energię starając się kurczowo trzymać nielogicznego przebiegu szlaku czy też zdać się na zdrowy rozsądek i własne wyczucie kierunku? U mnie rozsądek wziął górę o jeden podjazd za późno. Bo bywa tak, szczególnie w duszne upalne dni, iż siły raz nadwyrężone nie chcą już powrócić.
Trasa okazała się zaskakująco atrakcyjna i trudna zarazem.
Koniec końców brnąłem dalej na południe przez okolice Gumnisk, Braciejowej trzymając się raczej wyraźnej drogi niż znaków. Bo szlak pojawiał się łaskawie by po chwili znów tajemniczo zniknąć. Może kiedyś zabawię się w detektywa i zbadam jego przebieg. Lecz tamtej niedzieli miałem dość jazdy po parokilometrowym podjeździe asfaltem. Czas mijał, sił ubywało i musiałem pożegnać wyłaniające się na horyzoncie pasmo Klonowej Góry. Dałem sygnał do odwrotu. Z wdzięcznością przyjąłem w miarę płaski odcinek asfaltu a potem szybki zjazd przez wioski których nazw nie pomnę. Droga doprowadziła mnie do zielonego szlaku a zielony szlak, przez łąki do Łączek Kucharskich (wieś taka). I w tych Łączkach był podjazd o którym wiedziałem, że będzie ostatni tego dnia. Na kolejny już bym nie miał sił. Zielony szlak gdzieś sobie odbił ale ja już nie miałem ochoty na eksperymenty, trzymałem się drogi. Wiedziałem, że zielony szlak do niej wróci, okolica była już znajoma. I wtedy, osiągając szczyt pasma poczułem, że z rowerem coś nie tak. Do denerwujących mnie skrzypów doszedł jakiś nowy niepokojący chrobot. Buntował się wolnobieg. Szarpiąc za łańcuch poganiał mnie do ciągłego pedałowania. Cóż może być gorszego w jeździe na rowerze niż pędząc z góry nie móc przestać pedałować i być zmuszonym do hamowania? Paskudne uczucie. Lecz najgorsze miało nadejść. W pewnym momencie wolnobieg przestał się buntować i zaczął swobodnie obracać, tyle że w obie strony... Co to oznacza? Że koniec z napędem, mogłem jechać tylko siłą grawitacji, z góry. Opieszały posuwałem się w pocie czoła w stronę Ropczyc. A gdy miasteczko było już blisko - w dole na wyciągnięcie ręki zrobiłem ostatnie tego dnia głupstwo. Właśnie się znalazłem w miejscu, gdzie zielony szlak odbijał w dół od asfaltowej drogi. Pomyślałem: szlakiem będzie szybciej... O ja naiwny. Chce się ktoś poczuć, jak w dżungli amazońskiej? Proszę bardzo: szlak zbiega do Ropczyc dzikim, nieprzebytym wąwozem zarośniętym pokrzywami metrowej i dwumetrowej wysokości. To nie była jazda w dół, to nie było sprowadzanie roweru. Czułem się jak wyczerpana ofiara katastrofy lotniczej, przebijająca się ostatkiem sił przez dżunglę i holująca nieprzytomnego towarzysza. Gdy wkroczyłem do miasteczka i dowlokłem się do auta, sam musiałem wyglądać jak zwłoki. Nogi piekły mnie od pokrzyw jeszcze dzień później. To ponoć dobre na reumatyzm.Podjazd z Łączek Kucharskich, pokonany ostatkiem sił. I ostatni zdobyty szczyt.
Klonowa Góra była tym razem daleko, poza zasięgiem. Ale my się jeszcze spotkamy!
Tak przy okazji, to narzekam na znakowanie szlaków pieszych lecz się ich zwykle kurczowo trzymam. A przecież namnożyło się ostatnimi laty, jak grzybów po deszczu, szlaków rowerowych i jakichś znakowanych ścieżek dydaktycznych. I na mojej trasie, a jakże, pojawiały się tajemnicze znaki. Zdaje mi się jednak, iż już gdzie indziej wyjaśniałem, czemu nie mam do tych nowych wynalazków zaufania i z rzadka z nich korzystam. Nie będę się powtarzał.
A tylne kółko zabrałem do Warszawy. Dociekliwym podpowiem, że tylna piasta jest specjalnego typu. Na pięciu łożyskach maszynowych. Wolnobieg jest jej integralną częścią. Nie ma zwykłej, wkręcanej kasetki, którą łatwo wymienić, o nie! Pewnie poszła jakaś sprężynka i uda mi się to jakoś naprawić, w najgorszym wypadku wymienię całą piastę. Lecz nie w tym rzecz. Może to był znak, że trzeba się rozejrzeć za nowym rowerem? Może to było podzwonne dla Treka? Wszak ponoć sprzęt powinno się wymieniać co dwa lata. Bo jak mawiał właściciel jednego sklepu rowerowego na Ursynowie: "kto mówił że to tani sport?"