Ten olimpijski rok jest dla mnie kiepski od strony rowerowej. Co prawda w miarę możliwości regularnie przemierzam Warszawę na dwóch kółkach, realizując ambitny projekt tworzenia mapy kapliczek, jednak kolarsko to mała satysfakcja. Ścieram opony po asfaltach a wertepy leżą odłogiem. Co z mazowieckimi piachami? Co z pasmami gliniastych podkarpackich wzgórz? Nawet tegoroczny rajd weteranów przeszedł mi koło nosa. Słowem, gdy trafiła się okazja zorganizowania całodniowej wyprawy kombo, postanowiłem odnieść jakiś budujący rowerowy sukces dla poprawy nastroju. Udało się i to małym wysiłkiem. Połączyłem dwa systemy. I teraz słowo wyjaśnienia
Mam w zwyczaju nanosić przebyte trasy, o ile to możliwe, na przeróżne mapy. Utworzyła się tym sposobem pajęczyna oplatająca Polskę od Świnoujścia po Wołosate w Bieszczadach. Z biegiem lat zacząłem pracowicie, coraz gęstszą siecią oplatać stołecznego molocha. Oba te systemy tu i tam się przybliżały lecz nigdzie do tej pory nie miały punktu wspólnego. Połączyć je miałem w planie od lat. To jedna z tras, które nie biegną ot, tak sobie przez polską krainę lecz jak na naszyjnik nawlekają miejsca specjalne. Takie miejsca - koraliki, czasem miejsca - perełki, ku którym nogi żwawiej pedałują a znużenie łatwiej znosić. I taka trasa czekała. Aż nadszedł TEN dzień.
Mój punkt startowy, do którego trzeba było dotrzeć samochodem, to wieś Grudek na południowych przedpolach wspaniałej Puszczy Kozienickiej. Czas bardzo szybko płynie i minęło już parę lat od dnia, gdy dotarłem tu podążając żółtym szlakiem a następnie przy kościele zamieniłem na niebieski, którym pojechałem dalej, w kierunku Garbatki. Tego dnia pod tym samym kościołem rozładowałem rower z samochodu, bu udać się niebieskim szlakiem w przeciwnym kierunku - na południe. Potraktowałem Marzenkę bardzo ulgowo jeśli chodzi o punkty wspólnych spotkań: trasa samochodem krótka, łatwa, postoje wygodne. Pierwszy punkt spotkania wyznaczyłem jej bardzo prosto: w Czarnolesie pod muzeum Kochanowskiego. To bardzo blisko asfaltem. Podobnie z kolejnym miejscem - parkingiem na stacji paliw przy głównej drodze Radom - Lublin. Takiego miejsca nie sposób nie znaleźć nawet bez GPS.
Mój szlak też mało wymagający, choć lekko pod wiatr. Falującą równiną przez pola i zagajniki. Głównie szutrem ale i trochę bardzo miękkich mazowieckich piachów a leśne dukty przegrodzone tu i tam ostrzejszymi od drutu kolczastego gałęziami jeżyn. Muzeum Kochanowskiego cieszyło tym razem samym swoim istnieniem, nawet nie musieliśmy się zapędzać do muzealnego parku w poszukiwaniu lipy. Już tu byliśmy i znów będziemy bo Polska jest taka mała. Od stacji paliw zapadłem na dobre w lasy, pełne wojennych okopów i dopiero przed samym Janowcem wróciłem na asfalt. Marzenka już czekała z kawą i kanapkami na parkingu przed terenem zamkowym. Poszliśmy potem razem pod same ruiny by dokonać okolicznościowej fotografii. Tu też nie musimy nic zwiedzać, byliśmy przed rokiem i wrócimy nie raz. Zawsze jednak miło rzucić okiem na dolinę Wisły z widocznym za nią kultowym Mięćmierzem. A dzień był niby pogodny lecz nie bezchmurny, ciężkie powietrze wróżyło, iż coś w nim wisi.
W Janowcu przesiadłem się na szlak zielony. Według mapy wiódł on do Góry Puławskiej wysokim brzegiem Wisły. Z doświadczenia wiem, że nie ma poza górami trudniejszych tras niż wysokim brzegiem rzeki. Dobrze zapamiętałem szkołę, jaką przed laty mi dał szlak brzegiem Pilicy na odcinku tak niewinnie zaczynającym się za muzeum Pułaskiego w Warce. Tu nie było takiej ekstremy lecz trasa do Puław i tak wycisnęła wielokrotnie więcej potu niż dotychczasowy odcinek. Zaczęło się niepozornie w janowieckim parku zamkowym: wygodna ścieżka skrajem skarpy, skąd widoki na dolinę Wisły były przednie.
Niestety, szlak wkrótce opadł karkołomnie na dno doliny i dalej poprowadził nadrzecznymi łęgami. Odcinek bardzo przypominałby podwarszawskie okolice nad Wisłą, gdyby nie niezwykła panorama Kazimierza. Niezwykła i przez nielicznych podziwiana. Na wysokości Bochotnicy czy może wcześniej dociera się do nieczynnego kamieniołomu i trzeba się zmierzyć z zarośniętym, stromym podjazdem. Ja w ciężkim dusznym powietrzu ni chwili się nie namyślałem i z jeźdźca zostałem pchaczem. Trud wynagradzały tu i tam kamienie z resztkami skamieniałości i na szczycie skarpy możliwość odpoczynku na asfaltowej wiejskiej drodze. I tak góra - dół posuwałem się skrajem doliny aż do drogi prowadzącej na prom koło Parchatki, przy której szlak znakowany odmówił współpracy i gdzieś mi się na dobre zapodział. Nie pozostało nic innego, jak zdać się na łut szczęścia i zapuścić w labirynt mylnych dróżek i ścieżek wgryzających się w gąszcz nadwiślańskiego łęgu. Wielokrotnie musiałem zawracać gdy ślepe szlaki prowadziły w nieprzebyte gąszcze. Koniec końców nie było innego wyjścia, jak prostopadle do rzeki brnąć w głąb lądu, szukając pewniejszego gruntu. To już nie był niedzielny spacerek: pocięte i poparzone pokrzywami nogi piekły, owady atakowały, pot lał się strumieniem a czarne chmury straszyły burzą. Na zapomnianej drożynie u podnóża skarpy odnalazł się zagubiony szlak. Wraz z nim dotarłem do zarośniętej ścieżki koroną wału powodziowego.
Takie trasy są zwykle uciążliwe i monotonne, na szczęście ten fragment nie był długi, tylko parę kilometrów i oto miałem przed sobą klasyczną, trudną technicznie ścieżkę skrajem skarpy przez las. Ostatnie metry do przyczółka mostowego w Górze Puławskiej, to był najwyższy czas by się delektować końcówką trasy: panoramą parku pałacowego i bliskością efektownego finału. Trzeba było się jeszcze udać na pobliską stację paliw, gdzie czekała Marzenka, umówić się co do ostatniego spotkania w samym mieście i już można było sunąć powoli a dostojnie przez most.
Ostatnie metry do bramy puławskiego pałacu to oczywiście największa frajda. Ale moment był historyczny: tu właśnie dotarłem od strony Rzeszowa rowerem turystycznym, legendarnym Passatem w czasach studenckich! 21 lat temu! Teraz dotarłem tu swoim zużytym Sorrento od strony Warszawy, wokół której krążę nim od ponad 10 lat. Teraz te dwa odrębne systemy tras zlały się w jedno. Z banalnego i nieistotnego faktu cieszyłem się jak dziecko. Lecz czas gonił, ciemne chmury straszyły, trzeba było ruszać dalej. Raz jeszcze Marzenka wynalazła sobie "wygodniejsze" miejsce do postoju i znalazłem ją nie na umówionym parkingu przykościelnym lecz w dole, blisko Wisły obok ogródków działkowych.
Załadunek roweru na samochód, prowizoryczne dostosowanie się do cywilizacji i wyruszyliśmy realizować ostatni, zaimprowizowany punkt programu: do Kazimierza, po słynne koguty. Niestety, mile zapowiadający się spacer po miasteczku wkrótce przerwała nam ulewa. W deszczu dotarliśmy na prom do Janowca.
Po raz kolejny tego dnia zobaczyliśmy kapliczkę koło ruin zamkowych a dalej bocznymi drogami dotarliśmy do Zwolenia. Wyprawa odbyła się w piątek i największą atrakcją w powrotnej drodze było podziwianie gęstego strumienia pojazdów, który wylewał się już z Warszawy. I związanych z tym korków tu i tam. Tym bardziej interesujące, że trwają wszak wakacje i ruch niby mniejszy.
Ale, co mi tam korki i deszcz. Najważniejsze, że połączyłem systemy - nareszcie jakiś sukces na dwóch kółkach.