Przez Puszczę Kampinoską raz jeszcze.

W pierwszych dniach września wybrałem się do Puszczy Kampinoskiej. Pogoda nie zapowiadała się szczególnie zachęcająco, było pochmurno i parno. Nie wypatrzyłem na mapie nowego, atrakcyjnego szlaku. Nic z tych rzeczy. Chciałem się tylko wyrwać z rowerowego marazmu, jakiejś apatii, która niepostrzeżenie mnie opanowała. Ten piękny kawałek lasu się wspaniale nadaje. Nie lubię tłoku a w niektóre weekendy Puszcza przypomina Las Kabacki, szczególnie wschodnia część, blisko stolicy. Lecz w dni powszednie panuje spokój. I mam do niej sentyment.

Z Puszczą było tak. Kiedy przed laty rozpocząłem mój warszawski byt, nastąpiła chwilowa zapaść w kolarstwie górskim. Nie ograniczyłem, broń Boże aktywności rowerowej, zmienił się tylko jej charakter. Przez rok dojeżdżałem do pracy rowerem, zanim się nie przeprowadziłem i nie miałem już za blisko - potem chodziłem do biura pieszo. Wieczorami, czasem też w weekendy, nie mając nic lepszego do roboty plątałem się bez sensu rowerem po stolicy. Poznałem Las Kabacki, Młociny, Olszynkę Grochowską. Ale minął rok a ja nie podjąłem żadnej poważnej trasy terenowej. Skąd ten kryzys? Kręciło mnie kolarstwo górskie - Bieszczady, Beskid Sądecki a na to nie miałem wtedy czasu. Zbyt absorbowała mnie nowa praca i starałem się być w niej dyspozycyjny. A o terenach podwarszawskich podświadomie myślałem z pogardą, jako o niegodnych mego zaangażowania. Płaskie toto, brzydkie, nijakie. Nic ciekawego. Klasyczne przekonanie, co do Mazowsza. Zwracałem co prawda w swej łaskawości wzrok na Puszczę. To w końcu park narodowy, myślałem, może się tam kiedy wybiorę? Ale musiał upłynąć warszawski rok, nim się to po raz pierwszy stało. Pewnej słonecznej soboty wyruszyłem niespiesznie. Przez Młociny, Łomianki do Palmirów i dalej, aż w Roztoce zawróciłem. Tak się zaczęło. Mimo zmęczenia powróciłem do Puszczy następnego dnia, w niedzielę. I już wracałem, kiedy tylko mogłem. Nic dziwnego, iż w krótkim czasie przebyłem wszystkie szlaki. Znakowane i nieznakowane. A że nie lubię się kręcić w kółko, lecz odkrywać wciąż nowe miejsca, przeniosłem zainteresowania na inne tereny. Jednak sentyment do Puszczy pozostał i tradycyjnie starałem się do niej wybrać choć raz w roku. Ostatnimi laty nie zawsze mi się to udawało...

             

Niezbyt ciekawy ale konieczny początek trasy - dojazd do Żelazowej Woli
Wita Sochaczew, Mekka kolei wąskotorowych. Drogę niedawno wybrukowano a oznakowanie szlaku zniknęło. Muzeum Szopena jeszcze śpi.

I tak, dla poprawy humoru i podtrzymania tradycji zmobilizowałem się niedawno by wstać wczesnym rankiem, czego bardzo nie lubię. Dotarłem zaspany na remontowany przystanek Powiśle i uświadomiłem sobie, jak dawno tu nie byłem. Nawet nie wiedziałem, że zniesiono opłaty za rowery, a może tak dawno nie korzystałem z kolejki elektrycznej? Dotarłem w miarę wygodnie do Sochaczewa i ruszyłem znakowanym szlakiem rowerowym - najpierw wzdłuż torów a potem na północ, do Żelazowej Woli. Tak to jest z tymi szlakami: szybko powstają, szybko znikają. Ten odcinek został wyznakowany zaledwie przed paru laty a gdybym nie znał przebiegu, w terenie bym go już nie odnalazł. Na pustym jeszcze parkingu przy muzeum Chopina zjadłem kanapkę, rozmyślając o tym, ileż to razy przemierzyłem już Puszczę od końca do końca, startując z Sochaczewa, z Teresina czyli Niepokalanowa. Coraz wymyślniejszymi trasami. Lecz tym razem nie zamierzałem eksperymentować, ot przejechać dla przyjemności nieco znanych i lubianych odcinków. Bułka z masłem!

                    

Trasa w Puszczy Kampinoskiej oznacza piachy. Coraz głębsze piachy.
Zazwyczaj ratunkiem jest wąska ścieżka biegnąca równolegle do nieprzejezdnego traktu.

Posilony ruszyłem na Mokas. Miałem do wyboru zielony szlak pieszy i trasę rowerową które to biegły wspólnie, to brały rozwód. Wybrałem jazdę "na czuja" i sam już nie wiem jak dotarłem do kępy starych dębów przy leśniczówce Izabelin Leśny. Gdzieś po drodze, gdy beznadziejnie grzęzłem w opornym piachu, zaczęło padać. Dzień był raczej ciepły więc odwieczny dylemat: pozwolić sobie na zmoknięcie czy zapocić się w kurtce. Wybrałem to drugie. Dość szybko byłem mokry, otoczony chmarą komarów. Sypki piasek, mokry z wierzchu a suchy głębiej, lepił się do opon, obsypując mnie i rower. Łańcuch zaczął zgrzytać jak gąsienice Rudego. Gdy zziajany przystanąłem dla złapania oddechu, pomyślałem, że to jednak nie będzie bułka z masłem. Puszcza to Puszcza i lekceważyć jej nie wolno! Pokonałem mozolnie pierwsze pasma wydm, odwiedzając po drodze Dąb koło Teresy. Teresa już gdzieś znikła.

      

Dąb św. Teresy A.D. 2008. Tylko obrazek świętej zniknął...
I archiwalne zdjęcie. To samo miejsce przed pięciu laty, św. Teresa jeszcze była.

W międzyczasie przestało padać i kiedy dotarłem do łąk na Wystawie i Dębu Powstańców, uznałem, że najgorszy odcinek mam za sobą. Nic bardziej mylnego. Pojawiło się drzewo leżące w poprzek ścieżki, jedno takie to nic szczególnego. Ale za nim następne i następne. Dostojne, stare ponad stuletnie sosny na dużej przestrzeni połamane jak zapałki, nieczęsto spotyka się taki widok. A jeszcze rzadziej trzeba się przez taki rozległy wiatrołom przedzierać z rowerem. Puszcza po raz drugi tego dnia przygięła mój kark do ziemi, wymuszając pokłon dla swego majestatu. Była moim hołdem zapewne usatysfakcjonowana, bo gdy dotarłem do końca pobojowiska, dalej już było bez utrudnień. Przy kolejnym węźle szlaków okazało się, że właśnie przebyty odcinek jest zamknięty do odwołania. Przepraszam dyrekcję, ale nie wiedziałem...

             

Przeprawa przez wiatrołom. Szlak był oficjalnie zamknięty.

             

Ważniejsze punkty na trasie.
Dąb, na którym wieszano powstańców styczniowych. Cmentarz z kampanii wrześniowej w Granicy. Średniowieczne grodzisko - Zamczysko.

Jechałem dalej niebieskim szlakiem. Prosto na wschód. A po drodze mijałem najbardziej znane i charakterystyczne miejsca. Granica. Tam tradycyjnie kanapka przy cmentarzu wojennym. Dalej obok rezerwatu sosen masztowych Nart do Zamczyska. Tu wkroczyłem na główny czerwony szlak. Nie mogłem sobie odmówić odwiedzenia Zamczyska - grodziska, choć leży na uboczu. I wreszcie Roztoka. To leśny przesmyk pomiędzy wschodnią i zachodnią częścią Puszczy. Strategicznie położony punkt postoju i zaopatrzenia, jak Gibraltar. W barze przy parkingu zjadłem grochówkę i ruszyłem dalej moim czerwonym szlakiem przez Wiersze w stronę Palmirów. To bez znaczenia którędy dokładnie jechałem. Chciałem jedynie uniknąć zbyt szybkiego wpadnięcia w objęcia podmiejskiej zabudowy. Lasem dotarłem do Wólki Węglowej bo dalej się nie dało. Musiałem się pogodzić z asfaltem i strumieniami samochodów. Powracałem przez środek Warszawy w godzinach szczytu, lecz gdy w końcu dotarłem do sieci miejskich ścieżek rowerowych guzik mnie to obchodziło.

                    

W Puszczy Kampinoskiej jest szlaków do koloru, do wyboru.
I nim się na koniec dotrze do Warszawy, napotka się różne drogi.

Podobne wyprawy mają to do siebie, że często trudno się do nich zmobilizować. Kiedy jednak wracam wyczerpany do domu mam ochotę ruszać znów. A wtedy zawsze pojawiają się przeszkody. Gdy w końcu pojawia się okazja, to euforia dawno minęła i znów ciężko się zmobilizować. Ale cieszę się, że tego roku podtrzymałem puszczańską tradycję!

Powrót
Back