Każdy potencjalny gość naszej strony, mógł się zorientować, że lubię jeździć na rowerze. Jazda na rowerze jest dla mnie ważna. Nie jestem o nią zazdrosny i cieszę się słysząc, że inni znajomi wsiadają na dwa kółka. Duża jest różnorodność i wśród rowerów i wśród samych rowerzystów. Po co jeżdżą? Na czym jeżdżą? Gdzie, kiedy, jak często? I chyba nie ma jednej rzeczy, która byłaby dla wszystkich wspólna. Nawet to, że rower musi mieć dwa kółka i jest napędzany siłą mięśni, wcale nie jest takie oczywiste. Lepiej nie będę się zbytnio o tym rozwodził, inaczej nigdy nie dotrę do zasadniczego tematu.
Wśród cech łączących wielu rowerzystów, jestem o tym przekonany, musi być zainteresowanie przejechanym dystansem. Dla takiego kolarza dystans to nie tylko zagadnienie psychologiczne ale i techniczne. Rower to nie samochód, nie ma fabrycznie zamontowanego licznika. Pozornie nic łatwiejszego, jak zamontować sobie licznik lub zapisać trasę w smartfonie lub innym GPS-ie. Pozostaje kwestia kalibracji, dokładności zapisu, etc. Margines błędu zawsze pozostaje. W czasach, o których chcę napisać, wiedza o przejechanych kilometrach wcale nie była łatwo dostępna. Trafiały się jakieś liczniki do rowerów, wątpliwej dokładności, produkcji NRD-owskiej czy czechosłowackiej. Lecz były to egzotyczne, rzadko spotykane gadżety. Generalnie rowerzysta był skazany na umiejętność odczytywania odległości z map, lub na znajomość dystansów pomiędzy mijanymi punktami. Więc, gdy się nie jechało najkrótszą drogą, robiło zwroty, objazdy, pozostawało tylko oszacowanie "na oko". Ja w młodości wykorzystywałem najdokładniejsze, jakie udało mi się zdobyć, mapy i atlasy samochodowe, na których każdy odcinek między sąsiednimi wioskami był opisany. O ile sobie przypominam, nie prowadziłem w tamtych zamierzchłych czasach dokładnego rejestru przejechanych kilometrów. Jeśli jednak chodzi o największe "osiągnięcia", mogę jeszcze polegać na swojej pamięci. A z moim biciem kolejnych rekordów było tak...
Jak wielu chłopców w tamtych czasach, otrzymałem pierwszy rower na komunię. Był to bardzo modny wówczas, wymarzony składak. Przez cały okres podstawówki, do początku szkoły średniej, jeździłem na swoim składaku marki Karat. Po bliższej i dalszej okolicy domu, praktycznie nie wyjeżdżając poza Rzeszów. Nie zastanawiałem się, ile tak naprawdę robię kilometrów, kręcąc się po swej dzielnicy, czy dalej po mieście, przez cały dzień. Mogłem przejeżdżać nawet po dwadzieścia, trzydzieści kilometrów, lecz robiłem to bezwiednie, nieświadomie. I może dlatego, wielkie wrażenie robiły na mnie długości etapów, szalenie wówczas popularnego, Wyścigu Pokoju. Grubo ponad 100 kilometrów na rowerze - wydawało mi się nadzwyczajnym, nieosiągalnym dla przeciętnego śmiertelnika wyczynem. Z czasem, jak to już gdzie indziej opisałem, rower przestał dla mnie pełnić rolę zabawki. Gdy ogarnęła mnie pasja turystyczno - krajoznawcza, stał się tym, czym jest do dziś - środkiem transportu.
Pamiętam, jak po raz pierwszy przejechałem ponad 30 kilometrów, na radzieckim rowerze, marki Ukraina, należącym do ojca. Wbrew obawom, okazało się to zupełnie łatwe i mało męczące. Powtarzałem potem ten wyczyn wielokrotnie, aż przestał być czymkolwiek niezwykłym. Niestety. Ukraina nie nadawała się do dalekich wypraw. Poza tym... po prostu wstydziłem się na niej jeździć. Nie dysponując innym rowerem, wyciągnąłem z piwnicy komunijnego składaka, trochę go wyremontowałem i ... w drogę. Pierwsza poważna wyprawa, którą zaplanowałem na pewną wiosenną sobotę, wiodła przez Babicę, Połomię do Niebylca. A dalej do słynnego, hitlerowskiego tunelu pod Żarnowską Górą. Powrót przez Czudec i Niechobrz. Wyszło grubo ponad 60 kilometrów! Byłem z siebie wielce zadowolony. To już było coś! Okazało się, że nawet na swoim starym składaczku mogę odbywać dość dalekie, całodniowe wycieczki. I z zapałem zacząłem to robić. Wielka musiała być moja determinacja, gdyż wkrótce potem przekroczyłem na swym Karacie magiczną barierę 100 kilometrów. Tym razem objechałem Ropczyce, Wielopole, Wiśniową i Strzyżów. Były powody do satysfakcji. Nie chodziło tylko o przejechany dystans. Moje wyprawy wiodły terenem zróżnicowanym, pofałdowanym. Miejscami wręcz górzystym, jak choćby odcinek między Niebylcem a Żarnową czy między Wielopolem i Wiśniową. Nawet dziś, podjeżdżając z Czudca w stronę Niechobrza na rasowym, górskim rowerze, czuję dobrze zdobywanie wysokości. A przecież ja składaka na te górki nie wypychałem, tylko na nie wjeżdżałem. No tak, lecz człowiek był wówczas młody. Lekki jak piórko, wysportowany i pełen optymizmu. Bo czyż nie wymagało optymizmu, puszczanie się w dół na zjazdach, z prędkością największą, jaką mogłem osiągnąć. I to na czym? Na niestabilnym rowerku, z małymi kółeczkami, wyposażonym tylko w tylni hamulec typu Torpedo. Ach, gdybym dziś, dysponując swoim Cannondale-m, miał tamtą kondycję i śmiałość...
W jakiś czas potem zdarzył się cud. Udało mi się kupić a raczej zdobyć wymarzony, prawdziwy, turystyczny rower Passat. Wraz z nim nastała era prawdziwych osiągnięć. Na kolejne rekordy nie trzeba było długo czekać. Kolejne wyprawy do coraz odleglejszych miast. Jarosław, Dębica, Sieniawa, Krosno, Przemyśl. 140, 150, 160 kilometrów! Owszem, wracałem nieco zmęczony, ale pokonywałem przecież te trudne kiedyś do wyobrażenia dystanse z etapów wyścigów kolarskich! Nadeszły wakacje a z nimi pierwsza Wielka Wyprawa Rowerowa. To już nie był jednorazowy, weekendowy zryw! Codziennie pokonywałem ponad setkę kilometrów, dzięki czemu na rowerze mogłem się szybko przemieszczać w odległe strony kraju! Przejechany dystans i satysfakcja to jedna rzecz, a przyjemność z jazdy to druga. Własne doświadczenie podpowiadało ogólną zasadę: pierwsze 100 kilometrów to przyjemność, dalsze to męka!
Na pobicie kolejnego, znaczącego rekordu przyszło czekać prawie rok. Byłem w klasie maturalnej. Zajęcia szkolne praktycznie się skończyły. Pozostawało przygotować się do obrony pracy dyplomowej (tak było w technikum), potem do matury i wreszcie do egzaminów na studia. Okazało się, że nauka pozostawiałam mi dość czasu a jazda na rowerze była świetnym relaksem. Dlatego tamten okres wspominam, jako kolarsko bardzo intensywny. Pamiętam, był pierwszy czerwca, Dzień Dziecka, gdy wyruszyłem na kolejną całodniową wyprawę. Pogoda nienajlepsza. Cały dzień było pochmurno, trochę nawet przelotnie padało. Wyruszyłem na północ i północny wschód, by przez Sokołów, Stalową Wolę i Rozwadów dotrzeć do Sandomierza. Z Sandomierza, przez Złotą, Samborzec i Koprzywnicę dotarłem do mostu na Wiśle. Tam zjadłem zabrane ze sobą kanapki. Wracałem przez Nową Dębę. W sosnowym lasku za Cmolasem zrobiłem sobie znów przerwę. Niespodziewanie, to była jedna z chwil, które się dobrze pamięta. Miałem o czym rozmyślać. Moja przyszłość przedstawiała się bardzo niejasno. Czekały mnie egzaminy wstępne na studia. Szanse, że zdam i się dostanę tam, gdzie chciałem, wyglądały na znikome. Możliwości manewru prawie żadne. W przeciwieństwie do czasów obecnych, można było startować tylko i wyłącznie do jednej uczelni. Jeśli się tam nie udało, to był poważny klops. Co dalej? Uda się zapisać do jakiejś przechowalni, czy od razu wezmą mnie do wojska? Miałem się czego obawiać. Dziwnym sposobem, wyprawa rowerowa dodała mi otuchy. Przebyłem już ponad 160 kilometrów. Do domu miałem jeszcze około 40 km. Ale ja już wiedziałem, że to dla mnie "pikuś", i że tego dnia, po raz pierwszy pokonam barierę 200 kilometrów. Pobiję swój rekord! I ta myśl dodawała mi otuchy. Nie, nie otuchy, lecz dziwnej, nowej siły. Czułem, że ta wyprawa otwiera mi przepustkę do jakiegoś nowego, lepszego świata. Trzeba tylko być uczciwym wobec samego siebie, i robić to, co człowieka kręci.
Nie piszę życiorysu, wspomnę więc tylko, że się dostałem. W konsekwencji wyjechałem na studia na drugi koniec kraju, a mój ukochany rowerek pozostał w domu. Musiał czekać na ferie świąteczne i krótkie wakacje. Proste, genialne pomysły dojrzewają czasem długo, jak dobre wino. Ja dopiero gdzieś na trzecim roku wpadłem na pomysł, że przecież mogę zabrać rower ze sobą. A może pomysł miałem od dawna, lecz dopiero wówczas poczułem się na tyle pewnie, by go zrealizować. Jak tam było, tak tam było, dość, że przywiozłem Passata pociągiem do Gdyni. Nieistotne dla zasadniczego tematu tej opowiastki, jakie wyprawy udało mi się w wolnych chwilach uskuteczniać. Rok akademicki się kończył, minęła letnia sesja. Nadchodziły wakacje, dla mnie oznaczające przede wszystkim miesięczną, wakacyjną praktykę. Nie wiedziałem wówczas, że wraz z praktyką zbliża się kulminacyjny punkt tej historii. Ale najpierw trzeba było na nią dotrzeć. Miała się odbywać w Poznaniu. Dziś już nie pomnę, czy nie miałem czasu, czy nie chciałem odwieźć wcześniej roweru do domu. W każdym razie wypadło zabrać go ze sobą. Do Poznania. Najwyraźniej nie uśmiechało mi się tłuc tam z Gdyni pociągiem i postanowiłem dotrzeć... na rowerze. Dziś trudno mi sobie nawet wyobrazić, jak potrafiłem zapakować wszystkie, potrzebne na miesięczny wyjazd, rzeczy na rower. Jakoś potrafiłem, skoro pojechałem. Nim jednak wyruszyłem, należało wyznaczyć trasę. Postanowiłem jechać najkrótszą drogą. Rozłożyłem mapę Polski, przyłożyłem długą linijkę do Gdyni i Poznania i narysowałem kreskę. Tej linii starałem się trzymać. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, wyruszyłem w sobotę, wczesnym popołudniem, gdyż od niedzieli miałem zapewnione zakwaterowanie w poznańskim akademiku. Pogoda była dobra, jechało się przyjemnie. Droga wiodła przez Żukowo i Kościerzynę. Jeszcze przed zmrokiem dotarłem do Chojnic. Szybki rzut oka na zabytkowe miasteczko, może mały posiłek i znów w drogę. Więcbork, Morcza, Nakło, Kcynia. Te miejscowości przejechałem w mroku krótkiej, letniej nocy. Kiedy dotarłem do Wągrowca, zrobiło się już jasno. Gdzieś po drodze, między Wągrowcem a Poznaniem zrobiłem dłuższy postój, uciąłem sobie nawet drzemkę gdzieś na łące. Do celu było niedaleko a ja nie musiałem się spieszyć. I tak do akademika przybyłem za wcześnie. Pani kierowniczka miała urzędować dopiero popołudniu i mogłem jeszcze kilka godzin plątać się z rowerem po Poznaniu. Nikt mi nie robił wstrętów i pozwolono zakwaterować z moim stalowym rumakiem. A teraz najważniejsze: Jadąc z Gdyni do Poznania zrobiłem około 300 kilometrów. Mój nowy rekord, to było naprawdę coś! Nawet kolarze zawodowcy w wyścigach takich, jak Tour de France, niecodzienne pokonują takie długie etapy! Byłem z siebie dumny! Nabrałem przekonania, iż cokolwiek sobie zamierzę na rowerze, nawet najbardziej wymagającą trasę, uda mi się to zrealizować. Przejechałem przecież 300 kilometrów!
Zaczęła się praktyka. Na co dzień poznawałem tajniki budowy silników w Zakładach Cegielskiego, wieczorami z przewodnikiem w ręku zwiedzałem Poznań. Weekendy poświęcałem na dalekie wyprawy po Wielkopolsce. Śladami pierwszych Piastów i ich legendarnych poprzedników. Pogodne popołudnia też spędzałem nieraz na rowerze. Niestety, zaczęły mnie trapić kłopoty techniczne. Zmorą Passata było to, że notorycznie urywały się w nim szprychy. No, cóż, jakość części, produkowanych przez ówczesnego monopolistę z Bydgoszczy - Romet, pozostawiały wiele do życzenia. Wymiana szprych w akademikowych warunkach, dysponując tylko najprostszym zestawem kluczy rowerowych, nie była wcale łatwa i zajęła sporo czasu. Straciłem okazję odbycia paru wycieczek...
Czas szybko mijał. Zbliżał się długi weekend. Był związany z państwowym świętem 22 lipca czyli manifestu PKWN, dziś już zapomnianym. Parę letnich dni, wolnych od pracy. Postanowiłem pojechać w rodzinne strony a przy okazji odwieźć pociągiem rower. Zbliżał się koniec praktyki, nie wiedziałem, gdzie mi przyjdzie ochota udać się potem z Poznania i nie chciałem mieć tego strupa na głowie. Tak oto, pewnego dnia, prosto z fabryki udałem się na dworzec główny w Poznaniu, by kupić bilety - dla siebie i dla swego rumaka. Kolejka do kasy była przedświątecznie dłuuuga. To była rzecz naturalna i powszechna, więc pogodzony stanąłem grzecznie na końcu. Cóż innego mogłem zrobić? I właśnie chodzi o to, że mogłem. Musiałem być chyba pod wielkim wrażeniem swojej podróży z Gdyni, gdyż jakieś licho szeptało mi do ucha alternatywne rozwiązanie: jedź na rowerze, kusił diabełek... Odległość z Poznania do Rzeszowa jest o wiele większa, niż z Gdyni do Poznania. Wyruszanie w taką drogę bez przygotowania, na niepewnym rowerze, w którym regularnie urywają się szprychy, było rzecz jasna, pomysłem szalonym. Licho jednak wybrało najodpowiedniejszy moment. Stojąc na końcu beznadziejnie długiej kolejki, byłem szczególnie podatny na złe wpływy. Ale jeszcze się nie poddawałem. Jeszcze rozsądek we mnie się rozpaczliwie bronił. I chwytał się wszelkich argumentów. Wreszcie Serce i Rozum znalazły kompromis. Postanowiłem zdać się na ślepy los i rzucić monetą: w zależności od tego, czy wypadnie orzeł, czy reszka, zależało, czy będę dalej stał w kolejce po bilet, czy zdecyduję wyruszyć na rowerze. Westchnąłem z ulgą, ale też wstrzymałem oddech z wrażenia, gdy się okazało, że wypadło na rower. Bez zwłoki opuściłem dworzec i wróciłem do akademika. Chwila oddechu, spakowanie się i ... w drogę! Hit the road! Wyruszyłem, o ile pamiętam, po 16:00.
Początek jazdy był łatwy i przyjemny. Miałem sprzyjający wiatr w plecy, co w kolarstwie jest niemal równie ważne, jak w żeglarstwie. Szybko pędziłem przed siebie i jeszcze przed zachodem słońca dotarłem do Kalisza, pokonując pierwsze sto kilometrów. Krótki postój na rynku. Rzut oka na zabytkowy, gotycki kościół i już jechałem dalej.
Pisząc o tamtej wyprawie i wszystkich wcześniejszych, czuję potrzebę wyjaśnienia pewnej sprawy. Zrobię to teraz, ze względu na "młodsze pokolenie czytelników". Patrząc przez pryzmat współczesnych warunków jazdy po drogach, trudno byłoby sobie wyobrazić, iż ktoś przy zdrowych zmysłach wybrałby do jazdy na rowerze trasy takie jak ja. O co chodzi? Wybierając trasę nie kierowałem się natężeniem ruchu. Było dla mnie bez znaczenia, czy droga jest boczna, czy główna. Jeśli główna droga mi pasowała - ruszałem nią bez wahania. Dziś prawdopodobnie, zanim powtórzyłbym swoje wyczyny, zostałbym kilkakrotnie rozjechany lub przynajmniej zepchnięty do rowu przez strumień samochodów. Lecz wówczas - a piszę o wydarzeniach sprzed prawie 30 lat - ruch był wielokrotnie mniejszy. I choć główne drogi były węższe, często bez poboczy, ruch samochodowy nie stanowił jakiegoś specjalnego problemu. Kierowcy nie byli chyba bardziej cierpliwi, kulturalni czy tolerancyjni. Po prostu byli przyzwyczajeni do przeszkód na drodze, nie tylko jednośladów ale i wszechobecnych konnych furmanek. W dzień samochody nie przedstawiały problemu, tym bardziej w nocy. Wałęsające się po wsiach psy były większym zagrożeniem niż samochody. Lubiłem nocną jazdę i często jeździłem nocą. Gdy na niebie pojawiał się księżyc, wyłączałem buczące jednostajnie dynamo i jechałem bez świateł. Cisza. Tylko ja, droga, puste pola albo czarny las dookoła i gwieździste niebo nade mną. Niezapomniane, niemal namacalne poczucie przestrzeni i satysfakcja z pokonywania jej własnymi siłami. Nocą ruch na drodze był znikomy. Z rzadka pojawiające się pojazdy były już z daleka sygnalizowane poświatą. Włączałem wówczas na chwilę dynamo, by stać się znów przepisowo widocznym. Dziś często jeżdżę po zmroku samochodem. Trasę Warszawa - Rzeszów pokonuję chyba kilkadziesiąt razy w roku. I widząc, co się dzieje obecnie na drogach, nie podjąłbym się już żadnej, dalszej nocnej wyprawy na rowerze. Mogę to sobie tylko powspominać.
Kontynuuję więc wspomnienia. Był już wieczór, gdy mijałem Kalisz. Potem nadeszła noc. Sieradz, Zduńska Wola, Łask. Te miejscowości mijałem w ciemnościach. Gdzieś po drodze przeżyłem mrożącą krew w żyłach przygodę. Jak wspomniałem wcześniej, ruch samochodów nocą był niewielki. Wszak od czasu, do czasu się je spotykało. Jedno takie spotkanie zapamiętałem na całe życie. Jadąc w ciemnościach, zobaczyłem w pewnej chwili samochód, stojący na drodze z awaryjnymi światłami. Była to mała furgonetka Żuk. Nie podejrzewając niczego złego, zbliżałem się do niej spokojnie. Nagle, moje mizerne światełko, słabo oświetlające niewielki placek asfaltu przed przednim kółkiem, wyłowiło z mroku jakieś leżące na jezdni przedmioty. Jechałem zbyt szybko, by zareagować i to ominąć. Pojechałem środkiem i kiedy dostrzegłem to, pośród czego przejeżdżałem, włosy mi stanęły na głowie. To były najwyraźniej ludzkie szczątki! Auto rozjechało kogoś tak, że ciało rozpadło się na kawałki! Nie, to nie był horror. Lecz i tak historia nadawała się do jakiegoś filmu. Otóż okazało się, na szczęście, że w wyładowanym Żuku otwarły się w czasie jazdy tylne drzwiczki. I wypadły z nich na jednię... sklepowe manekiny, trochę się przy okazji rozbijając. Nieprawdopodobna, surrealistyczna sytuacja. Ta makabryczna nieco przygoda, była jedynym godnym zapamiętania wydarzeniem z nocnego "przelotu". Lipcowa noc była krótka, lecz nim na wschodzie ukazały się pierwsze poranne zorze, we mnie zaczął narastać kryzys. Pokonana odległość nie była imponująca, jednak połączenie z bezsenną nocą i być może innymi okolicznościami, których dziś nie wspomnę, powodowało systematyczny ubytek sił i upadek ducha. Zacząłem robić postoje. Pamiętam, że usiadłem na ławce jakiegoś przystanku autobusowego i nie dałbym głowy czy oczy mi się wówczas nie zamknęły. Chyba się zdrzemnąłem. Ze złym samopoczuciem przyszło zwątpienie w sukces wyprawy. Zacząłem nawet przemyśliwać nad skróceniem trasy. Gdybym odbił na przykład w stronę Częstochowy, mógłbym tam wsiąść do pociągu... Takie myśli przychodziły do głowy. Jednak nogi nadal pedałowały a koła mego Passata pracowicie nawijały kilometry. Dotarcie do Piotrkowa Trybunalskiego okazało się najtrudniejszym etapem całej wyprawy. W szarówce wczesnego poranka ruch na drodze zamarł niemal całkowicie. Pojawiły się mgły, zrobiło się zimno. Jechałem, czy może raczej toczyłem się a oczy mi się zamykały. W pewnej chwili naprawdę zadrzemałem na kierownicy na parę sekund i obudziłem się na przeciwnym pasie! To mnie przestraszyło i otrzeźwiło na tyle, że udało się dotrzeć do Piotrkowa. I teraz kolejna historyczna uwaga. W tamtych czasach stacje paliw, czyli tak zwane CPN-y, nie były żadnymi ośrodkami całodobowego życia. Większość z nich była w nocy zamknięta. Nawet jakby się udało znaleźć otwartą stację benzynową, mogła ona co najwyżej zaoferować strudzonemu podróżnemu olej Hipol 15, żarówkę czy jakiś pasek klinowy. I to nie zawsze. Kawa czy hot dog na CPN-nie? Coś takiego nikomu by nie przyszło nawet do głowy! Ośrodkiem życia nocnego były dworce kolejowe w większych miastach i na ważniejszych węzłach. Ludzie jeździli masowo pociągami i kolej nigdy nie zasypiała. Dworce nie były straszącymi pustką ruinami, lecz ośrodkami nocnego życia. Ze swym całodobowym kioskiem Ruchu i bufetem Warsu, były nieraz jedyną deską ratunku, dla poszukujących paczki papierosów czy czegoś do jedzenia. Niestety, nie sprzedawano tam alkoholu, nawet piwa. Sporadycznie zdarzało się ciemne, karmelkowe ale głównie w okolicach Śląska. Rozpisałem się o tym wszystkim, by wyjaśnić, czemu podczas swoich nocnych wypraw zajeżdżałem nieraz na dworce kolejowe. Tak samo zrobiłem dotarłszy, jak to mówią "na ostatnich nogach" do Piotrkowa. Dworzec był wczesnym rankiem dziwnie ruchliwy. Okazało się, że tutaj, na neutralnym gruncie odbył się, czy dopiero miał się rozegrać jakiś ważny mecz, antagonistycznie nastawionych drużyn. Głowy bym nie dał, lecz wydaje mi się że grały Górnik Zabrze kontra Legia Warszawa. Udało mi się znaleźć stolik w barze i dostać coś ciepłego na śniadanie. Jadłem szybko, nie czując się zbyt komfortowo, wciśnięty między kiboli obu drużyn. Obawiałem się lada chwila krępującego pytania, za kim jestem. Pytanie nie padło. A ja szczęśliwie dokończyłem posiłek i podreperowawszy ciało oraz ducha zmyłem się z dworca. Dzień był świąteczny, Piotrków był wciąż opustoszały, budził się dopiero leniwie. I ja też leniwie rzuciłem okiem na słynne więzienie oraz na królewski zamek - wieżę, i już jechałem dalej wzdłuż linii kolejki wąskotorowej.
Niespiesznie dotarłem do Sulejowa. Czułem, że bez solidnego odpoczynku daleko już nie dotrę. Zajechałem więc nad pobliski zalew i z rozkoszą wyciągnąłem się na trawie, w porannym słońcu. Nie pamiętam, czy się kąpałem, z pewnością zmyłem kurz dalekiej trasy i wymoczyłem nogi. Relaks nie był długi, ale był konieczny. I okazał się zadziwiająco skuteczny. Zregenerowałem siły na tyle, że udałem się na zwiedzanie miejscowego, romańskiego klasztoru i znajdującego się tam, maleńkiego muzeum. Zabawiłem w Sulejowie tak długo, że nim go opuściłem, nadeszła pora obiadu. Zjadłem fasolkę po bretońsku, lub coś podobnego w małym prywatnym barze (w tym czasie większość lokali była państwowa). Nie zapisałem w pamięci, z dalszej trasy w stronę Kielc, żadnych szczególnych przygód. Droga była prosta, świąteczny ruch niewielki. Słońce mocno przygrzewało a ja powoli, oszczędzając energię, połykałem kilometry. Płaski dotychczas teren zaczął się falować. Pojawiły się pierwsze podjazdy. Najbardziej godny zapamiętania był ten, w okolicy toru wyścigowego na Miedzianej Górze. Gdzieś po drodze zrobiłem krótki postój w miejscu, z którego roztaczał się daleki widok. Takie punkty widokowe są zawsze pierwszą nagrodą, za wysiłek podjazdu. Drugą nagrodą jest szybki zjazd bez wysiłku, szum wiatru. Wreszcie Kielce! Znalazłem się tu po raz pierwszy. Przejazd przez miasto to ładnych parę kilometrów. Ale takie kilometry nigdy mnie nie męczyły. Zawsze, gdy minąłem tabliczkę z nazwą jakiegoś dużego miasta, delektowałem się powolną jazdą przez przedmieścia i przez centrum. Wolno, znaczyło bez wysiłku. Jechałem rozglądając się na wszystkie strony, chłonąc nowe, nieznane widoki. Jadąc głównymi ulicami, pozostawiłem stare miasto z boku. Nie mogłem już sobie pozwolić na trwonienie energii i czasu, na jakiekolwiek zbaczanie z najkrótszej drogi. Kielce musiały poczekać na zwiedzanie jeszcze kilka lat. Kolejny etap mojej wyprawy wiódł przez Łagów do Opatowa. Pofalowany teren a za plecami chylące się z wolna ku zachodowi słońce. Co zapamiętałem jeszcze z tamtej jazdy? Zdziwienie! Że potrafię to wytrzymać, że jeszcze jadę. I to jak jadę! Droga wiodła systematycznie: pod górkę, z górki. Pod górkę, z górki. Z góry trzeba było się jak najmocniej rozpędzać. Tak, by siłą pędu podjechać jak najwyżej na kolejny mini - podjazd. Potem jeszcze tylko dociągnąć, paroma mocnymi wdepnięciami, stając na pedałach i już byłem na kolejnym "szczycie". Jechałem i jechałem. Jechałem i się dziwiłem, że potrafię z siebie wykrzesać jeszcze tyle energii. Zwłaszcza mając w pamięci piotrkowski kryzys z poranka. Dziwiła mnie jeszcze jedna rzecz. Od paru lat trapiła mnie kontuzja kolana. Podczas jednego wyjazdu nadwyrężyłem boleśnie ścięgna, może wiązadła. Nie wiem, nigdy żaden lekaż tego nie oglądał. Dało się żyć, dało się jeździć na rowerze, nawet biegać. Ale kiedy kolano przesiliłem, ból powracał i pozostawał na całe tygodnie. Podczas swej rekordowej jazdy, spodziewałem się tego kłopotu lada chwila. Tymczasem... nic! Kolano siedziało cicho, i nawet po przejechaniu tych kilkuset kilometrów zachowywało się jak zupełnie zdrowe. Chwała mu za to!
W ostatnich promieniach zachodzącego słońca zjeżdżałem do, położonego w dolinie, Opatowa. Wieże romańskiej kolegiaty błyszczały na różowo. Urzekający widok. A ja się zastanawiałem, gdzie mnie zastanie kolejny poranek. Przyznam szczerze, z dalszej, nocnej jazdy niewiele pamiętam. Nie pamiętam nawet czy miałem dość sił, by pokonywać kolejne podjazdy pedałując, czy też zsiadałem z roweru i oszczędzając energię, podprowadzałem go. Wszystko możliwe. Tempo jady było marne, tego jestem pewien. A do przejechania jeszcze kawał drogi. Włostów, Lipnik, Klimontów, Łoniów. Teren wciąż pagórkowaty. Dopiero przed mostem na Wiśle w Nagnajowie, skończyła się wyżyna, teren się robił płaski. Małe pagórki, czy wiadukty kolejowe, gdy się zdarzały, były zupełnie symboliczne. Lecz w moim stanie każdy z nich był wyzwaniem. Tocząc się lasem, przed Nową Dębą, usłyszałem w nocnej ciszy charakterystyczny dźwięk. Brzdęk! Urwała się szprycha w tylnim kółku. Jeszcze tego brakowało! Jechałem jeszcze wolniej, jeszcze słabiej naciskałem na pedała. Modląc się w duchu, by sąsiednie szprychy wytrzymał. Jeśli i one zaczną się urywać, kółko tak się rozcentruje, że dalsza jazda nie będzie możliwa. Kolejne kilometry dłużyły się najbardziej. Jechałem ślimaczym tempem. Lecz gdzieś, w okolicach Kolbuszowej, dotarło do mnie, że już dojadę. Choćby nie wiem co, dojadę. Widełka, Głogów, Zaczernie. Każda kolejna miejscowość coraz bardziej swojska, coraz bliżej domu! Jeszcze! Jeszcze trochę. Oto i Miłocin! Stary młyn, fabryka świetlówek. Nareszcie wielki, zabytkowy dąb! I znajomy znak z herbem: Witamy w Rzeszowie! Szeroka jezdnia, rzędy miejskich latarni. Światła! Światła wielkiego miasta. Cel podróży! Dom! Do Rzeszowa dotarłem około czwartej nad ranem. Cała trasa zajęła mi więc, wliczając w to postoje, posiłki i nawet zwiedzanie muzeum, półtorej doby. 36 godzin i 540 kilometrów. To nawet daje przyzwoitą średnią 15 km/ godzinę.
Półprzytomny ze zmęczenia, wstawiłem rower do garażu i padłem na łóżko. Długo, długo spałem. A gdy się obudziłem, bolały mnie wszystkie kości. Nieważne! To była znikoma cena za takie osiągnięcie! Ponad pół tysiąca kilometrów! Coś takiego dodaje wiary w siebie, niestety, tylko jako kolarza - turysty! Nie przewróciło mi się w głowie, ale byłbym hipokrytą gdybym stwierdził, że nie czułem dumy. Odzyskawszy szybko siły, mogłem snuć jeszcze ambitniejsze plany. Skoro wszystko jest możliwe, to czemu nie pojechać z Ustrzyk do Świnoujścia? W poprzek całego kraju? Polska od końca do końca? Takie myśli chodziły mi po głowie, gdy wracałem pociągiem do Poznania. Nie wiedziałem przecież, że w lipcowy weekend osiągnąłem coś, co się już nie powtórzy. Rekord, którego już nigdy nie pobiję. Rekord życia.
Czy naprawdę tego rekordu nie mogłem pobić? Dziś, z perspektywy czasu mam pewność, że nie było takiej możliwości. Mój życiowy rekord padł niejako "przy okazji". Zbieg różnych okoliczności go umożliwił i ułatwił. To nie była sztuka dla sztuki... Od kolejnego rekordu nic nie zależało. Nic by mi nie przyniósł, poza nieco większą satysfakcją. Nie byłem sportowcem. Nowy rekord wymagałby wielkiego poświęcenia czasu i energii - na które nie mogłem sobie pozwolić. Miałem na głowie inne hobby. Musiałem się skoncentrować na ukończeniu studiów, początku pracy zawodowej. Opuściłem kraj prawie na rok. A kiedy wróciłem, to był już inny kraj. Wszystko się zmieniało w zastraszającym tempie. Dla moich rowerowych podróży, szczególne znaczenie miał lawinowy rozwój motoryzacji. Teraz każdy mógł sobie pozwolić na samochód. I każdy kupował. Lepszy, gorszy, ale swój. Drogi się zaroiły od niemieckich wraków, kierowanych przez niewyżytych młodzieńców. Dalekie, nocne podróże na rowerze, głównymi drogami? Można było o tym zapomnieć, jeśli się nie miało samobójczych skłonności.
Wyprawa z Poznania do Rzeszowa pozostała moim życiowym rekordem. Kolarskie zainteresowania zwróciłem się w kierunku jazdy terenowej i rowerów górskich. A to już była zupełnie inna bajka. W przemierzaniu puszczy, w zdobywaniu beskidzkich pasm, dystans kilometrowy schodzi na daleki plan. Traci znaczenie niemal całkowicie. Jeden ciężki podjazd, jeden piaszczysty odcinek, może wyssać więcej sił niż 100 kilometrów dobrego asfaltu.
Ale ponieważ cały ten artykuł wygląda jak przechwałki, na koniec pochwalę się jeszcze osiągnięciem. Tym razem z dziedziny drogowo - terenowej. Poświęciłem mu już osobny, krótki artykuł, ale jedną z oznak słusznego wieku, jest to, że się człowiek powtarza. Kiedy kupiłem sobie rower górski z pełnym zawieszeniem, czyli tak zwanego full-a, uznałem, że powinienem to uczcić jakąś poważną wyprawą. Niestety, kupiłem go z jesiennej promocji i musiałem czekać na sposobność aż do wiosny. W tym czasie mieszkałem już w Warszawie. Najważniejszym terenem moich weekendowych wypraw była Puszcza Kampinoska, więc naturalny wybór padł na tamte okolice. Zdążyłem już w międzyczasie przemierzyć rowerem wszystkie tamtejsze, piesze szlaki turystyczne. Ale odkryłem właśnie, że przy wsparciu finansowym cioci Unii(do której jeszcze nie należeliśmy), wyznakowano pierwszy szlak rowerowy - dookoła puszczy. Nie pamiętam, ile cały szlak liczy, jest tego ponad 100 kilometrów. Postanowiłem przejechać go jednego dnia. Pewnej soboty wyruszyłem z domu bladym świtem. Przejechałem całą Warszawę i zameldowałem się na szlaku w okolicach Wólki Węglowej. Potem pokonałem całą pętlę, zgodnie z ruchem wskazówek zegara i znów powróciłem do Wólki Węglowej. Na koniec pozostał powrót tą samą trasą do domu. Całość wyniosła prawie 200 kilometrów. Częściowo drogami bitymi, częściowo leśnymi duktami. A po drodze Izabelin, Mariew, Leszno, Zamczysko, Granice, Żelazowa Wola, Brochów i tak dalej. Kawał przygody. Pogoda dopisała. Wróciłem zmęczony, lecz zadowolony. Pomyślałem sobie "jeszcze nie zardzewiałem". I tym optymistycznym akcentem mógłbym zakończyć. Jednak prawda jest taka, że od okrążenia Puszczy Kampinoskiej minęło kilkanaście lat. Na długie trasy asfaltem już nie jeżdżę. A w wyprawach szosowo - terenowych, rzadko przekraczam dystans 100 kilometrów. Nieczęsto się nawet do niego zbliżam. Wybierając krótsze, bardziej wymagające, terenowe czy górskie trasy, "samo gęste", nieraz dojeżdżam na start samochodem. Wniosek nasuwa się sam: zardzewiałem!