Przedstawiłem pobieżnie swój udział w corocznych Rajdach Weteranów. W dziesiątym, jubileuszowym nie mogę pojechać. Zamiast tego spędzam czas na jakimś irańskim pustkowiu. Żeby ową przykrą sytuację odreagować, postanowiłem opisać skąd się wzięli Weterani i co ja miałem wspólnego z Klubem Turystyki Rowerowej "Kicha".
To nie do końca prawda, że Kicha była od początku. A kiedy już była, to nie miała nazwy, uzyskała ją znacznie później. Gdyby szukać najbardziej widocznego wspólnego elementu dla dawnych "heroicznych" i nowych "weterańskich" czasów to nie trzeba by szukać długo. Wspólnym mianownikiem, takim elementem, który wiązał wszystkie wyjazdy "Kichy" i spaja obecnie wszystkie trasy weteranów jest Bodzio. I on gdyby chciał, mógłby przedstawić najpełniejszą historię (co nie znaczy że obiektywną). To, co ja zamierzam w ramach rekompensaty za stracony rajd, będzie tylko gawędą "ja i Kicha". Myślę że tak będzie najlepiej.
Rower to był mój świadomy wybór.
Dla mnie wszystko zaczęło się gdzieś w latach 1980-82. Szalony rok Solidarności i ponury czas Stanu Wojennego, najgłębszego kryzysu. Mnie kolarstwo nie podniecało pod wpływem transmisji z Wyścigów Pokoju (żyła nimi niegdyś cała Polska). Silna potrzeba wolności podróżowania, jaką dają dobry rower i własne silne nogi, zrodziła się z frustracji. Ileż to razy na wakacjach tkwiłem w totalnie zatłoczonym i zapoconym wagonie spóźnionego pociągu pospiesznego albo na jakimś dworcu PKS, czekając aż uda się dyspozytorowi wysłać jakikolwiek autobus na daną trasę. Tkwiłem i marzyłem o wolności. Jechać gdzie się chce, którędy się chce i kiedy się chce, bez kartek na benzynę... Rower zdawał się idealnym środkiem transportu. Dobry rower, którego nie miałem i ze względu na panujący kryzys nie mogłem nijak zdobyć. Ale ja się zapaliłem do pomysłu. I nic mnie już nie mogło powstrzymać. O determinacji świadczy, iż zacząłem się wypuszczać poza Rzeszów, coraz dalej i dalej na czym się dało, jakimś starym składaku, na rowerze "Ukraina".
Tak się ułożyło, że na lekcjach mechaniki i pokrewnych przedmiotów u zacnego i szeroko w pewnych kręgach znanego magistra L. zasiadałem w jednej
ławce z pewnym chłopaczkiem. To był Bodzio. Od słowa do słowa i ni z tego ni z owego zaplanowaliśmy wspólną wyprawę rowerową nad morze... Z różnych przyczyn,
nie tylko braków sprzętowych plan ten nigdy nie wyszedł poza fazę mglistych projektów. Miał jednak realny skutek: wyznaczył później kierunek mojej pierwszej
samodzielnej wyprawy. W międzyczasie Bodzio pożyczył mi swój rower i jeszcze bardziej zawzięcie przemierzałem popołudniami i weekendami podmiejskie trasy, z
których dopiero co ustąpił śnieg i lód. Niestety, stała się tragedia: rower się zepsuł i pomimo nadludzkich wysiłków nie dawał się naprawić - brakująca część
była nie do zdobycia! Rower Bodzia utkwił w mojej piwnicy a ja powróciłem do przypadkowych gratów.
Tuż przed wakacjami stał się cud: kupiłem Passata, właśnie taki rower, na który od dawna polowałem! Od tego momentu po prostu rozszalałem się w coraz dalszych
wyprawach. Padały kolejne rekordy długości tras: 150, 200, 300 km...
Samotny jeździec - tak zdobywałem Polskę, pokonywałem tysiące kilometrów.
Wyprawy z Kichą były tylko fajnym, ekstrawaganckim uzupełnieniem.
W czasie wakacji nasze losy: moje i "Kichy" zetknęły się na chwilę po raz pierwszy, zaocznie.
Po całej serii krótszych wypraw przyszła pora na ukoronowanie. Wyruszyłem w tę długo planowaną podróż nad morze, tyle, że w towarzystwie innego ówczesnego kolegi.
Jak przebiegała i jak się skończyła tamta wyprawa to inna historia. Dla mojej gawędy ważne jest, że pod moją nieobecność Bodzio zabrał rozmontowany rower, który mu
tak pechowo zepsułem. A zabrał go by po naprawie jechać z ekipą w Bieszczady. O ile mi wiadomo, wyruszając z Przemyśla przemierzyli wówczas małą pętlę. To były zapewne
narodziny "Kichy".
Być może coś plączę. Miała ponoć miejsce jakaś wyprawa rok wcześniej. Ale kto jechał i którędy? Znam tylko relacje z tej pamiętnej, bieszczadzkiej.
Bodzio - żywa legenda Kichy.
Żal, że nie udało się dotrzeć wszędzie, gdzie byśmy chcieliśmy zrobić takie zdjęcie.
Po wakacjach już z Bodziem w ławce nie siedziałem. Nie przeszkadzało to jednak w umówieniu się na kolejną wakacyjną wyprawę. Czy miała to znów być wyprawa we dwóch, czy też z nieznaną mi ekipą - nie pomnę.
Rozgadałem się jak stara baba a moja przygoda z Kichą nawet się nie zaczęła... Więc teraz krótko: w wielu wyprawach "Kichy" nie
brałem udziału więc nawet wspominać mi o nich niezręcznie. Z drugiej strony odbyłem wiele znaczących wypraw poza "Kichą" czyli nie należących do tematu.
A nasze wspólne wyjazdy były tak obfite w przygody, obrosły tyloma legendami, że są każda z osobna dobrym tematem opowiadania, że nie będę w nie wnikał.
Jak zatem się to wszystko dalej toczyło?
Kolejny rok szkolny był nieco szalony. Jak to zwykle bywa, gdy się ma maturę i zdaje na studia. Wciąż wszak znajdowałem czas na rower. Z Bodziem jakoś nie mogliśmy się zejść niemal do końca wakacji aż nagle, w połowie sierpnia dostałem cynk, że ruszamy w Bieszczady! I stało się, że pewnego dnia wsiadłem z rowerem do pociągu do Przemyśla a ze mną zgrana ekipa, z której znałem tylko Bodzia. Jako osobie mało towarzyskiej, integracja z grupą zajęła sporo czasu, ale czas nie był stracony bo potem było OK. Tyle, że studiowałem na drugim końcu kraju, więc pozostałem na zawsze outsiderem, tym "z doskoku" i nie uczestniczyłem w pełni w zasadniczym nurcie rzeszowskiego życia towarzyskiego Kichy.
Mój pierwszy wyjazd z ekipą. Brakuje Marka bo robił zdjęcie.
Skład był silny: Bodzio, Bambik, Paweł, Robin, Marek no i ja. Trasa wiodła z Przemyśla przez Ustrzyki Dolne na dużą pętlę bieszczadzką a dalej z Cisnej przez Lesko i Sanok do Rzeszowa. Wszystkiego pięć dni w siodle. Nie była to trasa zbyt wyczerpująca. Było wiele przygód. Dla mnie najwięcej emocji dostarczyła wyprawa we dwóch z Bodziem na Tarnicę. Nie byłoby w niej nic nadzwyczajnego, tyle że wspinaliśmy się po zmroku i z rowerami. Po ostatnim, deszczowym etapie z Sanoka do Rzeszowa a właściwie w jego trakcie peleton się rozsypał, każdy pojechał w swoją stronę, na cały rok.
A tu sam Marek, nasz fotograf.
W tych pierwszych wyjazdach było wiele improwizacji: w sprzęcie, terminie, trasie. Lecz ustaliła się już tradycja corocznego, wielodniowego wakacyjnego rajdu. I jego szczególny rys charakteru: wciągnęło nas pokonywanie podjazdów, serpentyn i przełęczy, zakończone podnoszącym adrenalinę downhill-em. Przy takim zjeździe udawało się czasem wyprzedzać samochody! Nic dziwnego, że ciągnęło nas w coraz wyższe góry. Płaskie tereny były dla Kichy po prostu nudne.
Nie zawsze byliśmy grzeczni i rozsądni lecz Pan miał nas w opiece.
Niezbyt godnie ubrani przed mszą w kościele katedralnym w Egerze.
Ten doroczny rajd był imprezą flagową ale nie jedyną. Zdarzały się wyprawy poboczne. Wspominając o nich muszę sobie zadać pytanie: jak zdefiniować wyprawę Kichy? Mam prostą definicję: kilkudniowy wyjazd, w którym brało udział co najmniej dwóch z Kichy... A że nie znam przypadku, by zabrakło Bodzia, to kwestą pozostaje tylko, kim byli pozostali. W jednych wyprawach udziału nie brałem w innych jak najbardziej. O tych pierwszych, z oczywistych względów nie mam wiele do powiedzenia: kiedy się odbyły, kędy wiodły, kto brał udział... Pamiętam, iż jeżdżono w Góry Świętokrzyskie, w Sudety, Beskidy. Była nawet wyprawa zimowa. O tych drugich, z moim udziałem, wspomnę dalej.
Flagowa impreza kolejnego sezonu została zaplanowana z rozmachem: wiodła przez Słowację do samego Budapesztu. I z powrotem. Skład był chyba taki,
jak przed rokiem z jednym wyjątkiem. Piszącemu te słowa stanęła na przeszkodzie praktyka studencka czy też obóz żeglarski... Tak, czy owak pamiętną wyprawę znam z paru
zdjęć i licznych opowiadań.
Nic to przyjemnego, nie załapać się na Taką imprezę. Na otarcie łez wybrałem się z Bodziem na krótki wrześniowy wypad w Bieszczady.
Docierając do Ustrzyk Dolnych pociągiem przez Przemyśl i terytorium Związku Radzieckiego. Przez Czarną objechaliśmy Jezioro Solińskie i z Zagórza wróciliśmy
pociągiem. Trasa w sam raz na weekend, bułka z masłem. Ja jednak walczyłem z przeciwnościami: jechałem z kontuzjowanym, bardzo bolącym kolanem a na dodatek dopadła
mnie pierwszego wieczoru silna gorączka, którą dopiero zimne, poranne piwo w Czarnej uśmierzyło.
Kolejny rok był szczęśliwszy. Kicha raz jeszcze wyruszała na Węgry. Był to wówczas jedyny kraj, do którego nie trzeba było wiz, czy zaproszeń. Wystarczyło dysponować forintami. Ale to nie było proste. Ekipa przygotowała się wcześniej i wszyscy mieli czeki podróżne. Wszyscy oprócz mnie... Toteż gdy uporałem się z akademickimi obowiązkami i rozpocząłem samotne rowerowe wędrówki, poszukiwałem forintów w każdym napotkanym banku. Niestety, wyglądało, jakby cała południowo- wschodnia Polska została z nich oczyszczona. Wróciłem do Rzeszowa z pustymi rękami. I znów Bodzio okazał się ostatnią deską ratunku - tak zbałamucił jedną dyrektorkę banku iż kazała mi od ręki wypłacić minimalną wymaganą kwotę, moją przepustkę na rajd...
Na Słowacji w drodze na Węgry.
Impreza na którą udało mi się załapać w ostatniej chwili.
A sama impreza? Ekipa się uszczupliła - pojechali oprócz Bodzia Paweł, Marek no i ja. Poza tym był to jeden ciąg niezwykłych przygód. W rzeczywistości lwią częścią imprezy był tranzyt przez Słowację, który zamiast przepisowych 24 godzin trwał po kilka dni w każdą stronę. Nikt się o to nas nie czepiał. Ogólnie, do granicy w Piwnicznej dotarliśmy pociągiem a potem mozolnie pokonywaliśmy górzystą i mało zaludnioną Słowację. Docierając na Węgry zahaczyliśmy o Miszkolc, góry Bukk, Eger i góry Matra. Powracaliśmy przez Słowację inną trasą, kończąc ją w Wysokich Tatrach. Przez Łysą Polanę do Zakopanego i stamtąd pociągiem. Wyjazd obrósł w wiele legend, które możemy przy kieliszku w różnych wersjach opowiadać bez końca. Naszym paniom dawno się te rowerowe opowieści znudziły... Dla mnie z pewnością najbardziej pamiętny był upadek na szybkim zjeździe z jednej słowackiej przełęczy. Miałem dużo szczęścia, że nic właściwie sobie nie zrobiłem, nie rozbiłem się o drzewo, obok którego przeleciałem. Złamałem tylko siodełko i pogiąłem kierownicę, co wzbudziło śmiech kolegów, gdy wreszcie doczekali się mnie na dole. Od tego przypadku brałem już zakręty na zjazdach nieco wolniej!
Czasem się udawało namówić ekipę na odskok z trasy...
by zajechać do jakiegoś zamku.
Apetyty rośnie w miarę jedzenia. Rajdy na Węgry były bardzo udane i zapragnęliśmy wyruszyć jeszcze dalej. Taka wyprawa nie mogła być już improwizacją. Trzeba było się przygotować. Wydaje mi się, że gdy coś wymagało wcześniejszych przygotowań, załatwień, do akcji oprócz Bodzia wkraczał zawsze Paweł. Tak, czy inaczej, na kolejny rok z dużym wyprzedzeniem obrano kierunek: Bułgaria i wykupiono rezerwację na jednym z kempingów. Nazywało się to chyba voucher i upoważniało do przekraczania granic. Poza tym bilety kolejowe, wymiana walut, wszystko było dopięte na ostatni guzik. Ode mnie udział w wyprawie wymagał wyrzeczeń - na rzecz Kichy musiałem zrezygnować z wyprawy nurkowej to tejże Bułgarii.
Pewnego słonecznego dnia ekipa dotarła nad Morze Czarne!
Skład ekipy się nie zmienił. Clou całego przedsięwzięcia było: wjechać do Bułgarii znacznie wcześniej niż stanowił voucher. Pociągiem do Wielkiego Trnowa, przemierzyć trasę do Morza Czarnego i jego brzegiem dotrzeć do Złotych Piasków na kemping. I tam na koniec wypocząć. Plan się udał wspaniale, choć jak zwykle była masa przygód. Ileż to razy wspominaliśmy potem, jak to bułgarski pogranicznik wysadził nas z pociągu, zabierając paszporty "bo przyjechaliśmy za wcześnie". Lub jak pewnej nocy partol milicji skorygował naszą trasę, nie pozwalając zbliżać się zanadto do tureckiej granicy? Chyba najśmieszniejsze było to, jak kazano nam opuścić kemping za złe zachowanie. My, nie tylko, że nie wyjechaliśmy to jeszcze przedłużyliśmy nielegalnie pobyt. Ech, to były czasy! A powrót był pociągiem z Warny. Ten rajd był swoistym apogeum moich z Kichą osiągnięć.
Radosny wyjazda do Bułgarii.
Kicha przy zabytkowym warneńskim torpedowcu.
Po Bułgarii zaczęło się nam wydawać, że nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. Zbliżał się jubileusz 200-lecia Rewolucji Francuskiej. Czemuż nie mielibyśmy
następnego lata udać się do Paryża na rocznicowe obchody? Niestety. Po raz kolejny moje plany rowerowe musiały ustąpić tym uczelnianym, a po części już zawodowym.
I tak się złożyło, że na długo przed wakacjami wyruszyłem w szeroki świat, by podróżować w zupełnie innym celu i innymi środkami lokomocji. A gdy wróciłem po wielu
miesiącach, mogłem jedynie z zazdrością wysłuchać relacji kolegów...
A z Paryża nic nie wyszło. Wydaje mi się iż poczyniono jakieś kroki organizacyjne, lecz może było za późno, może za kosztowne albo zbyt kłopotliwe było zdobycie wiz.
Stanęło na tym, że ekipa przeze mnie uszczuplona, czyli Bodzio, Paweł i Marek, wyruszyła raz jeszcze do Bułgarii. Jak tam było, niech oni sami sobie wspominają.
Ponoć duch Kichy - luzu, wręcz lekkomyślności, niezliczonych przygód i dobrej zabawy ich nie opuszczał. Gdy powróciłem ze swoich dalekich wojaży wysłuchałem relacji
myśląc: "szkoda że mnie tam nie było".
Tymczasem nadchodziły historyczne zmiany. W Polsce szalała demokracja, wolny rynek, upadały po kolei komuny w Europie. Nadchodził koniec studiów. Kto by tam miał głowę do rowerów? My mieliśmy! Bo, jak mi się zdaje, w tym właśnie okresie koledzy oficjalnie zarejestrowali nową organizację: tytułowy Klub Turystyki Rowerowej "Kicha". Raz jeszcze dała znać o sobie moja pozycja outsidera gdyż nie byłem przy tym i szczegółów nie znam. Nawet nie wiem, kto wymyślił nazwę.
Już nie pomnę, czy snuliśmy choć przez chwilę jakieś ambitniejsze plany na ostatnie wakacje. Ostatecznie uzgodniliśmy, żeby jechać do Czechosłowacji, w rejon Wysokich Tatr. Ale tak po bożemu, z wizami. I pewnego razu urządziliśmy w Warszawie zlot gwiaździsty: Bodzio i Paweł przyjechali z Rzeszowa, ja dotarłem z Gdyni. Podśmiewając się z długich kolejek przed licznymi ambasadami w rejonie al. Ujazdowskich udaliśmy się w wyśmienitych humorach do ambasady Czechosłowacji. Na klatce schodowej przywitała nas beznadziejnie długa kolejka... Ręce nam opadły. Wypiliśmy może po pożegnalnym piwie i rozjechali się, nic nie wskórawszy. Dla mnie to okazało się nie mieć znaczenia: studia raz jeszcze weszły w kolizję z rowerami i termin wyprawy pokrył się z obroną pracy magisterskiej. Znów muszę wspomnieć o wyjeździe, na którym nie byłem, co jest nieco głupie i niezręczne. Ten rajd Kichy różnił się od pozostałych. Postanowiono raz jeszcze wjechać na Słowację na wariackich papierach "tranzytem na Węgry". O ile pamiętam na Węgry nawet nie dotarli... Tym, co imprezę wyróżniło, było zabranie ze sobą kobiet.
I tym razem Bodzio podał mi pomocną dłoń i w sierpniu, po zakończeniu moich studiów zgodził się na otarcie moich łez wybrać w Sudety choć wcześniej myślał o Roztoczu. Był to zgrabny, parodniowy wyjazd, podczas którego z Opola, przez Nysę, Kłodzko i Wałbrzych dotarliśmy do Szklarskiej Poręby, gdzie całodzienny rzęsisty deszcz zachęcił nas do powrotu. Najbardziej pamiętne było dotarcie z przełęczy Okraj na Śnieżkę i nocny zjazd do Karpacza (pamiętamy, że to wszystko odbywało się na turystycznych Passatach z cienkimi oponami, obarczonych ciężkim bagażem, o rowerach górskich nam się nie śniło!). Podczas zjazdu rozbolał mnie ząb i bolał coraz bardziej, po powrocie trzeba było go usunąć...
Przy okazji tej wyprawy nasuwa mi się refleksja. W ekipie Kichy był podział ról. Byli tacy, co grali na gitarze i tacy co śpiewali. Jedni trzymali kasę, inni rozstawiali namiot, gdy zaszła potrzeba. Byli spece od techniki, od negocjowania, od handlowania, od gotowania. I od hecowania. A wszyscy imprezowali. Otóż ja nigdy nie stałem w pierwszym szeregu, jeśli chodzi o głupie kawały czy szalone imprezy. Ale stawiam sobie często pytanie: gdzie byśmy wylądowali z Bodziem, na jakie zamierzenie we dwóch byśmy się porwali wówczas, nie mając ograniczeń czasowych, finansowych i towarzyskich? Który by powiedział pierwszy: starczy, dalej nie jedziemy?
I nadszedł moment, gdy koledzy szybko spoważniali. Pracowali, zakładali rodziny. Dla większości zaczęły się chude lata, gdy chodzi o rowery.
To już pierwsza jaskółka nowych czasów!
Rowery wiekszość trasy przemierzają na dachu samochodu...
Ostatnim dla mnie akordem w związku z Kichą była wyprawa odbyta rok później. A jednak! Dotarliśmy z rowerami do Paryża! Co prawda z dwuletnim poślizgiem i w inny sposób ale zawsze. Brzydko to zabrzmi: dotarły resztki Kichy czyli Bodzio i ja. Wybraliśmy się samochodem. Pewnym wyzwaniem było umocowanie na nim rowerów bez posiadania specjalnego bagażnika. Co dziś trudne do uwierzenia, nie były jeszcze w handlu dostępne. Ale nasza wielka improwizacja sprawdziła się znakomicie. Dużym ułatwieniem w wyprawie było zniesienie właśnie wiz dla Polaków i wprowadzenie traktatu z Schengen. Co prawda granice z Czechosłowacją i Niemcami były zwyczajne ale posterunek Niemcy/Francja był tak pusty jak dawne przejście NRD/RFN. Nie był to pod żadnym względem klasyczny rajd Kichy. Kolarsko mało wymagający. Bez gór, długich tras, bez ciężkich sakw na bagażniku i ciągłej zmiany miejsc. Zajechaliśmy autem na kemping na przedmieściach Paryża i przez tydzień wytrwale przemierzaliśmy miasto na rowerach, zaliczając co znaczniejsze i słynniejsze zabytki. Takie systematyczne zwiedzanie było obce duchowi Kichy. Owszem, zdarzało nam się dawniej czasem coś zobaczyć z premedytacją po drodze, lecz tylko wówczas, gdy nie było nic lepszego do roboty. A w Paryżu było jak z innej beczki: muzea, kościoły, parki. Od Lasku Vincennes po Wersal. Wracaliśmy okrężną drogą: przez Pikardię, Belgię, Holandię. Nadkładaliśmy świadomie kilometry, jakbyśmy chcieli odwlec moment ostatecznego zdjęcia z dachu rowerów. Jakbyśmy wiedzieli, iż to miało zakończyć pewną epokę. I zakończyło epokę Kichy!
W końcu się udało - Kicha dotarła do Paryża!
U niektórych członków Kichy rowery nigdy nie zniknęły z piwnic czy garaży a co ważniejsze z serc. U innych powróciły po wieloletniej przerwie. Ja, jak już o tym gdzie indziej wspomniałem, jeździłem wytrwale gdy tylko obowiązki pozwalały. Sezon za sezonem, bez żadnego "wyluzowania". Ale do kolejnego rajdu Kichy więcej nie doszło.
Od początku staraliśmy się sięgać coraz wyżej!
Musiało upłynąć wiele lat, osiem, by być dokładnym. Tyle czasu zajęło nam, by zapracować na tytuł Weteranów Dwóch Kółek. Tyle czasu musiało upłynąć by członkowie Kichy znów ruszyli w grupie na wielodniowy rajd. Lecz to temat innej gawędy.
Na sam koniec uświadomiłem sobie, iż nawet moja nieobecność na wyjeździe należy do tradycji. Niniejsza gawęda poświadcza, że w dawanych czasach byłem outsiderem tak samo jak dziś. Chcę jechać na flagową imprezę, nie zawsze mogę. W międzyczasie ekipa jeździ beze mnie a ja jeżdżę bez nich. Tu się nic nie zmieniło. I to mi poprawia humor podczas irańskiego zesłania. Co się zmieniło, to że nie mogę już raczej liczyć na wyprawę z Bodziem na otarcie łez...