W dzisiejszych czasach bardzo trudno jest odkryć coś nowego dla świata, to można polecić tylko najambitniejszym. Za to każdemu polecam odkrywanie dla siebie rzeczy dawno przez innych odkrytych. Jedną z takich rzeczy jest wyprawa rowerowa typu kombo (tak ten typ kiedyś sobie roboczo nazwałem). Otóż, jeśli się posiada rower, samochód i na przykład żonę z prawem jazdy, to można sobie wyprawę kombo zafundować. Wygląda ona w skrócie następująco. Dowozi się rower samochodem w jakiś dogodny punkt startowy. Tam się wsiada na rower, żegna z żoną i rusza w trasę terenową. Żona rusza w zbliżonym kierunku ale drogami odpowiednimi dla samochodu. Obie trasy mają wiele punktów przecięcia, gdzie obie ekipy się kolejno spotykają. Zdarza się pogubić, ale to w dobie komórek żaden problem. My zaczynaliśmy bez komórki! Samochód z Żoną to taki wóz zaplecza technicznego, jak w Tour de France. Łączy się przyjemne z pożytecznym, bo żonka może poćwiczyć czytanie mapy i nawigację oraz np. poczytać sobie książkę na łonie natury, gdyż samochód jest zazwyczaj szybszy. Prawda że proste? Nam ta forma przypadła do gustu i kilka wypraw urządziliśmy. Głównie w rejonie Puszcz Kozienickiej i Białej ale nie tylko. Oto relacja z jednej takiej wyprawy do Puszczy Kozienickiej.
Zachowały się, o dziwo, jakieś zdjęcia. Jakby się ktoś pytał, to te buty na zdjęciu nie były moimi butami rowerowymi, po prostu zapomniałem SPD. Ale było to jeszcze wiele lat przed moim nawróceniem na kask... A nasz samochodzik wygląda jak ruina ale spisuje się świetnie, jak zawsze.
Sobota miała być dniem prawdziwej, rowerowo-samochodowej wyprawy. O ostatecznym kierunku zadecydował rzut monetą i okazało się to szczęśliwe. Poranek wstał wietrzny i pochmurny, na szczęście nie zniechęcił nas, jak zwykle. Wyruszyliśmy z rowerem na dachu zwykłą drogą – aż do Zwolenia a potem w prawo w kierunku Radomia, gdzie w lesie koło Miodnego rozstajemy się. Wieje wiatr płd. –wsch. co mi sprzyja w tej niskiej (ca. +5oC) temperaturze. Wbrew prognozom nie pada, są chmury ale nawet chwilami nieco nieba a nawet cień słońca. W Miodnem zaczyna się żółty szlak, którym podążam łatwą trasą przez las. Odcinek przez pola jakiejś wioszczyny, nawet przez jedno podwórko i znów zagłębiam się w sosnowy las. Docieram do gajówki Miodne, gdzie zmieniam szlak na zielony i nieco monotonną drogą osiągam pierwszy punkt spotkania. Dalej drogą przez wieś Sucha a następnie urozmaiconymi dróżkami przez pola i laski aż do asfaltowej drogi na skraju lasu. Tu jadę nieco w prawo, w głąb lasu do parkingu, gdzie wóz zaplecza już czeka z drugim śniadaniem. Powrót na szlak – krótko lasem a potem nieco mniej ciekawie, przez osiedla do dworca w Pionkach. Budynek dworca bardzo romantyczny – w stylu dworkowym i obrośnięty jakimiś pnączami. Oczywiście zaniedbany. Obok jakieś wielkie targowisko, przez co ruch niebywały. Ja pod torami według kolejnego żółtego szlaku. Ciekawe w Pionkach są też uliczki wyłożone nietypowymi dużymi kostkami betonowymi. Lasy i lasy. Teraz ciekawsze, więcej liściastych drzew, więcej opadłych liści. Piękny jesienny krajobraz. Ostatecznie, po kilku zwrotach na bardzo łatwych leśnych duktach wychynąłem na główną drogę niedaleko Augustówki. Znów się spotykamy... Prosty odcinek lasem wzdłuż rezerwatu Zagożdżon do węzła szlaków. Tu przecinam ubiegłoroczną trasę po Puszczy Kozienickiej i kontynuuję jazdę czerwonym szlakiem, który tu wówczas porzuciłem dla czarnego. Dość długi ale przyjemny odcinek lasami, chwilę przez pola i wioszczynę. Znów lasem - miłą ścieżką wzdłuż szerokiej piaszczystej drogi. Po wyjeździe z lasu dostaję silny wiatr w plecy, jak turbodoładowanie. Szybko więc docieram do Brzózy (zaglądam do przedsionka kościoła) i za nią do kolejnego punktu spotkania. Ciągle jeszcze nie odczuwam żadnego niemiłego efektu jazdy. Jest lekko, łatwo i przyjemnie. Asfaltówką do Głowaczowa, tu w bok obok cmentarza, na którym pomnik żołnierzy - orzeł z chytrze dorobioną koronką. Teraz najdłuższy odcinek otwartymi polami i marnymi wioskami, wiatr duje, chwilę jadę pod, więc czuję. Na niebie ciemne chmury a na horyzoncie kominy Kozienic. Jest tak jakoś ponadczasowo lecz świadomość oczekującej z samochodem Marzenki nieco stępia ostrość przedsięwzięcia. Zaczyna się najatrakcyjniejsza część trasy. Osiągam granicę lasu, zagłębiam się i wkrótce pojawiają się ślady polowych umocnień, okopów, jakieś stanowiska. To już rejon walk wokół Studzianek i wojenne roboty ziemne będę widział prawie do końca, jeszcze wiele, wiele kilometrów za Studziankami. Na razie jadę lasem oglądając transzeje i ślady penetracji poszukiwaczy militariów. Pozbierali już wszystko? Chyba nie, bo znajduję kawał metalu, przygotowany lub porzucony na skraju młodnika. Za ciężki był czy co? Za duży na odłamek bomby, wygląda jak fragment podstawy wieży czołgu raczej. Tak, czy inaczej cenna resztka historii. Uginając się pod ciężarem znaleziska podążam dalej. Po drodze mijam jeszcze tajemniczy cylinder, też raczej o militarnym przeznaczeniu. Może nawet niewypał? Osiągam niebieski szlak i pomnik w Studziankach. Jesteśmy tu trzeci raz wciągu nieco ponad roku i dobrze. Dziś jest wyjątkowo pusto. Zaczynam już odczuwać trudy trasy ale do końca niedaleko. Jadę przez wieś kolejnym, zielonym szlakiem, Zaraz za nią w pole skrajem lasu i w głąb lasu. Ciągle ślady pozycji bojowych. Podążam nieco monotonnie ciemnym lasem, środkiem Puszczy Stromeckiej aż osiągam drogę na Warkę. Tu ostatni pośredni punkt spotkania z moim „wsparciem”. Kolejny bardzo leśny, puszczański odcinek. Na koniec bardzo przyjemna jazda skrajem lasu, groby żołnierzy, wspaniały starodrzew dębowy i perspektywa nieodległych wiosek. Ja jednak jadę prawie do końca „szlachetnym” leśnym szlakiem. Ostatnie metry koło leśnictwa z imponującym kamieniem – pomnikiem i oto stacja Dobieszyn i mój osobisty team. Pakuję rower i rozpoczynamy drogę powrotną do Warszawy. Co zostało? Satysfakcja ale i nienasycony apetyt na więcej i więcej takich wypraw. No i pamiątka - tajemniczy kawał pancernego metalu.