Pomysł wyprawy nie był oryginalny, jednak był to kawał przygody, zasługującej na miano wielkiej. U jej korzeni legła tęsknota za jeziorami i krzyżackimi zamkami. Za morzem, za wolnością. Chęć oderwania się od szarej rzeczywistości. Raz wreszcie nie być zdanym na zatłoczone pociągi i śmierdzące, nieregularne PKS-y! Marzenie o wyprawie pielęgnowałem przez młodzieńcze lata, nierealne jak podróż na Nordkapp. Nie miałem roweru, sprzętu, towarzystwa i doświadczenia. Aż usiadłem w szkole średniej w jednej ławce z Bodziem K., który pomysł łyknął i po raz pierwszy zacząłem o wyprawie myśleć poważnie. Organizację wyprawy najłatwiej było rozpocząć od najłatwiejszego: miałem mapę samochodową i kempingów a, że papier jest cierpliwy zacząłem pracowicie wyznaczać trasę! W swej naiwności nakreśliłem porażającą ilość 60-kilometrowych dziennych etapów, kończących się na kempingach lub polach namiotowych. Ktoś zapyta: dlaczego tak mało, przecież teren równinny? No tak, lecz ja wówczas nie jeździłem jeszcze turystycznie i nikogo takiego nie znałem. Nigdy nie przekroczyłem na rowerze 50 km i nie wiedziałem ile można przejechać. Głupie, co? W którymś z programów radia trwała wówczas akcja dla młodzieży "Wakacje na dwóch kółkach". Jak się zrobiło piękną wyprawę i jeszcze piękniej napisało sprawozdanie, to miało się szansę coś tam wygrać. Jednym z warunków regulaminu było, że dzienny odcinek nie może być krótszy niż ileś tam i nie dłuższy niż 60 km. Stąd się to wzięło. Pamiętam dobrze: na mojej mapie pierwszy etap kończył się na jakimś polu biwakowym we wsi Harasiuki. Wspominam to zawsze, ilekroć przejeżdżam przez nieszczęsne Harasiuki w drodze do Biłgoraja i dalej na Roztocze. Nigdy nie wypatrzyłem tam śladu pola biwakowego ale może kiedyś tam było?
Z różnych przyczyn nadmorska wyprawa z Bodziem nie wyszła nigdy poza fazę mglistych projektów, dobrych do snucia przy piwie. Skrzyżowaliśmy ślady opon nie raz lecz gdzie indziej i znacznie później, jak to zgrabnie opisałem w historii klubu "Kicha".
Tymczasem zdobyłem słynny rower Passat i z zapałem robiłem ponad stukilometrowe wycieczki. Znów zacząłem myśleć o wielodniowej wyprawie poważnie. Pomysł przypadł do gustu memu ówczesnemu koledze Kubie. Nie miał on co prawda odpowiedniego roweru lecz posiadał namiot i śpiwory. A co najważniejsze był zafascynowany relacjami innego kolesia z rowerowej pielgrzymki do Częstochowy. Kuba naprawdę się zapalił i wkrótce pożyczył zdezelowanego Waganta, zdobył gdzieś sakwy. No właśnie, sakwy. Rzecz jasna nie dało się ich ot, tak kupić. Ja swoje sam zaprojektowałem (nie widząc na oczy fabrycznych) i uszyłem ze starego pokrowca na składaka, w ładną szkocką kratkę. Były wakacje, więc był czas, nieco improwizując skompletowaliśmy sprzęt, kieszonkowe od rodziców też było wystarczające bo ceny żarcia i kempingów były znikome. Miałem prawie wszystkie składniki do wielkiej wyprawy. Tylko co z tym Kubą? Nie jeździł dużo na rowerze i bałem się, że spuchnie. Postanowiliśmy wybrać się na wspólną wycieczkę, rodzaj sprawdzianu kondycyjnego. Pojechaliśmy przez Przeworsk do Sieniawy i wrócili przez Leżajsk i Sokołów. Grubo ponad 100 km. Kuba bez przygotowania przejechał trasę z łatwością, ujmując tym samym wiele mym dotychczasowym wyczynom. Ale najważniejsze, że byliśmy gotowi! Trasa uległa modyfikacji pozostał ogólny kierunek a punktem zwrotnym miała być Łeba. Dzienne etapy miały być elastycznie ustalane na trasie, co do przebiegu i długości. Podobnie elastycznie miało być z noclegami. Oprócz namiotu mieliśmy korzystać ze schronisk młodzieżowych, choć przypuszczam, iż nie wyrabialiśmy jeszcze legitymacji PTSM (Polskiego Towarzystwa Schronisk Młodzieżowych). Posiadałem ją w dalszych latach. Kuba ze swej strony chciał zakosztować noclegów w stylu pielgrzymkowym czyli u dobrych ludzi w stodole.
Wszystko dopinało się na ostatnie guziki. Jeszcze ostatnie zakupy. Przed wyjazdem Kuba umówił się z jednym sąsiadem na spotkanie za dwa dni w Okunince, sąsiad miał nam tam załatwić nocleg. A ja wieczorem zrobiłem ostatnią przejażdżkę by wypróbować rumaka i obładowawszy sakwami wstawiłem do garażu, żeby czekał gotowy bladym świtem. Nadchodziła pierwsza wielka wyprawa...
Nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku. I dobrze jest Wielką Wyprawę zaczynać bladym świtem.
My wyruszyliśmy wczesnym rankiem 4 sierpnia 1984 roku. Dzień był pogodny, ciepły i słoneczny. Tak jak wszystkie kolejne w pierwszym etapie wyprawy. Co do pogody, pamiętam, że cały czas jechałem w koszulce bez rękawów, często bez koszulki. Na spalonych od słońca plecach zeszła skóra aż dorobiłem się strupów.
Pojechaliśmy główną drogą na Lublin. Dziś wzdrygam się na myśl o jeździe rowerem skrajem szosy, po której gęstym strumieniem śmigają szybko auta lecz wówczas ruch był z 10 razy mniejszy i nic złego nie było w poruszaniu się głównymi drogami. Droga wiodła niemal równinnym krajem więc było to dość monotonne połykanie kilometrów. Niewiele było przygód po drodze lecz zawsze coś się znalazło.
Pierwszy postój, który zapamiętałem, wypadł nam przy wiejskim sklepie gdzieś przed mostem na Sanie. Zaintrygowana sprzedawczyni pytała, skąd jedziemy. Z Rzeszowa? Aż z tak daleka? Trzeba wyjaśnić, iż w tamtych latach poza głównymi rejonami turystycznymi kolarzy, jak my, wcale się nie spotykało. Nasze pojawianie się wzbudzało nie jeden raz zainteresowanie i zdumienie.
Za Modliborzycami, na lekkim podjeździe trafiła się nam pierwsza przygoda. Jadącemu przodem Kubie przednie koło zjechało z asfaltu, stracił równowagę. Ja jadąc tuż za nim wpakowałem się, słowem... kraksa. Oprócz niegroźnych zadrapań stwierdziłem, że moje widełki ugięły się mocno w bok. Tak mocno, że kółko wypadło. Z duszą na ramieniu próbowałem je wyprostować. Udało się to częściowo: kółko udało się założyć lecz w czasie jazdy mocno ściągało rower w bok. Dopiero na noclegu przyłożyłem się jeszcze raz i całkowicie je wyprostowałem. Sprawowały się potem dobrze przez parę kolejnych lat aż wreszcie pękły i nie wiem czy opisana katastrofa żywot im skróciła.
Posuwaliśmy się niespiesznie w stronę Lublina. Ten odcinek kojarzy mi się nieodparcie z rwaniem brudnych wiśni z przydrożnych drzew. Popołudniem, już niedaleko Lublina odnotowaliśmy niezwykły ruch wzdłuż drogi. To mieszkańcy oczekiwali przejścia pielgrzymki. Wielu przygotowało dla wędrowców wiaderka z kompotem, tace naleśników. Jechaliśmy w przeciwnym kierunku lecz i nam pozwolono coś skubnąć i wypić. Wyminęliśmy pielgrzymkę. Oni szli z miasta my się doń zbliżaliśmy. Kuba chciał bardzo wypróbować nocleg "na pielgrzymkę". Trzeba było się za nim rozejrzeć szybko bo już zaczynały się podmiejskie domy bez stodół. Wybór padł na obejście jakiejś starszej pani. Kuba jako śmielszy i pewny siebie rozpoczął negocjacje. Pani pomarudziła, że ją spalimy albo do siana nasikamy lecz się z ociąganiem zgodziła. Muszę dodać, że na wakacje ogoliłem się na zero i dopiero mi na głowie pojawiał się meszek. Była to wówczas mało popularna fryzura a już z pewnością nie wzbudzała zaufania. No dobrze, przenocowaliśmy na sposób pielgrzymkowy lecz ten jeden raz nam wystarczył. A zrobiliśmy tego dnia ponad 150 km.
Następnego ranka, 5 sierpnia przejechaliśmy Lublin, nacieszyli oko panoramą zamku i ruszyli dalej. Przez Łęczną na Włodawę. Ja pojezierze włodawskie i słynne Jez. Białe znałem tylko ze słyszenia. Kuba bywał wcześniej w tamtych stronach. Pokazywał mi po drodze jeziorko, gdzie się łowiło sumiki. We Włodawie, tak na wszelki wypadek, odnaleźliśmy schronisko a potem pojechali do Okuninki, nad słynne Białe. Już wówczas było obrośnięte ośrodkami. Dotarliśmy na miejsce wystarczająco wcześnie by odnaleźć kawałek nieogrodzonego brzegu z plażą, żeby się kąpać i byczyć. Aż pod wieczór udaliśmy się na umówione spotkanie i bezskutecznie czekali na sąsiada Kuby. Trzeba było sobie powiedzieć szczerze: olał nas i pozostało wracać do Włodawy. I bardzo dobrze. Schronisko młodzieżowe było zlokalizowane w jakimś internacie i okazało się bardzo komfortowe. Notabene, jedno z najwygodniejszych, jakie w tych latach odwiedziłem: żadnej sali lekcyjnej, żadnych materacy, małe pokoiki z prawdziwymi łóżkami, jak w hotelu. Tego dnia zrobiliśmy ok. 100 km. Dalej już dziennych dystansów nie będę podawał. Dwa pierwsze pamiętałem i nie mam w zasięgu mapy by określić kolejne. Tamtego wieczoru leżałem z mapą, jako główny nawigator i analizowałem trasę. Powiedziałem koledze, że za dwa dni będziemy u progu Mazur jeśli będziemy dobrze pedałować.
Kolejny dzień to wytrwałe przemierzanie Polesia i Podlasia. Nie wiem gdzie przebiega granica. Z Włodawy wyjeżdżało się długą, prostą, betonową drogą, wybudowaną ponoć przez Hitlerowców przed atakiem na ZSRR. A potem pola, lasy, jakieś bagna, groble. I rzadko rozrzucone wsie, małe miasteczka. Autem przemierza się dziesiątki kilometrów szybko lecz na rowerze odczuwa się drogę inaczej. Na kresowych szlakach rodzi się jakaś nostalgia, uczucie dotarcia na dalekie przedpola cywilizacji, bycia już jedną nogą w Rosji. Słońce prażyło i raz po raz nasz rejs wydłużały kąpiele w napotykanych rzeczkach oraz poszukiwanie napojów w nielicznych wiejskich sklepach. Dziś, gdy w każdej stacji paliw dostanie się colę czy piwo z lodówki, trudno uwierzyć, iż ćwierć wieku temu sukcesem było dorwanie w jakimś zapadłym GS-ie ciepłej oranżady w lepkiej butelce z odpadającą etykietą. Jedyny znaczniejszy paciorek, jaki nawlekliśmy na nitkę naszej trasy tego dnia to Biała Podlaska. Pamiętam postój pod białą wieżą zamkową Radziwiłłów, kryjącą się w parku i bardzo marniutki jak na wojewódzkie miasto rynek. Dalekie peryferia. Nocleg wypadł nam jeszcze dalej. Po raz pierwszy rozbiliśmy namiot. Na polu namiotowym na nierównym, piaszczystym brzegu w Serpelicach nad Bugiem. Po całym dniu przemierzania terenów pustych jak preria zadziwiające było, iż znaleźliśmy się wśród wielu namiotów, otoczeni przez ośrodki wczasowe. Inny świat. Pod wieczór przyszedł sołtys pobierać drobne opłaty za rozbicie namiotów.
7 sierpnia to był kolejny, czwarty już dzień intensywnego posuwania się na północ. Dzień "przelotowy". Serpelice leżą w bok od głównej trasy tak więc rankiem musieliśmy
do niej dotrzeć bocznymi drogami, pełnymi dziur i kocich łbów. Przed mostem na Bugu byliśmy już na głównej szosie. A za mostem Siemiatycze. Znałem tę miejscowość z historii rakiet V-2.
Siemiatycze, normalne, zamieszkałe miasteczko, było wyznaczone przez Niemców jako cel próbnych rakiet odpalanych na poligonie Blizna. I niektóre dolatywały! W niewiele minut.
My na rowerach jechaliśmy ponad trzy dni. Lecz my lecieliśmy dalej niż V-2. Cały dzień jazda i jazda. Jakieś postoje na kąpiel czy jedzenie. Po tylu latach niczego nie pamiętam.
Pamiętam, iż w większym mieście, bodaj Bielsk Podlaski, zmyliliśmy drogę i nim się zorientowaliśmy ujechaliśmy kawał drogi w innym kierunku, niż założony. Nie było sensu zawracać,
znaleźliśmy boczny łącznik by wrócić na właściwy szlak jednak nadłożyliśmy wiele kilometrów. Okolica była coraz bardziej egzotyczna. Domy wyglądały inaczej, inne były uprzęże koni,
pojawił się wschodni śpiewny akcent. Pedałując dotarliśmy tak daleko od domu! Musieliśmy dalej żwawo pedałować, by dotrzeć do celu przed zmrokiem. Osiągnęliśmy Białystok wieczorem.
Nie miałem aktualnej listy schronisk, jedynie przewodnik z lat 60-tych. Pod wskazanym tam adresem już żadnego schroniska nie było. W szarówce dotarliśmy na położony daleko od centrum kemping.
Dziś go na mapach kempingów też nie ma. A jeszcze parę lat temu na nim byłem.
Spotkaliśmy tam pierwszego na trasie kolarza! Starszy pan, bodaj lekarz z Wrocławia, raczył się właśnie winem z jakimiś Francuzami podróżującymi karawanem gdy zaczęliśmy rozstawiać namiot.
Był na lekkim rauszu i zaraz się do nas przylepił. Jako starszy wiekiem i weteran PTTK zraz zaczął nam dawać nauki. Opieprzył, że nie mamy książeczek KOT
(do zdobywania Kolarskiej Odznaki Turystycznej). Kiedyś pożałujecie! ostrzegał, kiedyś zabraknie wam tych punktów. Powiedział, że nie robi nigdy więcej niż 50 km dziennie bo
inaczej widzi tylko przedni błotnik z całej trasy. Dużo było tych nauk jeszcze więcej kolarskich historii. Jeżeli mi jeszcze pamięć dopisuje to jechał z dorocznego zlotu kolarskiego PTTK,
bodaj w Łomży czy Ostrołęce i chciał podążać dalej do jakichś nieznanych mi Krynek i Kruszynian. Zapraszał na przyszłoroczny zlot. Miał się odbyć w Nowej Dębie. Nie wiem czy się odbył,
mnie tam nie było.
Przy okazji wspomnę, że podobnie, jak na białostockim kempingu, spotykaliśmy na mazurskich drogach wyjątkowo dużo, jak na ówczesne PRL-owskie warunki, zagranicznych samochodów z przyczepami kempingowymi. Byli to w większości uczestnicy dużego, międzynarodowego zlotu karawaningu w Łebie na gigantycznym kempingu "Eurocamp". W tej samej Łebie, do której zmierzaliśmy. Byli łatwi do rozpoznania, mieli okolicznościowe nalepki.
Nazajutrz, 8 sierpnia pokręciliśmy się rano po Białymstoku, odwiedzając m.in. Pałac Branickich i miejscowe muzeum wojskowe. A potem ruszyliśmy dalej na północ, robiąc, gdzie się dało przerwy na ochładzającą kąpiel. Pod wieczór dotarliśmy do Augustowa. Udało nam się tam przenocować bez rozbijania namiotu. W jakimś przedpotopowym, drewnianym schronisku czy tez stanicy żeglarskiej nad jeziorem. Bo to już były jeziora! Augustowskie noce ze starego szlagieru. A na nas czekały Wigry, nad którymi według piosenki coś tam można było znaleźć.
Kolejnego ranka mój towarzysz się po raz pierwszy zbuntował. Otóż wymyśliłem sobie, by jechać dalej do Suwałk przez Sejny, by rzucić okiem na tamtejszy barokowy klasztor. Lecz Kuba stanął okoniem i stwierdził, że nie będziemy niepotrzebnie nadkładać drogi. Trzeba było ruszyć najkrótszą trasą. Etap nie był długi i mogliśmy sobie zafundować w Augustowie parogodzinne plażowanie nad jeziorem. Dalsza trasa nie przyniosła żadnych przygód, poza przedzieraniem się przez jakieś krzaki dla ominięcia robót drogowych.
Suwałki były kolejną na naszej trasie, małomiasteczkową stolicą województwa. Małomiasteczkowość, zapyziałość wyzierała tam z każdego zaułka.
Odnaleźliśmy na jakimś blokowisku schronisko młodzieżowe w nowoczesnej szkole. Niestety, pani kierowniczka poinformowała nas, że twa malowanie czy inny remont i nie może nas przyjąć.
Chcąc - nie chcąc musieliśmy dołożyć jeszcze drogi i dotrzeć nad owe legendarne Wigry, by po raz kolejny rozbić namiot, tym razem na kempingu w Starym Folwarku.
Trasa nie była długa, posuwaliśmy się szybko i po rozbiciu namiotu mieliśmy wiele czasu. Wówczas, by odetchnąć od roweru, poszliśmy brzegiem jeziora do malowniczego klasztoru Kamedułów,
lądując w zlokalizowanej w podziemiach kawiarni. Trzeba przyznać, iż program turystyczny nie był zbytnio rozbudowany podczas tej wyprawy
lecz staraliśmy się choć rzucić okiem na co ciekawsze obiekty. Byliśmy przy tym bardzo grzeczni, unikając lokali z wyszynkiem.
Śmiesznym, zapamiętanym akcentem były ciągłe spotkania z pewnym małżeństwem, podróżującym z przyczepą. Poznaliśmy ich na kempingu w Białymstoku,
zetknęliśmy się raz jeszcze nad jeziorem w Augustowie, by ostatecznie nocować na tym samym kempingu nad Wigrami. Byli wciąż zaskakiwani, że tę samą trasę, którą jadą samochodem,
my pokonujemy na rowerach...
10 sierpnia obraliśmy kierunek zachodni, by z pojezierza Augustowskiego dotrzeć wreszcie na Mazury. Miał to być ostatni dzień poświęcony właściwie w całości na pokonanie odległości. Czekała na nas kraina pełna krzyżackich zamków i gotyckich kościołów . Tak chciałem raz jeszcze popatrzeć na Zalew Wiślany we Fromborku, wdychać jod na sopockim molo.
Trasa wiła się leniwie po pagórkach Suwalszczyzny. Miła odmiana po setkach kilometrów równych prawie jak stół. Po drodze znów krótkie postoje przy sklepach. Zapamiętałem w miasteczku Bakałarzewo jakiegoś miejscowego chłopa pytającego w GS-ie o "sliedzi".
Przy okazji wspomnę ogólnie, iż podczas wielodniowej wyprawy trafiały nam się też wizyty na poczcie. U nas nie było w domu telefonu, co zwalniało mnie z obowiązku dawania znaków życia i dobrego samopoczucia. Ale u Kuby telefon był więc co jakiś czas zamawiał międzymiastową rozmowę by uspokoić rodziców.
I oczywiście kąpaliśmy się. Gdzieś za Oleckiem, bodaj w miejscowości Wydminy była miła plaża nad jeziorem. Kubie musiała się nasza jazda powoli nudzić, bo zagadał tam jakiegoś kierowcę ciężarówki a ten zgodził się zabrać nas z rowerami do Giżycka. Na szczęście dla mych kolarskich ambicji, Star był załadowany i rowery z sakwami nie mogły się na nim zmieścić. Dotarliśmy do Giżycka z fasonem, na dwóch kółkach. Po raz kolejny wypadł nam nocleg w schronisku PTSM. Było położone w jakiejś szkole poza od centrum. Schroniska szkolne, położone z dala od utartych szlaków były z reguły całkiem puste lecz te położone w atrakcyjnych, turystycznych miejscowościach cieszyły się powodzeniem. W schroniskach spotykało się różnych oryginałów. Tak było i w Giżycku. Zapamiętałem stamtąd np. jakichś autostopowiczów przemierzających Polskę szlakiem średniowiecznych zamków. Mnie osobiście autostop brzydził, to było zdawanie się na łaskę i niełaskę obcych ludzi. Rower to co innego: poleganie wyłącznie na sobie i sile własnych nóg. Z tego rodziła się wolność! A'props rowerów. Nasze wyprawowe bagaże były bardzo ciężkie. Płócienny namiot, gumowe materace i wiele szpargałów, zabranych z braku doświadczenia, stanowiło nie lata ładunek. Jechać się dało spokojnie ale czułem, jak przy przechyłach wygina się bagażnik. Wiadomo, to wszystko było pierwsze, dopiero nabierałem doświadczenia. W Giżycku, po zakwaterowaniu w schronisku postanowiliśmy, zrzuciwszy bagaże wybrać się do centrum na rowerach. Nie zapomnę nigdy z tej jazdy niesamowitego wrażenia. Passat pozbawiony po wielu dniach balastu zdawał się wyrywać do przodu, niemal frunąć w powietrzu do portu jachtowego. Jak najdroższe wyścigowe Campagnolo. Tak oto pewnego słonecznego dnia, był bodaj piątek, stanęliśmy z Kubą na brzegu jeziora Niegocin. Przemierzyliśmy już szmat drogi lecz wciąż byliśmy pełni sił i zapału. Mazury stały przed nami otworem, za nimi czekały morskie plaże. Nic nie zapowiadało katastrofy.
Sobota, 11 sierpnia, przyniosła odmianę pogody. Zrobiło się pochmurno. Rzuciwszy przelotnie okiem na nieimponujący zamek w Giżycku i twierdzę Boyen ruszyliśmy dalej na zachód. Wąską, wysadzaną drzewami drogą. Wkrótce powitała nas mżawka, na szczęście nie przemieniła się w uporczywy deszcz. Ot, trzeba było tylko założyć kurtkę i jechać po mokrym asfalcie. Drobnostka. Aż... na kilka kilometrów przed Kętrzynem rower Kuby odmówił posłuszeństwa. Jedna z najbardziej pechowych awarii, praktycznie nienaprawialna w warunkach polowych. Pękła sprężynka wolnobiegu - Kuba mógł kręcić, ile chciał korbami lecz tylne kółko się nie obracało. Bardzo przykre doświadczenie, ale nie było miejsca na załamywanie rąk, potrzebny był szybko plan awaryjny. Młode pokolenie nie zrozumie a starsze być może nie pamięta ówczesnej powagi problemu. Lecz my byliśmy z przeciwnościami oswojeni. Ustaliliśmy, co następuje:
- Nie mogę Kuby holować, bo nie mamy ani kawałka sznurka a pchanie go od tyłu nam nie wychodzi.
- Kuba musi doprowadzić rower pieszo do Kętrzyna.
- Jest sobota, więc nim Kuba dotrze do Kętrzyna sklepy spożywcze będą zamknięte (takie były czasy) i zostaniemy bez zapasów na niedzielę.
Więc ja pojadę szybko przodem, znajdę pierwszy sklep spożywczy i zrobię zakupy. Tam będę czekał aż Kuba dojdzie.
To ciekawe, że w świecie pozbawionym komórek i GPS-ów nie obawialiśmy się pogubienia na dobre...
- Jutro jest niedziela więc poszukamy schroniska w Kętrzynie i poczekamy do poniedziałku. W poniedziałek zobaczymy, gdzie stoimy.
I taki plan awaryjny bezbłędnie wdrożyliśmy w życie. Ktoś słusznie zapyta, czemu nie mogłem z zakupami ruszyć koledze na spotkanie?
Chociażby dlatego, że wśród zakupów było mleko w butelce z luźnym aluminiowym kapslem, którego nijak nie dałoby się na rower zapakować (mleka nie sprzedawano wówczas w kartonach,
lecz w szklanych butelkach z szeroką szyjką, które trzeba było trzymać pionowo bo się wylewało).
Schronisko w Kętrzynie mieściło się w wielkim, ponurym pruskim gmachu. Z olbrzymiej szkoły wydzielono na schronisko niewielką cząstkę z wielkim holem, resztę odgradzały solidne kraty. Za umywalnię służył jeden żeliwny zlew. Okazało się, że dzielimy schronisko z jakimś obozem wędrownym. Były takie dziwne twory - młodzież maszerowała w grupie z opiekunami od schroniska do schroniska. Często po nieciekawej trasie do nieciekawych miejsc. Lecz właśnie to obozy były głównym klientem schronisk położonych w zapyziałych wioskach i mieścinach, z dala od utartych szlaków. Dzięki nim gęstą sieć schronisk utrzymywano. Niestety, nieraz nieużyte kierownictwo, mając w schronisku grupę, odprawiało z kwitkiem takiego indywidualistę, jak ja. Na szczęście nie zawsze i kierownik w Kętrzynie nas przyjął. Dziwnym trafem zapadło mi w pamięć, iż spotkani chłopcy mieli radio. Słuchali wytrwale sobotniej listy przebojów i cieszyli się jak dzieci, że na pierwszym miejscu był zespół Aya-RL z utworem "Skóra".
I tym sposobem mieliśmy dość czasu na zwiedzeni Kętrzyna. Jego gotyckiego kościoła i niepozornego zamku. Znalazłem nawet chwilę, by wypucować swego wspaniałego Passata, który w tej wyprawie sprawował się bezbłędnie.
Nadeszła pochmurna niedziela i nie pozostawało nam nic lepszego niż wybrać się autobusem na wycieczkę do pobliskiej Gierłoży, by zwiedzić ruiny kwatery Hitlera, zwane Wilczym Szańcem.
Przekonałem się przy okazji, jak dobrze po dniach spędzonych w siodle, robi dzień bez roweru, przeznaczony na turystykę.
Tym sposobem nasyciliśmy się urokami Kętrzyna i okolicy do pełna i moglibyśmy z zapałem i nowymi siłami ruszać dalej, gdyby nie rower Kuby.
Poniedziałkowe, pogodne przedpołudnie spędziliśmy na bezskutecznym poszukiwaniu sklepu rowerowego czy jakiegoś warsztatu. Kogokolwiek, kto mógłby pomóc. Wielotryb Kuby był wrednego, nietypowego rodzaju i wymagał specjalnych kluczy by się doń dobrać. Ostatnią deską ratunku miał być jakowyś miejscowy klub kolarski. Niestety, gdy go w końcu odnaleźliśmy, okazało się, że na czas wakacji jest zamknięty. Nie pozostawało nic innego, jak podjąć przykrą, męską decyzję: odwrót. Wraz z małą, gównianą sprężynką urwała się nagle nasza wielka rowerowa odyseja, czekała nas następna, kolejowa.
Łatwo chcieć wrócić z Kętrzyna do Rzeszowa z rowerami wypakowanymi bagażem, trudniej było to zrealizować. Pierwszym etapem miał być wieczorny pociąg do Gdańska. Pozostawało do niego wiele godzin. Gdy ostatecznie znudziło nam się plątanie po Kętrzynie, wyszliśmy za miasto by poleżeć w słońcu na trawie. Na koniec zasiedliśmy na ławce przed dworcem i przysłuchiwali się znudzeni rozmowom równie znudzonych taksówkarzy.
Musieliśmy jechać oczywiście pociągiem z wagonem bagażowym. A takie trafiały się tylko w pospiesznych, dalekobieżnych i to nie we wszystkich. Nie była taka podróż łatwa. W czasie wakacji pociągi były z reguły zatłoczone. Trzeba było przyczepić do roweru bilet sznurkiem a po przyjeździe pociągu szybko odnaleźć wagon bagażowy, oddać tam rower i samemu na koniec wepchnąć się do jeszcze bardziej zatłoczonego wagonu pasażerskiego. Nie było to łatwe, zwłaszcza gdy pociąg stał krótko. Zasadniczo zostawiało się rower "goły" a sakwy brało ze sobą, lecz o ile pamiętam w Kętrzynie się nad nami zlitowali i przyjęli rowery z bagażem.
Po wielogodzinnej, nocnej jeździe przez Karsznice i inne stacje, których nie pomnę, dotarliśmy do Gdańska. Pociąg do Rzeszowa był wieczorem i mieliśmy przed sobą cały dzień. Znałem Stare Miasto w Gdańsku więc tam skierowaliśmy pierwsze kroki. Poruszanie się pieszo z rowerem po mieście było bardzo uciążliwe. Ciężki bagaż z tyłu powodował, że prowadziło się go niewygodnie. Chwila nieuwagi i się momentalnie wywracał. Do przechowalni na dworcu nie przyjęli, spuścić z oka nie można, bo ukradną. Koszmar. Poplątaliśmy się trochę po starówce, nad Motławą, pod Żurawiem. Pogoda znów była piękna, słoneczna. Zachciało nam się dotrzeć nad morze.
Mam czasem takie dobre dni, że wyczuwam kierunek i trafiam bezbłędnie do celu. Tamtego dnia, bez mapy, nie pytając o drogę, bo tego nie lubię, trafiłem prosto na plażę w Jelitkowie.
"Na nosa", przemierzając pieszo nieznane połacie miasta. Niby nic wielkiego, ja jednak byłem wówczas dumny.
Przyjemnie było się wylegiwać na plaży. Co prawda zupełnie inaczej wyobrażałem sobie w marzeniach dotarcie rowerem nad morze, jednak życie nie zawsze chce biec zgodnie z planem i
trzeba cieszyć się tym co daje a nie oglądać za tym, co przeszło koło nosa.
A nasza odyseja nijak nie chciała się zakończyć. Pełni niepokoju o jakiekolwiek miejsce czekaliśmy na pojawienie się nocnego pociągu. Pociąg nadjechał niemożebnie zatłoczony i...
nie posiadał wagonu bagażowego. Musieliśmy mieć głupie miny, gdy odjeżdżał a my zostawaliśmy na gdańskim peronie.
Nie pozostawało nic innego, jak szukać innego połączenia a co najważniejsze, przestęplować bilet u zawiadowcy by nie stracił ważności. Zbliżał się 15 sierpnia. Na kolejny pociąg, tym razem tylko do Warszawy przyszło nam czekać kilka godzin. Tych najgorszych do przeczekania, między psem a wilkiem, kiedy czuje się piasek w oczach. Dla nas druga noc w podróży. Udało się doczekać pociągu i nadać rowery. Sami zajęliśmy takie sobie miejsca - w pozycji stojąco - wiszącej. Ówczesne podróże pociągami miały w sobie coś z czaru Indii. Uczyły pokory, cierpliwości, odporności na ścisk, bród i smród. Zdarzało mi się podróżować w różnych warunkach. Nie na dachu, jak to spotyka się w dzikich krajach czy też na starych wojennych filmach, lecz nie było do tego daleko. Bywało, że jechałem w łączniku wagonów lecz nigdy nie zdobyłem się do siedzenia w toalecie. A tam właśnie na którymś z naszych kolejowych etapów ułożyła się do snu grupka młodzieży na wyraju, wyprowadzając z równowagi podróżnych usiłujących skorzystać z przybytku.
Rankiem czy też przedpołudniem tłum podróżnych wypluł nas na warszawski bruk przed dworcem wschodnim. Połączenie do Rzeszowa mieliśmy późnym wieczorem. I prawie cały dzień na prowadzenie nieszczęsnych rowerów po Warszawie. Ciekawe ilu ludzi przez te dwa dni zadawało sobie na nasz widok pytanie: czemu ci idioci maszerują z rowerami zamiast jechać? A my dobrze wiedzieliśmy, czemu. Przemierzywszy Most Poniatowskiego i Nowy Świat, większą część czasu spędziliśmy na Starówce. Na przykład na Placu Zamkowym, siedząc przy barierce nad trasą W-Z. Łyżworolki nie były jak sądzę jeszcze znane, ale pochyłość chodnika przy dzwonnicy Św. Anny była miejscem spotkań skate-boardowców, czy jak ich zwą. Zbijaliśmy czas obserwacją ich mniej lub bardziej udanych ewolucji. A tak w ogóle, to Stare Miasto zmieniło się owych tamtych czasów stosunkowo mało, w porównaniu z resztą z przebytej przez nas krainy. Już wówczas spotykało się na przykład zabiegane, obwieszone aparatami grupki skośnookich turystów.
Nawet najdłuższe godziny czekania dobiegają końca więc i przyszedł czas, by wracać na dworzec wschodni. Raz jeszcze stoczyliśmy walkę o przewóz rowerów i odrobinę miejsca do spania. Kolejną, trzecią z rzędu noc przyszło nam spędzić w indyjskim klimacie. Rankiem, 16 sierpnia 1984, brudni i zmęczeni dotarliśmy do domu. Znacznie wcześniej niż planowaliśmy. Pełni wrażeń i z nutką żalu, że się trasa nie udała w całości. I tak się to odbyło.
Na zakończenie tej przydługiej opowiastki przydałby się jakiś zgrabny wniosek lub choćby drobny epilog. Cóż, z Kubą już więcej na rowery się nie wybraliśmy. Chyba nie połknął bakcyla, nie słyszałem by później jeździł na rowerze. A ja? Jeszcze nieraz wyruszałem w dalekie wyprawy ale już nigdy w takim składzie i tamtym kierunku. Pozostał mi z pierwszej wyprawy uraz do awarii wolnobiegu, lęk, że kiedyś nagle może mi się przytrafić, pozostawiając bezsilnego gdzieś na trasie z bezużytecznym rowerem. I rzeczywiście, taka przygoda trafiła mi się całkiem niedawno. Ale silniejsza okazała się fascynacja wolnością, jaką daje podróżowanie rowerem. Fascynacja, która trwa do dziś. Byłem znów kiedyś, po latach w każdym z odwiedzonych wówczas miejsc, przejechałem samochodem każdy odcinek trasy. Lecz, jak powiedział filozof, nie podobna wstąpić do tej samej rzeki. I żadnego z tych miejsc nie zastałem takim, jakim je zapamiętałem podczas Pierwszej Wielkiej Wyprawy Rowerowej.