Zwierzyniec to dla nas magiczne miejsce. Spędziliśmy tam kilka majówek czyli długich pierwszomajowych weekendów. Chyba nie jesteśmy w naszych uczuciach dla tego miejsca odosobnieni, bo z czasem wzrastały kłopoty z noclegiem, dłużej się czekało na pizzę w młynie a niektóre szlaki upodabniały Roztocze do Lasu Kabackiego w niedzielę. Jednak z każdym kolejnym rokiem, w którym służba nie drużba rujnuje mi prywatne majowe plany, sentyment do Zwierzyńca wzrasta, staje się wręcz kultowym miejscem, któremu wybaczam irytujące mnie gdzie indziej tłumy. I jeszcze jedno. Pogoda tam zwykle dopisuje.
Daję przykłady naszych wspólnych wypraw rowerowych: króciutkich, całodniowych, urlopowych. Po co? To jest, jak gdzieś tam na wstępie zaznaczyłem: taka propozycja „w co się bawić”. Niech wspomnienie naszej ostatniej zwierzynieckiej majówki będzie przykładem na udany rowerowy długi weekend. Przy okazji polecam przewodnik po Roztoczu z (zarzuconej?) serii „Najlepsze wycieczki rowerem górskim”. Albo dobrą mapę i trochę wyobraźni. My bardziej oczywiste i oblegane trasy ze Zwierzyńca „zaliczyliśmy” wcześniej, więc te, opisane niżej były bardziej przekombinowane i dzięki temu puste. Uprzedzam, że na pierwsze dni maja w Zwierzyńcu trzeba rezerwować nocleg z dużym wyprzedzeniem. Nam się udało po raz kolejny „rzutem na taśmę” na kempingu „Echo”.
Niedziela. Pobudka i pakowanie by ok. 7 ruszyć na majówkę. Już po 9 jesteśmy w Zwierzyńcu i mamy klasyczny, nieco obskurny domek nr. 19. Pogoda: nie za ciepło, nie ma słońca ale nie pada. Jakoś tak. Tym razem tylko zostawiamy rzeczy i znów do samochodu. Jedziemy ostro z rowerami dalej. Aż do Hrebennego. Nadgraniczna trasa z przewodnika – niby łatwa i krótka. Zostawiamy grata pod cerkwią w Hrebennem i ruszamy. Troszkę asfaltu na rozgrzewką do jakichś Siedlisk. Są tam stare dęby, skamieniałe drzewa, kapliczki. Można zrobić pierwsze zdjęcia.Dalej już na serio zapuszczamy się w lasy. Trasa fajna lecz w górę i trzeba nieco prowadzić. Od czasu do czasu otwarte pola na wierzchowinach. Mnie jakieś robactwo pocięło po nogach. Jeleń przebiegł. Dużo wrażeń. Kamienne krzyże, schrony linii Mołotowa ukryte gdzieś w krzakach, nieco zjazdów. Docieramy do Huty Lubyckiej. Marzenka czuje, że to nie przelewki. No, ale.. Po kanapce na pokrzepienie ciała i ducha. Kropi. Nic to, przejdzie. Asfaltem z wiatrem. Polami. Lasem po piachu. I tu coś z przewodnikową nawigacją nawaliło. Wyjechaliśmy z lasu na pola nieco z boku. Ale żaden to problem dla nas, w Dębach powrót na właściwe tory i już przez Lubyczę i inne wioski za torami według trasy. Marzenka wyszukuje skamieniałości, psy nas straszą, droga chwilami – białe błoto. Po wertepach docieramy do auta. Sesja zdjęciowa pod cerkwią. Trasa dłuższa i bardziej męcząca niż oczekiwaliśmy. Za to satysfakcja większa i teren dla nas rowerowo –dziewiczy, bezludny.
Robimy jeszcze w drodze powrotnej postój przy mauzoleum w Bełżcu. I dłużąca się jazda do Zwierzyńca. Zaraz na kolację do młyna. Jak zwykle za dużo ludzi. I tam i w innych żelaznych punktach: browarze, na wysepce. A my po dawce leśnego powietrza i piaszczystych kilometrów oraz piwie mamy tylko siły położyć się spać.
Poniedziałek. Rano Marzenka po świeże bułeczki i mamy śniadanko na werandzie. Ustalamy trasę. Ja ustalam, Marzenka przystaje. Jedziemy koło fabryki mebli i zaraz niebieskim szlakiem w las.
Na Szczebrzeszyn. Słońce dziś świeci, choć i wiaterek. A przed nami mozoli się jakaś para na rowerach, chyba jednak zawrócili. My dalej. Wiele prowadzimy, bo ostre podjazdy i trudne zjazdy. Ale też i długie odkryte płaskowyże. Dużo kamieni ale jakoś skamieniałości brak. Powoli, powoli do tego Szczebrzeszyna. Długi, trochę błotnisty zjazd. Okazało się , że odpadliśmy od trasy przewodnikowej i sztywno trzymając się niebieskich znaków lądujemy na asfalcie blisko Topólczy. Najlepsza decyzja w tej sytuacji: wracamy drogą do Zwierzyńca. Po drodze odwiedzamy źródełko. Trochę się rozładowujemy w domku ale to przecież nie koniec. Do browaru. Jedno piwko i dalej. Trasą obowiązkową do stawów Echo. Nie widać koników polskich, choć nowa wieża widokowa. Widać zaskrońca w wodzie i łabędzia na gnieździe. Jedziemy dalej. Wśród krzykliwych grup niedzielnych chyba kolarzy. Do Florianki. Tu w stajni w końcu mamy koniki do pogłaskania i sfotografowania.
Chcę nieco dalej i zrobić zwrot przez las ale wyraźny znak zakaz wjazdu rowerów. Chwila zastanowienia i wracamy tą samą trasą. Nieco monotonną ale za to cały czas w grupie. A w Zwierzyńcu szybkie spieszenie i klasyczny spacer – pizzeria, młyn, park za młynem, wyspa. Karmimy chlebem ryby. I jeszcze browar. Znów padamy jak kawki.
Wtorek. Wcześnie dość się pakujemy. Z rowerami na samochód. Pochmurno i kropi. Ruszamy, chyba około 9 do Krasnobrodu. Tu zostawiamy grata na placu, odpinamy rowery i ruszamy. Na razie pochmurno i chłodno a my jedziemy asfaltem. Odbijamy w bok w trasę uczęszczaną przez piesze pielgrzymko-wycieczki. I jest pierwszy postój przy kapliczce św. Rocha. Jedziemy dalej. Słońce wychodzi i przygrzewa, asfalt pnie się powoli ale nieustannie w górę. Wystarczająco by się zmachać. Ale już jesteśmy na szczycie i dopadamy zasadniczej trasy terenowej – odbijamy w lewo w bok. W pola, po piaskach i kurzu. Niebieskim szlakiem. Kawałeczek dalej już kolejna atrakcja. Wzniesienie ze skałami piekiełko. Tu, gdzie straszy w południe. Jemy kanapkę, popijamy. Jedziemy dalej. Piaski, sosnowe laski, słońce już dobrze daje po głowie. Docieramy do czarnego szlaku. Przewija się też jakaś trasa kolarska. Rzut oka na zegarek, na mapę i na Marzenkę. Wniosek jeden – wracamy prosto do Krasnobrodu tym czarnym szlakiem. Jeszcze postój przy wspaniałym źródle w Husinach.
To coś naprawdę godnego zobaczenia. Taka kryształowa woda wybijająca spod ziemi. Dalej mozolny zjazd a chwilami jeszcze podjazd (podprowadzanie) w stronę zamknięcia pętli. Ostatnie metry asfaltem w dół, lekko i przyjemnie. Rowery przypinamy do grata, jemy loda i w drogę. Bocznymi drogami w stronę Leżajska. Koniec wspaniałego weekendu nadchodzi jak deszczowe chmury. Wieczorem wracamy do Warszawy a niebo płacze razem z nami.