Pasata - historia choroby

Pomysł na napisanie niniejszego tekstu powstał spontanicznie, gdy uświadomiłem sobie, że na tej stronie błędnie nazywałem swój najstarszy rower. Wytwór Rometu to nie Passat (to model Volkswagena) ale Pasat (polska nazwa wiatrów wiejących w strefie międzyzwrotnikowej). I co może sobie pomyśleć ewentualny czytelnik o moim stosunku do tego wysłużonego weterana, jak ja nawet nie pamiętałem dokładnie jego nazwy... Na przykład, że go lekceważę, jak starego, nieprzydatnego grata, zawadzającego w piwnicy. A przecież to nieprawda. Ten rower jest jak pierwsza miłość. Żaden inny nie przyniósł mi aż tyle radości z jazdy, co Pasat.

Moda na rowery trwa. Na różne typy, do różnych zastosowań. Bardzo trendy są klasyki, rowery retro i wszelkie, zrobione na bazie staruszków "ostre koła". Nieustającą popularnością cieszą się rowery szosowe, kolarki. A dla mnie osobiście, wyznam szczerze, do niedawna wyścigówki mogły nie istnieć. Od czasu, jak zostałem przegoniony z szos i zepchnięty na bezdroża, przez lawinowo narastający ruch samochodów. Jako zagorzały miłośnik jazdy terenowej, polnych dróg i wertepów, z narastającym z roku na rok niesmakiem, obserwowałem nieustający proces kurczenia się moich tras. Pokrywano asfaltem kolejne boczne, szutrowe dróżki. To nieodwracalny proces, z którym trzeba się pogodzić i żyć, czyli jeździć dalej. W efekcie tych przemian, w wielu rejonach, na przykład w okolicach Rzeszowa, powstała gęsta sieć dobrych dróg o znikomym ruchu samochodów. I to często w atrakcyjnym, górzystym terenie. Aż się proszą o przejażdżkę szybkim, szosowym rowerem. Najprościej byłoby oczywiście kupić jeszcze jednego Cannondale czy Treka, tym razem nie terenowego ale nowoczesną wyścigówkę. Lecz ja postanowiłem, póki co, reanimować starego, dobrego Pasata. Proces przywracania mu jakiej - takiej używalności jeszcze trwa i nie wiadomo, czym się skończy. Nie mam zamiaru przedwcześnie się o tym rozpisywać. Bez względu na to, czy remont się uda, czy będę jeździł na tym antyku, czy też nie, chciałem złożyć tu hołd Pasatowi. Choćby za to, że przekręcałem jego nazwę. Tym hołdem będzie opisanie, na ile pamięć mi pozwala, przygód i przemian, jakim rower podlegał od strony technicznej. Taka jego "historia choroby".

Prapoczątki

Moja przygoda z Pasatem, jako takim, zaczęła się zanim udało mi się kupić jednego na własność. Swojego Pasata, niepotrzebnego mu chwilowo, pożyczył kolega Bodzio. Była wczesna wiosna, czy może przedwiośnie. Wkrótce przekonałem się, że Pasat to nie tylko jazda ale i ciągłe, mechaniczne problemy. Już w trakcie powrotu z pierwszej wycieczki, na jakimś dołku urwała się szprycha. Stało się to akurat vis-a-vis mojej szkoły - samochodówki. Z trudem udało mi się, bez wymiany szprychy,z grubsza wycentrować wykrzywioną obręcz i dalej jeździć przez jakiś czas. Niestety. Szprycha znów pękła, pech chciał że niemal w tym samym miejscu. Tym razem wymiana szprych już była nieunikniona. A do tej wymiany trzeba było odkręcić wielotryb. Okazało się, że to przerasta moje możliwości. Pomimo wszelkich wysiłków, zapieczona piasta wolnego koła, za nic nie dawała się poluzować. Pewnego razu odwiedził mnie Bodzio i jako bardziej doświadczony chciał wesprzeć wysiłki. Próbując wspólnymi siłami odkręcić nieszczęsną część, zdziałaliśmy tyle, że urwaliśmy jeszcze więcej szprych. Wreszcie pękła piasta. I to był koniec. W tamtych czasach zdobycie nowej piasty graniczyło z cudem. Rower kolegi, rozmontowany na części, straszył mnie w piwnicy przez wiele miesięcy, niczym wyrzut sumienia. Aż stało się tak, iż podczas gdy ja byłem na wakacyjnej wyprawie, Bodzio nagle pilnie potrzebował roweru. Pozabierał więc swoje części i sam jakoś je doprowadził do stanu używalności. Ale wcześniej, gdzieś tak w pierwszych dniach czerwca 1984 zdarzył się prawdziwy cud i udało mi się kupić własnego, wymarzonego Pasata.

Narodziny legendy

W tamtych czasach w Rzeszowie był jeden sklep rowerowy, na ulicy 1-go Maja, dziś Sobieskiego. Zachodziłem do niego niemal codziennie, przez cały rok, polując na turystyczny rower a przynajmniej na części. Ten jeden, jedyny raz dopisało mi wielkie szczęście. Sklep był nieczynny - przyjęcie towaru. Jakoś się dowiedziałem, że mają sprzedawać... Pasaty. Jak na skrzydłach pobiegłem do domu, zostawiłem Mamie, będącej jeszcze w pracy, kartkę z prośbą o dostarczenie odpowiedniej sumy. Nie było jeszcze komórek a my w domu nie mieliśmy nawet zwykłego telefonu... Potem wróciłem pod sklep i ustawiłem się w kolejce, modląc się w duchu, żeby Mama zdążyła. To był mój szczęśliwy dzień - przyszła z potrzebnym zapasem gotówki, sklep otwarto i mogłem kupić wymarzony rower! Dużego wyboru nie było. Zapłaciłem, o ile mnie pamięć nie zwodzi, 11 300 ówczesnych złotych - całkiem sporą sumę. Do domu wróciłem już na dwóch kółkach.

Nowiutki Pasat był pomalowany na standardowy, rometowski seledynek, który wcale mi się nie podobał ale do takich drobiazgów, jak kolor, nie przywiązywałem większej wagi. Jak na prawdziwy, turystyczny rower przystało, był bogato wyposażony. Miał 5- rzędową przerzutkę z tyłu i 2-rzędową z przodu. Mała zębatka z przodu dawała bardzo miękkie przełożenie - zwano ją wówczas górską. Do tego bagażnik, kierownica "baranie rogi", dynamo i światła. Niestety, wszystkie komponenty miały standardową jakość masowej produkcji giganta z Bydgoszczy. Nie raziło mnie to zbytnio wizualnie, bo nie miałem gdzie w tamtych czasach napatrzeć się na rowery z górnej półki. Ale jakość materiałów i precyzja wykonania dawały o sobie znać w eksploatacji, na każdym kroku. Jakby na osłodę, rower wyposażono w przyzwoitej jakości i estetyczne, aluminiowe błotniki. A wisienką na torcie była tylna przerzutka, oryginalny czechosłowacki Favorit! I takaż manetka. Niestety to, z czym jeździec był w najbliższym kontakcie - plastikowe siodełko i stalowa kierownica z plastikową owijką oraz niezwykle topornym mostkiem, były akurat najmarniejsze.

Pierwszą przeróbką, którą sobie przypominam , było pozbycie się stopki do stawiania roweru i dzwonka. Następny krok był pierwszym ukłonem w stronę rowerów szosowych. Na oryginalnych, metalowych pedałach zamocowałem noski. Wymagało to usunięcia światełek odblaskowych i dorobienia jakichś podkładek, gdyż moje pedały mocowania nosków nie przewidywały. Więcej przeróbek na początku nie było i w takim stanie rozpocząłem na swym nowym, zielonym rumaku dalekie wyprawy.

Słów kilka o wyposażeniu i ubraniu, bo to też historyczna ciekawostka.

Generalnie, Romet dostarczał rower wyposażony w pompkę i zestaw dwóch kluczy oraz śrubokręt. Narzędzia mieściły się w pojemniku pod siodełkiem. I to była rzecz, którą natychmiast zmieniłem. Ojciec był wówczas posiadaczem roweru Ukraina, z pojemnikiem na narzędzia, mocowanym do ramy. Jemu ten pojemnik nie był potrzebny, więc założyłem go do Pasata. Owinięte w szmatkę klucze miałem zawsze pod ręką. I tak już zostało do końca. Metalowa pompka (niestety z plastikowymi końcówkami), była zawsze pod ręką w swoim uchwycie na ramie i służyła mi wiernie przez wszystkie lata.
Z części zapasowych, woziłem jedynie dętkę i zapas smaru w metalowym pudełku. Ten smar wydał się tak podejrzany jednemu rumuńskiemu celnikowi w pociągu, że wsadził w niego swoje paluchy. Wytarł je potem o firankę w przedziale. Take były czasy... Bodzio woził też zapasowe szprychy, przylepione plastrem do bagażnika. Ja tego nie praktykowałem.

Wśród gratów w piwnicy, wyszukałem niedużą pętlę ze stalowej liny, niewiadomego przeznaczenia. Owinąłem ją miękką taśmą, dokupiłem solidną kłódkę i to było moje zapięcie do roweru.

Rower miał standardowy bagażnik. Z gatunku tych lichych, wiotkich, montowanych w składakach. W Wagantach i może innych rowerach turystycznych trafiały się solidniej wykonane konstrukcje. Ja musiałem korzystać z takiego bagażnika, jaki miałem. Mocno obciążony, wyginał się na boki w czasie jazdy. Na krótsze wycieczki pakowałem się do starej, prostokątnej torby na ramię (takiej pseudo - lotniczej), która idealnie mieściła się na bagażniku. Na wielodniowe wyprawy potrzebne były sakwy. I tu ciekawostka: nigdy wcześniej z bliska nie widziałem fabrycznych, nigdy im się nie przyglądałem, więc musiałem sam je zaprojektować. Uszyłem swoje sakwy ze starego pokrowca na składaka. Był to gruby, podgumowany materiał w ładną, szkocką kratę. Szycie czegoś takiego było prawdziwą mordęgą. Okazało się w użyciu, że torby wymagają pewnych poprawek lecz i tak służyły mi z powodzeniem na wielu wyprawach. Na bagażniku miałem jeszcze przypięty gumami śpiwór puchowy, który był w pokrowcu uszytym ze starego, ortalionowego płaszcza. Wygodny i ciepły, tylko duży. A pod nim, ciężki jak cholera, nadmuchiwany materac. O macie do spania mogłem wówczas tylko pomarzyć. Przez pierwsze lata nie posiadałem kosza z bidonem, z prawdziwego zdarzenia. Dlatego wyposażenie roweru uzupełniał popularny, turystyczny bukłak, mocowany za sztycą z pomocą gumy.

Nie będę dokładnie wyliczał, jakie zapasy zabierałem na wyprawy, jakie ciuchy i tak dalej. Byłem w tych sprawach minimalistą. Do nawigacji służyły oczywiście papierowe mapy. Przez jakiś czas woziłem nawet atlas samochodowy, który niestety podczas jednej wyprawy wypadł mi po drodze.

Z tak wyposażonym Pasatem nie wahałem się wyruszać na najdalsze wyprawy.

Nim do pierwszej, wielodniowej wyprawy doszło, zaliczyłem pierwszą małą awarię. W deszczowy dzień wybrałem się z Ojcem do Blizny (słynącej z rakiet V-2). Kawał drogi przez lasy i grząskie piachy. Rower tak mi się przy okazji zapiaszczył, że w drodze powrotnej rozkręciła się rolka przerzutki. Nie udało mi się odnaleźć wszystkich części i coś musiałem dorobić ręcznie.

Wspomnę jeszcze o krótkiej przygodzie z tylną przerzutką, firmy Romet. Przerzutka była pamiątką z czasów, gdy próbowałem złożyć rower z części i kupowałem w sklepie rowerowym, co się dało. A, że dawało się kupić niewiele, toteż niewiele części zgromadziłem. Wraz z kupnem Pasta projekt zarzuciłem. Oryginalna przerzutka Favorit była bardzo cenna i w ramach jej oszczędzania jeździłem przez jakiś czas z przerzutką Rometu. Nie byłem z niej jednak zadowolony i wkrótce komuś ją odsprzedałem.

Na mój kolarski strój, w tamtych pionierskich latach, składały się zazwyczaj stare, połatane dżinsy z obciętymi nogawkami i kraciasta koszula flanelowa, w której też własnoręcznie obciąłem rękawy. Do tego zamszowe trzewiki, wytarte od nosków. I rękawiczki kolarskie, zrobione na drutach czy szydełkiem przez mamę, według moich wskazówek. Z czasem pojawiła się niewielka torebka do pasa, tak zwany piterek na dokumenty. W rzeczywistości przerobione... etui na kalkulator. Acha, i jeszcze czerwona, harcerska chusta do wycierania potu na ostrych podjazdach. Patent, który stosuję do dziś! Na pierwszą, wielką wyprawę założyłem na głowę czapeczkę z daszkiem, która była rodzinną pamiątką. Dlaczego? Bo wiele lat wcześniej w tej właśnie, lnianej czapeczce z napisem "Budimex", chodził w Libii mój ojciec. Niestety, ktoś (nie ja) po wyprawie użył czapeczki do malowania mieszkania, odpruwając wcześniej daszek... i już nie miałem czapeczki. Więc przez wiele późniejszych lat jeździłem z gołą głową.

Pierwszej Wielkiej Wyprawie z roku 1984 poświęciłem osobny artykuł. W pierwszy dzień zaliczyliśmy kraksę. Kumpel się wywrócił, ja na niego najechałem. Efekt - widełki skrzywione tak bardzo, że kółko mi wpadło. Wyprostowałem widelec ręcznie. Poza tym Pasat sprawował się nienagannie. Jedynie moja konstrukcja sakw wymagała pewnych poprawek. Wyprawa nad morze zakończyła się nagle na Mazurach, nienaprawialną awarią roweru towarzysza i powrotem koleją.

Lata świetności

Kolejne dwa sezony nie przyniosły, o ile sobie przypominam, poważniejszych awarii. Nie czułem też potrzeby wprowadzania zmian w rowerze ani w jego wyposażeniu. Wspomnę tylko, że na początku sezonu 1986, udało mi się kupić własny śpiwór i namiot (dotychczas używałem pożyczonych). Namiot był nietypowy, szyty w firmie Żagiel w Gdyni. Mieścił do 3 osób i posiadał dwie "absydy", pod którymi mogłem zaparkować rower.

Napisałem, że nie czułem potrzeby wprowadzania zmian do roweru. Właściwej byłoby powiedzieć: jeszcze nie czułem. Niektórzy kumple, członkowie klubu "Kicha", z którymi czasem jeździłem na wyprawy, posiadali kolarki z wyższej półki, jak Jaguar. Inni mieli tendencję upodabniania swych turystycznych rowerów do wyścigówek. Osiągali to przez zabiegi wizualne - usunięcie oświetlenia, czasem i błotników, modne malowanie. Ale, co ważniejsze, kiedy mogli, to wymieniali komponenty na lepsze. Były to wciąż części Rometu, lecz przeznaczone do prawdziwych kolarek, np. Romet Sport. Montowali części, które udało się dopaść w którymś sklepie. Ja z czasem też trochę tej modzie uległem. Na tyle, na ile pozwalał rozpaczliwy brak części na rynku.

Przyszła mi ochota na małą dygresję. W czasach wszelakich niedoborów, jednym ze źródeł zaopatrzenia były bazary. W Rzeszowie to oczywiście Hala Targowa, a dokładniej targowisko wokół niej. Wśród handlarzy żelaznymi rupieciami, zwykle urzędujących w południowo - wschodnim narożniku, był Dziadek Korba. Dziadek Korba specjalizował się w częściach do rowerów i z tego względu był powszechnie znany. Starszy, siwy pan. Można go było z daleka rozpoznać, kiedy jechał na swym starym, odrapanym rowerze - damce, w której przednie kółko było dużo mniejsze od tylnego. Tak się złożyło, że Dziadek Korba był moim sąsiadem. Koło domu miał swój sezam - małą zieloną szopkę, pełną części. Ja do Dziadka Korby nie miałem szczęścia. Nigdy nie miał tych części, których ja potrzebowałem, w końcu przestałem ich u niego szukać.

Nadszedł kolejny sezon - 1987. Podczas jednej z pierwszych wypraw, dała o sobie znać słaba konstrukcja bagażnika. Było to w okolicach Skoczowa , kiedy jechałem z Krakowa do Cieszyna. Bagażnik w miejscu mocowania pękł. O ile mnie pamięć nie myli, nawet nie sam bagażnik, lecz pękła cienka blacha - część ramy, do której się bagażnik przykręcało. Niejeden użytkownik rowerów z Rometu doświadczył chyba tego na własnej skórze. Dłuższą chwilę zajęła mi wędrówka wzdłuż pobocza, w poszukiwaniu kawałków drutu. Za ich pomocą prowizorycznie przymocowałem bagażnik i tak dokończyłem wielodniową trasę. Po powrocie poradziłem sobie w ten sposób, że do ramy w miejsce blaszki przyspawałem solidny, gruby płaskownik. Jest to do dziś najbardziej rozpoznawalny element mojego roweru. Nie był to, niestety, koniec kłopotów z bagażnikiem.

Gdzieś w tym okresie, kupiłem sportowe pedały i prawdziwe, czarne kolarskie buty. Całe ze skóry!

Wkrótce potem wyruszyliśmy na wyprawę przez Słowację na Węgry. Po drodze mocno obciążony bagażnik pękł. Teraz on się okazał najsłabszym ogniwem. W przygodnie napotkanej fabryce, jacyś uczynni słowaccy robotnicy, bagażnik mi pospawali. Niestety, naprawa nie przetrwała całej trasy i znów skończyło się na wiązaniu drutem...

Na górskiej drodze, niedaleko węgierskiej granicy miałem wypadek, wyleciałem z trasy. W wypadku rower odniósł uszkodzenia, które na dłuższą metę wyszły mu na dobre. No, może nie wszystkie. Skrzywieniu uległ przedni hamulec - jednemu z kumpli udało się go potem wyprostować ręcznie. Mocno skrzywiła się stalowa kierownica. Ją też udało się ręcznie doprowadzić do używalności, ale rura przy tym pękła. Po powrocie do kraju wymieniłem kierownicę na aluminiową, wyścigową. Ze stalowym mostkiem starego typu. O owijkę z prawdziwego zdarzenia było wówczas trudno, a ja nawet nie starałem się jej zdobyć - zgodnie z modą, owinąłem kierownicę plastrem opatrunkowym i było git! I z tą kierownicą rower dotrwał do drugiego dziesięciolecia XXI wieku! W wypadku połamało się też moje marne, plastikowe siodełko. I bardzo dobrze się stało. Bo gdy udało się zjechać w dolinę i dotrzeć do najbliższego miasteczka - Rożnawy, to tam, na rynku znaleźliśmy sklep rowerowy. W nim kupiłem nowe, solidne, skórzane siodło. To czechosłowackie siodło służy mi do dziś! Co ciekawe, choć rower koziołkował i mocno się zmasakrował, nie naruszył się prowizorycznie naprawiony bagażnik.

Tej samej nocy przekroczyliśmy węgierską granicę. Runda po kraju Madziarów i powrót przez Słowację do Zakopanego obyły się już bez przygód sprzętowych. Dodam tylko, że był to jeden z wyjazdów, na którym jako jedyny w ekipie miałem światła przy rowerze i że czasem się to przydawało.

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Poprad. Tam, jako pamiątkę z Czechosłowacji, kupiłem sobie prawdziwy bidon rowerowy. Po powrocie z wakacji zamontowałem do roweru koszyk i mój turystyczny bukłaczek przeszedł na zawsze do historii.

Po powrocie został też ostatecznie rozwiązany, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, problem bagażnika. Ten słaby, wciąż się łamiący, zamieniłem na inny, solidniejszy. Mam go do dziś i gdyby zaszła potrzeba, mogę zamontować.

W zimie, czy też wiosną, przed sezonem '88, przemalowałem Pasata na modny, biały kolor. Tak oto, mój Pasat stawał się coraz bardziej "spersonalizowany". Proces tuningu jeszcze się całkowicie nie zakończył.
Dziś już nie pomnę, w którym dokładnie roku udało mi się kupić do przedniego kółka, oś z zaciskiem do szybkiego zdejmowania koła. Oś była nieco za gruba i wymagała rozwiercenia piasty.

Wywiozłem swój nowy, biały rower do Gdyni, gdzie wówczas studiowałem i zacząłem nim z zapałem objeżdżać okolice Trójmiasta. Pewnego razu, prując z górki, spod akademika na gdyńskim Grabówku, poczułem dziwnie głębokie wygięcia widelca. Po krótkim dochodzeniu okazało się, że był pęknięty. Na szczęście bez problemu kupiłem nowy.

Po sesji egzaminacyjnej, z Gdyni przemieściłem się na rowerze do Poznania, gdzie odbywałem letnią praktykę. Popołudniami i w weekendy poznawałem na rowerze Wielkopolskę. Pewnej niedzieli, kiedy właśnie wyruszałem spod akademika, w którym kwaterowałem, usłyszałem charakterystyczny trzask - urwała się szprycha. Na szczęście w jakimś warsztacie na terenie kampusu, udało mi się wyprosić dostęp do imadła i w dzień czy dwa rower był naprawiony. Niestety, w czasie rekordowej jazdy z Poznania do Rzeszowa, którą nie tak dawno szczegółowo zrelacjonowałem, urwała mi się kolejna szprycha. I znów w tylnym kole i znów od strony wielotrybu. Nie bez powodu wspominałem o imadle. Wymiana tej nieszczęsnej szprychy, wymagała odkręcenia mechanizmu zapadki, nakręcanego na gwint osi. Ten gwint zawsze było ciężko odkręcić. Teoretycznie było to możliwe przy użyciu specjalnego przyrządu, którego nikt nie widział ani nie posiadał. W praktyce, trzeba było całkowicie rozebrać mechanizm zapadkowy, wymontować zapadki i tulejkę zablokować w imadle. To by jedyny pewny sposób, ale wymagał imadła ... którego nikt nie zabiera na wycieczkę rowerową! A tak na marginesie, pięciorzędową zębatkę w Pasacie można było rozebrać na czynniki pierwsze. Można też było kupować indywidualne zębatki z różnymi ilościami zębów. Dzięki temu mogłem trochę poeksperymentować z doborem przełożeń, komponując różne wielotryby do różnych warunków - na niziny inne, w góry inne, itd.

Hitem sezonu '88, była wyprawa z klubem "Kicha" do Bułgarii. Wymagała ona pewnych przygotowań, ponieważ mieliśmy się tam dostać pociągiem "kuszetką" z rozmontowanymi rowerami jako bagażem podręcznym. Każdy z nas musiał sobie uszyć pokrowiec do schowania roweru z odkręconymi kółkami, zdjętym siodełkiem i kierownicą. Być może odkręcało się też pedały - tego nie pamiętam. W słonecznej Bułgarii oczywiście, nie było mowy o zbędnych błotnikach a przy okazji zdemontowałem oświetlenie. Teraz mój Pasat już naprawdę nie różnił się od "pseudo-kolarek" współtowarzyszy. Brak świateł stał się przyczyną bliskiego spotkania z bułgarską milicją, z którego na szczęście wyszliśmy bez strat finansowych, moralnych, czy innych. Niestety, zmora pękających szprych mnie nie opuszczała. Żeby się to udało naprawić, znów trzeba było się wprosić do warsztatu mechanicznego, wyposażonego w imadło. Nie było z tym najmniejszego problemu, obcy ludzie okazali się uczynni i nas wpuścili. Panowała wówczas powszechna opinia, że Bułgarzy Polaków nie lubią. My jednak tego nie doświadczyliśmy, zwłaszcza w głębi kraju. Przy tej okazji wydała się przyczyna ciągłych awarii szprych: moja tylna oś była pęknięta! Udało mi się kupić tę cenną i rzadką część, niestety, gdy próbowałem ją wymienić po powrocie z Bułgarii, okazało się, że oś ma 32 otwory a obręcz Pasata - 36! Nie było innej rady i musiałem oś odpowiednio przewiercić. Służyła mi do czasu, aż zdobyłem nową, 36- otworową.

W Bułgarii, a dokładnie w Warnie, kupiłem sobie nowy łańcuch.

Dziś już nie mam pewności, ale jest bardzo możliwe, że wyprawę do Bułgarii odbyłem z nowymi, fabrycznymi sakwami. Sakwy kupiłem w sklepie rowerowym w Gdyni. Miały nieco gejowski, różowy kolor i jakością pozostawiały wiele do życzenia. Niemniej służyły mi przez lata. W późniejszych czasach ich zapaloną użytkowniczką była Marzenka. I to całkiem do niedawna, do czasu aż nauczyła się jeździć z plecakiem.

Pech ze szprychami dał mi się w tamtym sezonie mocno we znaki. Pod koniec września wybrałem się na parodniowy, samotny wyjazd w Świętokrzyskie. Po nocnej jeździe dotarłem nad ranem do Klimontowa. Zaledwie skręciłem w boczną drogę, prowadzącą do zamku Krzyżtopór w Ujeździe, na jakiejś wyrwie w jezdni znów urwały mi się szprychy - kilka naraz! Kierownik techniczny musiał wycieczkę odwołać. Powoli, ostrożnie, żeby nie urwać kolejnych szprych, dojechałem do Sandomierza i powróciłem do domu pociągiem (na szczęście jeszcze wówczas pociągi jeździły).

Na jesienny semestr znów wywiozłem rower do Gdyni. Tam przyszła mi do głowy, między innymi maratońska wyprawa do Świnoujścia. Co prawda było zimno, a ja nie miałem odpowiednich ciuchów. Ponadto musiałem pożyczyć od kumpla jakiś chlebak na drogę. To nie była udana wyprawa. Najpierw podczas nocnego posiłku na dworcu w Słupsku, skradziono mi plecak z dresami, mapą, przewodnikiem i żarciem. Potem, nad ranem, w okolicy Trzebiatowa poczułem, że łożysko suportu zaczyna się luzować i rozpadać. I tak kolejny wyjazd zakończył się awaryjnym powrotem pociągiem. Do Świnoujścia dotarłem w niecały miesiąc później, już w listopadzie.

Sezon 1989 był dla mnie rowerowo stracony. Tym niemniej tuż wcześniej a może tuż po, mój Pasat został znów nieco podrasowany. Po pierwsze, kupiłem prawdziwy, wyścigowy, cienki widelec i odpowiednie do niego łożysko sterów. Nie obyło się bez trudności. Rura widelca okazała się nieco przykrótka - musiałem przyciąć i rozpiłować główkę ramy, ale wszystko się udało, jak należy. W Gdyni udało mi się również kupić kompletne, wyścigowe, tylne kółko. Bardzo porządne, aluminiowe. Z zaciskiem i na maszynowych łożyskach. Niestety, obręcz miała rozmiar 27x1 1/8 a moja opona 27x1 1/4, jej prawidłowe założenie wymagało wielkiego wysiłku. Opona się deformowała, co odbierało całą przyjemność z jazdy. Dlatego dość szybko powróciłem do sfatygowanego, stalowego koła.

W sezonie 1990 odbyłem tylko jedną, wielodniową wyprawę w Sudety. W pierwszy dzień, na trasie z Opola przez Brzeg do Nysy zaczął mi się blokować wolnobieg. Diagnoza - za mało podkładek dystansowych, w efekcie za mocno skręcone łożysko. Na postoju wsadziłem pod nakrętkę kawałek znalezionego na ulicy drutu - objechałem resztę trasy bez kłopotu. Natomiast bardzo kłopotliwy okazał się nocny zjazd ze Śnieżki, stromą, niemiecką drogą, brukowaną kocimi łbami. Cały czas trzeba było trzymać ręce na hamulcach. A tu zrobiło się zimno i palce kostniały. Jak by tego było mało, od drgań wciąż mi się rozkręcało łożysko sterów i raz po raz musiałem je w czasie jazdy dokręcać. Chyba żaden zjazd tak mi się nie dłużył. Karpacz powitałem z prawdziwą ulgą. Po tym zjeździe rozbolał mnie ząb, którego ostatecznie trzeba było usunąć ale to chyba nie należy do tematu...

Rok 1991. Hitem tamtego sezonu była wyprawa samochodowo - rowerowa do Paryża. Pasat utrzymywał się w dobrym stanie i nie przypominam sobie żadnych większych przeglądów przed wyjazdem ani późniejszych kłopotów technicznych. Nie wspominam o przeglądach, gdyż w Pasacie były to czynności rutynowe, bardzo częste. Nie oszukujmy się - produkt Rometu był wykonany nieprecyzyjnie i z materiałów niskiej jakości. Jako - taką trwałość i niezawodność osiągano przewymiarowaniem stalowych części, co się przekładało na pancerną wagę roweru. Drobne regulacje, wymiana zużytych części były na porządku dziennym. Koła trzeba było centrować po niemal każdej wyprawie. Łożyska wciąż wymagały czyszczenia, smarowania i regulacji. Stałą bolączką były skrzypiące i luzujące się kliny suportu. Jeden ostry zjazd z przełęczy potrafił zedrzeć gumowe klocki hamulców. Itd., itp. Przez lata przejechałem Pasatem setki i tysiące kilometrów ale ile godzin w tym czasie spędziłem, grzebiąc przy nim, ile brudu musiałem wyszorować zza paznokci - tego już nikt nie zliczy.

Przez całe lata integralną częścią wielu dalekich wypraw rowerowych, było przewożenie stalowego rumaka pociągiem. Wieźliśmy rowery do Przemyśla, do Piwnicznej, do Bułgarii. Woziłem rower w te i we w te do Gdyni i z powrotem. Nie zawsze łatwo było się wepchać do osobowego z rowerem. W pospiesznych, zwykle zatłoczonych, było to możliwe tylko wówczas, kiedy jechał wagon bagażowy. Trzeba było tam rower osobiście odstawić, z przywieszonym odpowiednim biletem. Najczęściej przyjmowano rower goły, czyli bez bagażu. Jechał sobie potem sam wygodnie. A ty człowieku, musiałeś się z sakwami, ze śpiworem, namiotem i czym tam jeszcze, jako jeden z ostatnich, wpychać do zatłoczonego pociągu, gdzieś na korytarz w okolice WC. To było normalne i nikogo nie dziwiło.

Wyprawa do Paryża miała być pierwszą w mojej i kolegi Bodzia karierze, wyprawą samochodowo - rowerową. Trudnym wyzwaniem technicznym, był przewóz dwóch rowerów samochodem osobowym. Odpowiednich bagażników próżno jeszcze było szukać w sklepach. Ale od czego wielka improwizacja? Bodzio miał bagażnik na narty. Postawiliśmy na nim rowery do góry kołami i przywiązali mocno sznurkami. Te koła do góry - zdjęliśmy dla zmniejszenia masy i schowali do bagażnika. Rowery bez kółek wyglądały kuriozalnie ale... Pewnej niedzieli zrobiliśmy próbę. Wywieźliśmy rowery nad Jezioro Rożnowskie. Objechaliśmy jezioro dookoła, zapakowali rowery znów na samochód i powrócili do domu. Bez najmniejszych kłopotów - nasz system się sprawdził. Mocowanie przetrwało nie tylko niedzielny dzionek ale całą wyprawę do Francji oraz powrót przez Belgię i Holandię. Niestety część powrotnej drogi odbywaliśmy w deszczu, od którego namokło moje skórzane siodełko. Zdeformowało się i odcisk starego bagażnika na narty ma wytłoczony do dziś...

Paryż, to był łabędzi śpiew klubu " Kicha" i corocznych wielodniowych wypraw rowerowych. Opisałem je w innym opowiadaniu, a tu skupiam się, jak zaznaczyłem na wstępie, na aspektach technicznych eksploatacji Pasata.

Wkrótce po powrocie z Francji przydarzyła mi się bardzo oryginalna awaria. Być może co bardziej dociekliwy czytelnik już zauważył, że nocna jazda nie była dla mnie niczym niezwykłym. I podczas takiej właśnie, nocnej jazdy ze słynnego Słonnego nad Sanem zepsuło mi się ... dynamo. Do domu kawał drogi a tu na wąskiej drodze stałem się nagle niewidoczny. Cóż, trzeba było na widok świateł każdego samochodu uciekać na pobocze i przystawać. Na szczęście ruch był jeszcze nieco mniejszy, niż dziś.

W odstawce

W tamtym okresie Pasat nie podlegał już większym zmianom, przeróbkom. Odświeżyłem malowanie, wymieniałem owijkę. To wszystko. Był w codziennym, intensywnym użyciu i myślał sobie zapewne, że tak będzie już zawsze. Ale niestety, nic nie trwa wiecznie. Nadchodziła nowa epoka: rowerów górskich. We wrześniu 1991 kupiłem sobie pierwszy rower terenowy i odtąd moim żywiołem stały się łąki, lasy, drogi polne i zupełne bezdroża. Pasat, jak się to mówi, poszedł w odstawkę. Może nie taką całkowitą. A to ktoś go pożyczył, a to wybrałem się na wycieczkę z kimś kto nie miał własnego roweru. A czasem po prostu mnie naszło na sentymentalną przejażdżkę. Sprawował się bez zarzutu ale raz mnie szpetnie zawiódł. Akurat mój dorosły, pełnoletni Fiat na dobre się rozkraczył a bardzo chciałem gdzieś tam dojechać. Ten jeden jedyny raz chciałem użyć Pasata i ... po kilkuset metrach musiałem zawrócić, nie dało się jechać. Dziś już nawet nie pamiętam, jaka była przyczyna. Może zapadka wolnobiegu, może coś innego.

W 1992 czy 93 roku, kupiłem sobie w Singapurze pierwszy komputerek do roweru. Był to zaawansowany, jak na tamte czasy, Cateye z czujnikiem kadencji. I wyobraźcie sobie, że to cacko najnowszej technologii zamontowałem do starego, poczciwego Pasata. Przy okazji znów ucharakteryzowałem go na wyścigówkę, odejmując błotniki, światła i bagażnik. A nawet sprawiłem mu nową, czarną owijkę. Nareszcie mogłem się pościgać z samym sobą, usiłując utrzymać szybkie tempo. Niestety, mój zapał do szosowej jazdy szybko ostygł. Komputerek był felerny i przy gwałtownym hamowaniu resetował się, kasując wszystkie ustawienia. Po tym eksperymencie na długi czas miałem uraz do liczników rowerowych i musiało minąć kilkanaście lat nim kupiłem kolejny. I nie był to Cateye, o nie! To zniechęcenie odsunęło przy okazji, w cień, Bogu ducha winnego Pasata. Zwłaszcza, że w tamtym czasie kupiłem sobie nowy, lepszy rower górski i urządzałem na nim, kiedy tylko mogłem, wyprawy terenowe.

Emeryt w letargu

Dziś, po latach wydaje mi się, że o Pasacie na jakiś czas całkowicie zapomniałem, pozwalając by zbierał kurz i rdzewiał w piwnicy. A przecież, kiedy zacząłem pracować w Warszawie i wywiozłem tam swego górala, to tylko on pozostał mi w Rzeszowie. Jednak nie mogę sobie przypomnieć, bym go używał. Paradoksalnie, Pasat wrócił do łaski, gdy na jakiś czas rower górski znów trafił do Rzeszowa. Mogliśmy wówczas z Marzenką urządzać wspólne przejażdżki. Nie trwało to długo, bo dla odmiany znów wywiozłem górala do Warszawy. Po jakimś czasie sytuacja się powtórzyła, to znaczy Pasat kolejny raz posłużył mi, jako drugi rower, do wspólnych wypraw z Marzenką. Tym razem jednak wiązało się to z przebazowaniem do Warszawy. W mieszkaniu na co dzień trzymałem go ... w szafie. Po zdjęciu kółek nie było to trudne. Pasat mieszkał sobie w stolicy kilka lat. Dwa, może trzy. Niestety, okazji do opuszczania szafy nie było za dużo. Marzenka przechodziła wówczas okres rowerowego buntu. Być może naprawdę źle jej się jeździło na moim góralu a może po prostu dojrzała do posiadania własnych dwóch kółek. Sytuacja się zmieniła, gdy w 2002 złożyłem jej na zamówienie damkę - Zlepieńca. I to on wprowadził się do szafy a biedny Pasat, niepotrzebny już, wrócił do rzeszowskiej piwnicy. Tkwił tam sobie w zapomnieniu przez kilka lat.

Nie wiem, nie pamiętam, który to był rok, czas tak szybko płynie. Ojcu skradziono spod sklepu, kolejny z rzędu rower. Może właśnie skradziono tę historyczną Ukrainę, której nie cierpiał i jeździł na niej tylko w ostateczności? Wówczas zaofiarowałem się, że przecież Pasat stoi nieużywany i mogę go ojcu udostępnić, dostosować. Tak też zrobiłem. Nie powiem, zainwestowałem w niego wówczas nieco pracy i pieniędzy. Znów zamontowałem błotniki, dokupiłem prostą kierownicę, klamki do hamulców, platformowe pedały. Nawet zamontowałem jakąś nową przerzutkę z dolnej półki. Wyszykowałem rower, jak się należy... Tylko że ojciec na nim nie jeździł. Nie będę wnikał, dlaczego. Nie był w jego stylu... Dość, że Pasat znów sobie stał bezczynnie całymi latami. Odstraszał mnie od jazdy, swoim miejskim wyglądem. O tym, że o jego istnieniu i zasługach nie zapominałem, świadczą nawet wpisy na tej stronie. Są zdjęcia, są wspomnienia. Ale zastosowania dla weterana nie znajdowałem. Aż do października ubiegłego roku.

Reinkarnacja

Właśnie w październiku 2014, ponad 30 lat od kupna Pasata, wyciągnąłem swego starego grata z piwnicy. Jak wspomniałem na wstępie, z zamiarem uczynienia zeń pseudo-szosówki do okazyjnych przejażdżek.

A teraz przyznaję, że w tym miejscu miałem zamiar opowieść zakończyć a projekt remontu Pasata opisać w osobnym artykule. Jestem jednak zbyt niecierpliwy. Poza tym są odpowiednie okoliczności. Piszę ten tekst podczas, przedłużającego się, pobytu w Kolumbii. Siedzę sobie właśnie w hotelu, w dzielnicy Poblado, słynnego miasta Medellin. Pisze mi się dobrze, mam czas i nic lepszego do roboty. Dlatego wspomnę już teraz, co mi się udało zrobić a czego nie.

Przede wszystkim udało mi się wyciągnąć z piwnicy nie tylko sam rower ale i praktycznie wszystkie, przynależne do niego części. Niektóre, zdemontowane dekady temu! W tym przypadku, moja staromodna mania chomikowania różnych starych gratów przyniosła wymierną korzyść. No więc dobrze, wyciągnąłem rower, starłem z grubsza kurz i zaczęła się zabawa. Odkręciłem wszystko, co niepotrzebne - bagażnik, błotniki, prostą kierownicę. Zamocowałem starą, wyścigową. Jakoś udało się uruchomić hamulce. Napompowałem koła i... próbna jazda! Ponad 36 kilometrów! Przyznam, byłem zaskoczony. Rower nie tylko był sprawny mechanicznie ale nawet opony i dętki nie sparszywiały pomimo co najmniej 12-letniego nieużywania! Nazajutrz - jeszcze dłuższa trasa - ponad 50 kilometrów. Wrażenia? Po pierwsze wniosek, że warto coś z gratem zrobić, jeszcze się do czegoś nadaje. Po drugie... no, cóż, jeżdżąc od lat rowerami z nowoczesnym osprzętem, hamulcami tarczowymi i amortyzatorami już po prostu zapomniałem, jakie to wszystko w Pasacie topornie. Ale pomimo tego, że jest ciężki i prymitywny, nie mogłem mu odmówić jednego: szybkości. W porównaniu z rowerami górskimi, na których jeżdżę na co dzień, jest naprawdę szybki.

Z zapałem zabrałem się do czyszczenia części, smarowania łożysk. Potem trzeba było pomyśleć o wymianie tego i owego. Mój Pasat to wdzięczny materiał do takich projektów, bo ... wszystko nadaje się w nim do wymiany. Trzeba jednak zachować umiar, bo przecież to ma być wciąż mój historyczny Pasat. Poza tym rower jest już na tyle nietypowy, że nie wszystkie części daje się łatwo wyszukać.

Do dzieła! Przede wszystkim wymieniłem przednie kółko, które było już tak zmasakrowane, pokrzywione, tak szarpało przy hamowaniu, że widelec chciało wyrwać. Z wielką radością przełożyłem oś z zaciskiem do fabrycznie nowego kółka z Rometu, na którym jeszcze była metka. Skąd je wziąłem? Pamiętacie, wspominałem, że niegdyś usiłowałem złożyć rower z części, skoro się nie udawało kupić kompletnego? Kółko jest pamiątką z tamtych czasów. Jest starsze od samego Pasata, czekało na użycie ponad 30 lat! Z tyłu założyłem to aluminiowe, wyścigowe koło, które przeleżało się w piwnicy ponad 20 lat. Było zaśniedziałe ale po polerowaniu wygląda jak nowe. Tylko stalowy, oksydowany na czarno, zacisk zardzewiał. Dalej zaczęły się wydatki. Do aluminiowego koła, które było bez wielotrybu, kupiłem zupełnie nowy. Tajwańska taniocha, dobrze że choć taką znalazłem i nie musiałem się mordować z przekładaniem wolnobiegu z koła stalowego.

Dziś rozmiar 27 cali czyli 630 mm to archaik ale udało mi się w tym rozmiarze kupić opony Kenda 27x1 1/8, najcieńsze jakie znalazłem na rynku. I to cztery sztuki. Dwie dokupiłem, bo myślałem, że jedna jest wadliwa. W rzeczywistości, na stalowe obręcze nowe oponki wchodzą bez problemu, za to na aluminiowe... ile ja się namordowałem, żeby weszła na swoje miejsce i żeby zniknęła deformacja. Aż mi się odciski na dłoniach porobiły! No, nic mam zapas opon na długie lata. Do kompletu dokupiłem cienkie dętki, niestety z zaworem samochodowym.

Kierownicę oczyściłem ze starej, przegniłej owijki i owinąłem nową, czarną. ie nacieszyłem się nią długo, gdyż Bodzio sprezentował mi swoją starą kierownicę z aluminiowym mostkiem Romet - Sport! Pasat od razu nabrał szykowniejszego wyglądu, jakby mu ubyło lat! Sfatygowane klamki hamulców zamieniłem na zupełnie nowe (to znaczy bardzo stare, Rometu ale nigdy nie używane, z moich dawnych zapasów). Jeszcze nowa owijka i mam kierownicę, jak się patrzy.

Kolejną inwestycją była zamiana starych, prymitywnych hamulców Rometu ze stalowej blachy na nowoczesne, aluminiowe. Nie chodziło mi tylko o wagę i siłę ścisku. Ważny jest nowy rodzaj klocków. Oryginalne hamulce Pasata były, jakie były. Zwykle dawało się przy ich pomocy w porę zatrzymać rozpędzony rower, nawet obciążony bagażem. Pod jednym warunkiem: że było sucho. Bo stalowe obręcze, gumowe klocki plus woda, o to była zabójcza kombinacja. Trzeba było się przyzwyczaić, że w deszczu praktycznie nie ma się hamulców. Trzeba było się przyzwyczaić szybko - nim się wylądowało w szpitalu. Dlatego tak bardzo zależało mi na aluminiowych kołach, bo nowe, twarde klocki działają z nimi nawet na mokro! Kupiłem chińskie hamulce z bardzo niskiej półki, w rozmiarze nadającym się do wymiany kół na nowoczesny rozmiar 700 mm. Niestety, do oryginalnych kół nie za bardzo pasują, nie jestem z nich zadowolony i myślę o wymianie.

Relatywnie kosztownym zakupem był środek do konserwacji skóry, zrobiony z racic bawolich czy czegoś takiego. Użyłem go do regeneracji siodełka. Próbowałem też przywrócić mu pierwotny kształt po namoczeniu, z wątpliwym skutkiem.

Bardzo trudne były poszukiwania nowej sztycy pod siodełko, ze względu na jej nietypową dzisiaj średnicę. Stara sztyca jest po prostu za krótka... Jak ja mogłem jeździć tyle lat z siodełkiem tak nisko? Urosłem, czy co? Udało się kupić nową, bardzo długą. Muszę ją przyciąć, żeby nie wozić zbędnych kilogramów.

Stare -nowe kółko z Bydgoszczy, po krótkim użytkowaniu, przeszło do rezerwy. Po długich poszukiwaniach udało mi się kupić przez internet inne, aluminiowe. Nie jest nowe ani wysokiej jakości, do tego jest brzydkie ale w dobrym stanie. Udało mi się jakoś naciągnąć na nie ciasnawą oponę, myślę że chwilę mi posłuży.

W pedałach przesmarowałem łożyska i wymieniłem sfatygowane, skórzane paski. Odświeżone zostały też stare kolarskie budy. Gdyby jeszcze udało się je podzelować..

Ostatnią z ważniejszych inwestycji w nowe części, jaką sobie przypominam, była tylna przerzutka. Moja Faworitka, po bliższym przyjrzeniu się, okazała się bardzo, ale to bardzo spracowana. W internecie znalazłem inną, za nieduże pieniądze. Wygląda, że jest w lepszym stanie.

Do kompletu, dokupiłem dwa przydatne akcesoria - plastikowe, odpinane błotniki i licznik. Mogę teraz powiedzieć do Pasata, z czystym sumieniem: sprawuj się stary gracie, bo wpakowałem w ciebie pieniądze.

W trakcie tych wszystkich przeglądów i uzupełnień, rower nie stał bezczynnie. Na ile pozwalał zimowy sezon, urządzałem nim przejażdżki po okolicach. Zrobiłem kilkaset kilometrów. Powtórzę mniej - więcej to, co kiedyś, wcześniej napisałem. Na co dzień jeżdżę na nowoczesnych rowerach górskich. Na Pasata przesiadam się okazjonalnie. Jakie mam wówczas wrażenia z jazdy? Wyobraźnia podpowiada, iż czułbym się podobnie, gdybym ze swojego Nissana przesiadł się na przykład na Bugatti Typu 35. Toporny, twardy, prymitywny, przedwojenny. Ale jednak szybki, bo to wyścigówka i do tego klasyk, wart setki tysięcy Euro. Mój stary Pasat nie jest aż tyle wart, i dobrze się składa, bo nie jest na sprzedaż.

W chwili, gdy kończę ten tekst, Pasat jest rozebrany na części. Rama jest oczyszczona ze starej farby i czeka na malowanie. Sam jestem ciekaw, czy naprawdę będę na nim jeszcze jeździł, czy będzie ofiarą chwilowej mody i słomianego zapału. Nie mam zamiaru zrobić z niego jakiegoś wypucowanego, pokazowego cacka. Po prostu chcę mu przywrócić wartość użytkową na tyle, by od czasu do czasu z przyjemnością się na nim przejechać i cieszyć się, że nie jest bezużytecznym gratem. To wszystko.

Powrót
Back