Rajd Trzech Sztywniaków czyli XIII Rajd Weteranów bis!

W tradycyjnym terminie czerwcowym odbyła się XIII edycja Rajdu Weteranów. Byłem współautorem założenia bazy w Krynicy Górskiej i pomysłów konkretnych tras w okolicach więc czułem się mocno związany uczuciowo z imprezą. (jeśli można tak określić). Niestety, jak to często bywa, zabrakło paru dni wolnego, kolizja ze sprawami służbowymi i rajd przeszedł koło nosa. O tyle pechowo, że w tym roku szanse były duże. No, nic, tak miało być. Jako nie- uczestnika rajdu wiele mnie on już nie obchodzi. Wiem tylko że pogoda dopisała, trasy były trafione i chłopaki bawili się dobrze. Zaliczono m.in. Jaworzynę, Wierhomlę i Huzary z Górą Parkową
Na otarcie łez umówiłem się z Bodziem na koniec sierpnia. Wiedziałem z góry, iż będę miał po australijskim urlopie tydzień wolnego jak w banku, więc czemu nie? W ostatniej chwili dołączył też do nas Marian. A więc z małej, prywatnej wyprawy zrobiło się coś, jak Rajd Weteranów XIII bis. Ostatecznie wymyśliłem kierunek: Komańcza. Na styku Beskidu Niskiego i Bieszczadów. Pogoda była super - letnia, upał możne nawet za duży. Ale lepsze to niż zimne deszcze, zwłaszcza w Bieszczadach, wiem coś o tym.

Środa - dzień pierwszy.

Pewnej pięknej środy, wczesnym rankiem upakowaliśmy jakoś na pakę mojego Nissana trzy rowery, a do kabiny 3 ludzi plus bagaże. Na skróty, omijając rzeszowskie i sanockie korkowiska: przez Matysówkę, Dynów, Grabownicę i Bukowsko zajechali do Komanczy. Bazą był hotel w samym centrum. Po rozpakowaniu się byliśmy zaraz w gotowości do pierwszej trasy. Ale najpierw zamarzyło się nam śniadanie. Okazało się, iż jedyna możliwość to bułki ze sklepu bo wszystkie knajpy pozamykane. Najedzeni, ruszyliśmy asfaltem na południe. Wymyśliłem sobie, by wdrapać się bez trudu na przełęcz Radoszycką, gdzie nie tak znowu dawno, położono asfalt i zbudowano przejście graniczne. Po wejściu do strefy Schengen przejście stało się po prostu lokalną drogą do Medzilaborzec, w sam raz do zdobywania w łatwy sposób górskich wysokości na rowerze. Gdzie te czasy, gdy z trudem ześlizgiwałem się z przełęczy w deszczu po gliniastej serpentynie, pamiątce CK Austrii? Tak właśnie było kilkanaście lat temu. Droga na przełęcz stała się łatwa jak bułka z masłem, za to droga graniczna... Tragedia. Droga graniczna padła ofiarą Schengen, a my wraz z nią. Plan był taki, by posuwać się, ile się da, samą granicą. Niestety, jazda okazała się nader uciążliwa. Nikt już granicy nie pilnuje, bo po co. Niemal nikt nią nie chodzi. Wszystko zarosło, podeszło błotem. Co kawałek wiatrołomy. Słowem: hardcore. Jakoś dopełzliśmy do Przełęczy Łupkowskiej i drogą zwózki drewna zjechali do Łupkowa. Linia kolejowa, dworce w Starym i Nowym Łukowie - martwota i pustoty ohyda. Jedyny ośrodek życia to zakład karny. Z Nowego Łupkowa jedziemy szutrówką w stronę Cisnej, do głównej szosy. Kawałeczek asfaltem i już skręcamy na Smolnik w dolinę Osławy. Droga łatwa, szybko się posuwamy. Bez trudu przebywamy kolejne brody, mijamy Mików, Duszatyn. Za Duszatynem przy dawnym składowisku drewna centrum życia: knajpka. Tu punkt wypadowy do jeziorek a nawet kroi się jakaś zorganizowana biesiada. My robimy postój na małą przekąskę. Siedzimy tak długo, że przepocone ciuchy mi wysychają. Dalsza droga - sama przyjemność, aż do Prełuków, gdzie trzeba się zmierzyć z ostatnim podjazdem, by dotrzeć do Komańczy. Dobijamy do bazy, krótki relaks i wyruszamy na poszukiwanie konkretnej kolacji. Ostatecznie docieramy spacerkiem, aż do schroniska PTTK. I tam jemy i pijemy do syta. Nie wiem, jak inni, ja zmęczony szybko zasypiam.

Czwartek, drugi dzień wyprawy.

Niebo wciąż bezchmurne, żar się leje. Uczestnicy, po hotelowym śniadanku wyruszają na trasę, która ma być hitem całej wyprawy. Po to wszak wyznaczyłem Komańczę na bazę, by dotrzeć rowerem do Jeziorek Duszatyńskich. Początek trasy ten sam co wczoraj, tylko pod włos. Podjazd z doliny Osławicy do Prełuków i doliną Osławy do znanego nam baru w Duszatyniu. Tam pijemy coś na drogę i ruszamy w głąb dolin, co się stopniowo wznosi, aż staje się tak nieznośnym podjazdem, że trzeba zsiąść z roweru i w pocie czoła, sapiąc i co chwilę się zatrzymując dla złapania oddechu pchać pod górę. Mozolnie, mozolnie. Okazuje się tam w całej okazałości to, co poprzedniego dnia było tylko lekko zaakcentowane. Przykre dla mnie zjawisko. To, że obaj koledzy mają lepszą kondycję. Za każdym razem zostaję w tyle, więc jadę, jakbym był na wyprawie sam. Tyle, że poczucie, iż tamci są szybsi i już na mnie czekają na kolejnym postoju, demoralizujące. Z dużym opóźnieniem docieram samotnie do dolnego jeziorka i chwilę tam odpoczywam. Chłopaki czekają przy górnym jeziorku. Tak samo jest na szczycie Chryszczatej. Jakiś napotkany piechur, schodzący w dół mówi mi na pociechę: " No, bo koledzy już tam czekają na szczycie!". A ja do szczytu mam jeszcze ładny kawałek. Wreszcie go osiągam. Ze szczytu widoków nie ma, za to jest jakiś samotnik z rowerem. Potem zaczyna się ostry techniczny zjazd do przełęczy Żebrak. Po drodze parę krótkich podjazdów na których myślałem, że wypluję płuca. A na koniec nagroda za wszystkie trudy - zjazd do Mikowa szeroką, szybką szutrówką. Zapomniałem wspomnieć, że wszyscy jedziemy na sztywniakach. Tak się poskładało. Mój Trek chwilowo w odstawce, nowego fula jeszcze nie kupiłem, więc zabrałem z Warszawy swój nizinny rower Kona. Niech sobie zobaczy górki. Na zjeździe do Mikowa zrozumiałem, po co są fulle. Przy takim pędzie tłucze jak diabli. Odzwyczaiłem się i tyle... Szalonym tempem docieramy do węzłowego punktu - baru w Duszatyniu. Spotykamy tam naszego rowerzystę z Chryszczatej. Jemy obiad i ruszamy w drogę powrotną. Po drodze kąpiemy się w Osławie. W takim dołku, gdzie nawet można pływać. Co za frajda po trudach wspinaczki! Do Komańczy jak na skrzydłach i zaraz do baru w pobliżu hotelu. Barmanka skarży się, że nic się tu nie dzieje. Ruchu nie ma, atrakcji mało, turyści Komańczę omijają. Jej bar otwarty dopiero od 15, wcześniej nie warto... Na kolację kiełbasa z ogniska!

Trzeci, finalny dzień rajdu.

Trasa to znów mój pomysł. Asfaltem do Rzepedzi. Z głównej drogi w bok do Rzepedzi Wsi. Krótki postój przy cerkwi św. Mikołaja Biskupa i dalej, w górę dolinki jak daleko się da. Patrząc na mapę, miałem w planie wydostać się krótkim podejściem przez las na pasmo, gdzieś na prawo do Kamienia, w pobliżu górnej stacji wyciągu w Karlikowie. W rzeczywistości poprowadziliśmy rowery tak, jak w miarę możliwa do przebycia, droga drwali pozwalała. W praktyce oznaczało to trawersowanie na południowy wschód, aż do osiągnięcia ostrego grzbietu pasma Kamienia, o wiele bardziej na południe. Przy podejściu znów zostawałem z tyłu, zalewając się potem w upalny dzień. Ale dałem rady oczywiście! Grzbietem pasma, tu i tam ozdobionym wychodniami skalnymi, ciekawą, trudną technicznie ścieżką dotarliśmy na siodełko, gdzie spotkanie z główny czerwonym szlakiem beskidzkim. I nim już do samej Komańczy. Trochę bujanki góra - dół, by przeskoczyć na pasmo Jawornika. Opuszczamy ostatecznie las i jedziemy łąkami z pięknym widokiem. Ostatni uciążliwy podjazd na kulminację 666 m., ozdobioną starymi belami siana. Można by tu dłużej wypocząć ale nie ma cienia i słońce pali, więc w dół do Komańczy. Najpierw łagodnie, niemal płasko a potem, w lesie, coraz bardziej stromo. Aż do samego schroniska PTTK. Tam pożegnalne piwo / coca-cola i już do hotelu, pakować się do powrotu. Na wieczór każdy miał już coś innego zaplanowane.

Wyjazd super, choć moja nizinna, spacerowa kondycja warszawska nie pozwoliła się cieszyć trasami jak należy. Rajd był dla mnie pamiętny jeszcze z jednego powodu. Od dawna chyba się nie zdarzyło, by 100% uczestników rajdu jechało na sztywnych rowerach. A mnie już pierwsze metry zjazdu z Chryszczatej upewniły w tym, co od dawna chodziło po głowie: muszę się postarać o nowego full-a.

             

Trzy sztywne rowery - nieczęsty widok na Rajdach Weteranów.
Bodzio już myśli, żeby swój wyrzucić do kosza.!

                    

Słowacja wita po europejsku a obelisk na Przełęczy Radoszyckiej przypomina, że za CK Austrii nie było tu granicy.
Dziś granica zarosła, prawie jej nie widać, jakbyśmy znów byli jednym krajem...

                    

                    

Graniczny dworzec w Łupkowie jeszcze stoi, lecz miejscowość jak sama granica - coraz bardziej pusta, zarośnięta i zapomniana.
Na szczęście na horyzoncie wyłania się piękne pasmo Chryszczatej, jutro tam uderzymy!

                    

Dolina Osławy weselsza niż zapyziała granica. Są tu brody do pokonania, jest bar - centrum życia.
I można spotkać bieszczadzkie Łunochody!

                           

Zdobycie Chryszczatej z rowerem, od strony Duszatynia jest nieco uciążliwe w upale.
Za to widok niezwykłych jeziorek musi wynagrodzić wysiłek, bo panoramę ze szczytu nie ma co liczyć.

                                  

Trasa z Rezepedzi do Komańczy była trochę romantyczna, trochę dzika.
Gdy wreszcie wydostaliśmy się na te łąki - połoniny, otworzyły się dalekie widoki.

Powrót
Back