Kiedy nie wiem, co robić, siadam na rower i jeżdżę. Zrozumiałe, że jak wiem, o czym pisać, najłatwiej pisać o rowerach. Ostatnio uświadomiłem sobie, że choć nie jesteśmy z Marzenką jakimiś kolekcjonerami, to mamy w swojej stajni, aż osiem rowerów! To samo w sobie jest ciekawostką, lecz interesujące jest również to, że wszystkie się przydają. Co prawda pisywałem wcześniej, na czym jeździmy, zamieszczałem zdjęcia, lecz przyszło mi do głowy, że opiszę jeszcze raz, jak się te sprawy mają w dniu dzisiejszym, czyli czerwcu 2012.
Mój Passat to kawał historii. Ma w sobie coś z dawnego żaglowca czy parowozu. Staroświecki pojazd, przywołujący pamięć o minionych czasach. O okresie podróżowania prymitywnego, często trudnego. Ale jeszcze bardziej radosnego, świeżą radością odkrywcy. Po prostu romantycznego. Największą radością dla mnie było samo jego zdobycie w czasach, gdy sklepy, nie tylko rowerowe, świeciły niewyobrażalnymi dziś pustkami. Użytkowałem Passata intensywnie przez jakieś osiem lat, potem przesiadłem się na rowery górskie i używałem go sporadycznie. Oczywiście przez tyle lat rower się zmienił, został przemalowany, wiele zużytych części zostało wymienione. Ale i tak uważam, iż zachował wiele z oryginału. Kilka lat temu zmieniłem kierownicę, siodełko i pedała, by mógł na nim jeździć ojciec i.. . od tego czasu stoi sobie w piwnicy. Jest to więc dziś bardziej historyczna pamiątka niż pojazd użytkowy. Jak Dar Pomorza, czy stary parowóz w roli pomnika. Wierzę jednak, iż kiedyś będę miał dość czasu i ochoty by przywrócić mu dawny wygląd i urządzić sobie sentymentalną wycieczkę. To będzie ciekawe, jak podróż w czasie. Do kompletu zachowałem elementy swego dawnego stroju - flanelową koszulkę, spodnie - kolarki, zrobione ze starych dżinsów, kolarskie buty ze skórzanymi zelówkami a nawet kolarskie rękawiczki zrobione szydełkiem przez moją Mamę.
Już na pierwszy rzut oka widać, że to pojazd z innej epoki. Nie tylko stalowa rama ale każdy komponent, każda śrubka przypomina o dawnych, dobrych czasach fabryki Romet. Można było wtedy robić rowery z byle czego, byle jak i nie zadawać sobie trudu na najmniejsze udoskonalenia. Po co, skoro i tak rowery sprzedawały się jak świeże bułeczki a nabywcy byli szczęśliwi. Tak, jak ja.
Przez piętnaście lat był to mój podstawowy rower. Niełatwo będzie pobić rekord i przejechać więcej kilometrów na innym. Służył mi wiernie. Wszędzie. Od Puszczy Białowieskiej po Bory Tucholskie. Od Bieszczadów po Beskid Śląski. Od Zatoki Gdańskiej po brzeg Morza Północnego. Oczywiście, najwięcej kilometrów przemierzyłem na nim w okolicach Rzeszowa a potem w Warszawie i okolicach. Nie pokonały go stołeczne kocie łby ani piachy Mazowsza. Był wygodny i niezawodny. Decyzję o skierowaniu go na rentę czy raczej zasłużoną emeryturę podjąłem z ciężkim sercem. I tylko dlatego, że okazało się że nie będę w żaden sposób w stanie odkręcić łożyska suportu, gdyby całkiem padło. Przed trzema laty przekazałem staruszka ojcu. Miał dożyć swych dni jako "podjazdek" w wiejskiej rezydencji, do okazjonalnych, krótkich przejażdżek. Ale te okazje się jakoś nie trafiały i rower pokrywał się kurzem w zapomnieniu. Aż nagle sobie o nim przypomniałem. Okazało się, że jest najlepszym, jaki mam, rowerem do zabrania na majówkę. Pomimo zaawansowanego wieku i zaniedbania, wciąż się sprawdzał przy pokonywaniu roztoczańskich piachów czy zdobywaniu wzgórz wokół Sandomierza. Mogę go przy tym, bez bólu serca, zostawić całą noc na deszczu. Niestety, majówka obnażyła fatalny stan napędu, który zapuściłem pod koniec swej intensywnej eksploatacji w stolicy. Dlatego po powrocie zainwestowałem w nowy łańcuch i wielotryb. Wierzę, że warto, bo na pewno wcześniej czy później, trafi się okazja pojeździć na tym weteranie.
Trek był pierwszym moim rowerem, kupionym wyłącznie pod kątem jeżdżenia po górach. I choć nieraz zdarzyło mu się przemierzać równiny, rzeczywiście większość przebiegu zrobił w górach. Świetnie pamiętam dzień jego zakupu. Wydawał się wówczas nowoczesną maszyną. Wciąż trudno mi uwierzyć, że to było 14 lat temu. W krótkim czasie dokonałem w rowerze paru zmian, najpoważniejsza z nich to zamontowanie solidnych tarczówek Magura. Nie bez trudności, gdyż rama była przystosowana do zupełnie innego systemu. Rower nie był hitem i Trek wkrótce wycofał go z produkcji. Całkiem niedawno poszukiwałem w Internecie jakichś informacji na temat Y-Glide. Dziwne, lecz znalazłem ich niewiele. A żadnej pochlebnej. I ja po krótkim "miodowym" okresie zacząłem mieć do Treka jakieś "ale". A to awaria amortyzatora, a to niemiły skrzyp zawieszenia. Wybaczałem mu wszystko na zjazdach, gdy na szerokich szutrówkach niósł mnie szybko, pewnie i komfortowo. Tolerowałem na płaskim, gdy płynął po nierównościach niczym amerykański krążownik szos. Ale na podjazdach czułem, że niczym wampir wysysa ze mnie siły jałowymi ruchami podatnego zawieszenia. Od czasu do czasu marudziłem, przebąkiwałem o wymianie sprzętu, jednak nic w tym kierunku nie robiłem. Tymczasem mijały lata, wiele lat, a Trek wciąż pozostawał w pierwszej linii, jako mój podstawowy rower w góry. Wciąż były ważniejsze wydatki, wciąż brakowało motywacji by szukać następcy. I Trek zaliczał sezon za sezonem. Może dlatego, że intensywność górskich wypadów nie była zbyt duża? Ale wszystko ma swój koniec. Dziś mam nowy rower na Bieszczady i okolice. Powstało pytanie co do dalszych losów Treka. Piwnica za mała, by w niej w nieskończoność składać niepotrzebne graty. Rower za stary, by go sprzedać, za dobry by go wyrzucić. Najprostszy i najlepszy pomysł wydawał się z początku ryzykowny: Marzence od dawna należy się nowy rower, może mogłaby jeździć na Treku? Rama, co prawda, nieco za duża, lecz na równinach nie ma to szczególnego znaczenia. Dokonałem paru drobnych zmian osprzętu, pod kątem wymagań żony i... nastąpiła pierwsza przejażdżka. Co za ulga! Rowerek jej spasował. Wcale się nie dziwię. Na ulicy spisuje się całkiem znośnie a jazda na nim po wertepach to sama frajda. Wygląda nieco surrealistycznie, nieco trąci myszką. Wciąż jednak jest to kawał solidnej maszyny, który może posłużyć jej wiele lat. Postawiła tylko jeden warunek: musi kontynuować tradycję i nazywać się "Zlepieniec". I tak narodził się "Zlepieniec 2".
Historia "Zlepieńca" została już przedstawiona gdzie indziej. Przypomnę tylko najważniejsze fakty. Rower powstał w czasach "buntu" Marzenki wobec niedzielnych przejażdżek na którymś z moich rowerów. Co prawda zawsze odstępowałem jej najlepszy, były to wciąż duże, męskie rowery. Bunt wobec moich rowerów mógł się łatwo przerodzić w niechęć do jazdy na rowerze, jako takiej. A, że ja jeździłem, jeżdżę i jeździł będę, nie poddałem się bez walki. Obiecałem Marzence damkę, omamiłem perspektywą rowerowych wakacji w Holandii i daliśmy sobie jeszcze jedną szansę. Żeby nie inwestować zbyt wiele w sprzęt, który może łatwo wylądować w lamusie, kupiłem gołą ramę, damskie siodełko i wyciągnąłem z piwnicy cały zapas starych, zużytych komponentów. Tak narodził się Zlepieniec. Miał być tymczasową prowizorką, a musiało minąć 10 lat, nim Marzenka przesiadła się na coś lepszego. Stary Zlepieniec wyszedł z codziennego użycia, lecz całkowicie nie przeszedł na emeryturę. Stacjonuje teraz w Rzeszowie, zawsze gotowy do użycia. I podczas ostatniej majówki zaliczył w parze z innym weteranem, Diamont Back-iem kilka całkiem ambitnych tras na Roztoczu i w Ziemi Sandomierskiej.
W zamierzchłych czasach komunistycznych, czyli wówczas, gdy szedłem do I Komunii, marzeniem każdego dziecka było dostać z tej okazji składaka. Czasem marzenia się spełniają. Moje marzenie zmaterializowało się pod postacią szafirowego roweru marki Karat. Karat miał prostą ramę i był najbardziej kultowy, najsolidniejszy ze składaków Rometu. Późniejsze, tandetne Wigry czy Jubilaty nawet się do niego nie umywały. Mój składak przechodził różne koleje losu, okresy upadków i generalnych remontów. Wreszcie komuś go podarowałem, potem został skradziony. Dziś wspominam go z sentymentem, zaprawionym lekką ironią. Skąd ta ironia? A no stąd, że ja miałem składaka i wielu kolegów posiadało składaki. Mnie i innym dzieciom służyły one do wszystkiego. Do wszystkiego, tylko nie do składania. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek w dzieciństwie poczuł potrzebę złożenia go choć raz. A kiedy po latach spróbowałem to zrobić - już się nie dało. Zawias w ramie był zbyt zapieczony. Za to futerał, z którym rower sprzedawano, znalazł całkiem godne zastosowanie - w czasach szkoły średniej uszyłem z niego sakwy do swego Passata.
Popularność składaków we wczesno-gierkowskich czasach była całkiem uzasadniona. Pomijając fakt, że był to wymóg mody, po prostu hit, zakup składaka dla dziecka był inwestycją na całe życie. Małe kółeczka sprawiały, że sześciolatki mogły się na nim uczyć jeździć. A długa rurka kierownicy i sztyca pod siodełkiem, umożliwiały jazdę dorosłym. Wszystko to sprawiało, że w czasach powszechnych braków składak był maszyną uniwersalną i pożądaną niczym Fiat 126p. Tyle historycznej dygresji. Dziś mamy XXI wiek i kapitalizm. Sentymenty się nie liczą, liczą się pieniądze. I jak ktoś dzisiaj kupuje składaka, to nie przez sentyment ale dlatego, że składaka potrzebuje. Przynajmniej ja tak postąpiłem i zakupiłem dwa rowery składane marki Dahon, właśnie po to, żeby dały się złożyć i zajmowały mało miejsca, wciąż pozostając rowerami. Dahon Marzenki jest czerwony i posiada bagażnik. Mój Dahon nie ma bagażnika. Ma za to licznik i jest ciemnoszary. Nie sposób ich pomylić
Składaki są ściśle związane z naszą maszyną wyprawową. Z naszym kampero - pickupem zwanym Dysharmonią. Są dla Dysharmonii mniej - więcej tym czym szalupy ratunkowe dla Titanica: półśrodkiem. Mniej - więcej, bo ostatecznie nasze składaczki wypadają korzystniej. Szalupy na Titanicu zajmowały więcej, niż pół pokładu a pozwoliły uratować tylko mniej niż połowę pasażerów, o załodze nie wspomnę. Nasze składaki zajmują mniej niż połowę dachu na Nissanie a pozwalają przejechać więcej niż połowę tego, co przejechalibyśmy na normalnych rowerach. Dysharmonia nie pozwala nam na zabranie na wakacje pełnowymiarowych rowerów. Składaki upchnąłem, choć z trudem, na wolnym skrawku dachu. Są pod ręką zawsze, ilekroć atrakcje turystyczne dzieli od kempingu odległość zbyt duża do spacerów. Tak było w Tallinie, Wilnie, Luksemburgu czy Krakowie. I będzie jeszcze nie raz. Trzeba się tylko trzymać utwardzonych szlaków. Zapuszczanie się składakiem w teren nie sprawia przyjemności. Może się nawet stać przykre. Przerabialiśmy to parokrotnie i osobiście odradzam.
Kona zastąpiła wysłużonego Sorrento i jest obecnie koniem pociągowym i wołem roboczym w mojej stajni. Podstawowym rowerem do codziennej i odświętnej jazdy. Na wymianę roweru zdecydowałem się jesienią, kiedy ceny powinny lecieć "na łeb, na szyję" i umożliwiać na zakup sprzętu za półdarmo. Pewnego dnia odwiedziłem kilka sklepów z rzędu, i nic. Nic dla mnie. Aż w jednym sklepie zobaczyłem parę rowerów Kona. Markę znam od dawna ale jakoś nigdy nie myślałem o jej zakupie. Jeden z nich od razu mnie urzekł. Na pewno nie skromnym, czarnym lakierem ale wrażeniem solidności. Hoss posiadał grubokościstą, wręcz pancerną ramę, przypominającą nieco młodzieżowe rowery do fiki-miki. Amortyzator Bomber, z przelotową osią, spotykaną w rowerach zjazdowych też był krzepki. Reszta osprzętu też bez zarzutu. Zdecydowałem się od razu, choć dwudziestocalowa rama jest dla mnie o numer za duża. Dziś, po paru latach i jakichś dziesięciu tysiącach kilometrów jestem wciąż zadowolony z zakupu. Rozczarowały mnie tylko hamulce Shimano Deore - słabe i zawodne. Gdybym nie jeździł Koną po terenach nizinnych, a w górach - posłałbym je do wszystkich diabłów. Rower jest duży, przyciężki ale ja nie jeżdżę na wyścigi. Ma grube opony 2,35 cala. Niektórzy uważają, że za grube, bo większość kilometrów robię na asfalcie. Ale kilometry na asfalcie nie są dla mnie najważniejsze, są tylko koniecznością. Bolidy formuły 1, większość kilometrów pokonują w samolocie nie na torze, a przecież nikt nie oczekuje, że najlepszy dla nich byłby kształt kontenerów lotniczych. Owszem, najwięcej kilometrów Koną przejeżdżam po ulicach stolicy ale i w Warszawie nie trudno zjechać z asfaltu i brnąć przez piach czy błoto. A wtedy Kona jest w swoim żywiole. Prawdziwym jej przeznaczeniem są dłuższe wyprawy po mazowieckich bezdrożach. A to oznacza nieraz pokonywanie naprawdę zapomnianych przez Boga i ludzi szlaków. Wówczas mój rower pokazuje, co potrafi. Nieczuły na wkręcającą się w łańcuch trawę prze do przodu, niczym czołg, pokonując gęstwiny pokrzyw, moczary i piaszczyste wydmy. Jeśli gdzieś w końcu utknie, to z reguły moja wina a nie roweru. Mam nadzieję, że czeka nas jeszcze wiele lat i dziesiątki tysięcy kilometrów wspólnych zmagań z rozmaitym krajobrazem. I gdyby mi kiedyś strzeliło jeszcze do głowy wybrać się na wielodniową wyprawę rowerem obładowanym bagażami, nie wątpię że zabrałbym Konę.
To jest najnowszy, flagowy rower w mojej flocie. Zastąpił emerytowanego Treka w zaszczytnej służbie bezcelowego zdobywania kolejnych górskich pasm.
Firma Cannondale, była zawsze dla mnie synonimem wysokiej jakości i od zawsze marzyłem, by mieć taki rower. Nie składało się. Aż do tego roku.
Prawdziwy górski rower to poważna inwestycja. Rower jest nowy, za wcześnie by go ganić czy chwalić. Wspomnę tylko, że ma w sobie, w swoim wyglądzie coś takiego,
że wystarczy spojrzeć i już chce się ruszać w drogę. Od razu oczami wyobraźni widzę się na jakimś kamienistym, pełnym korzeni zjeździe,
słyszę głośny terkot wolnobiegu. Więc może to i lepiej, że nie mogę Dżekila codziennie oglądać, skoro nie mam możliwości co dzień na nim jeździć.
Nowy rowerek nie ma jakichś niezwykłych, wodotrysków. Ma na pewno pozytywną cechę - dwa ustawienia zawieszenia: krótki skok na podjazdy i długi na zjazdy.
To nie jest żaden bajer tylko coś, co sprawia, że mógłbym wyjechać na prawie każdą górkę, gdyby nie zabrakło siły lub techniki.
Już napisałem o krwiopijcy Treku, wysysającym siły jałowym ruchem zawieszenia - tu nie ma tego zjawiska. Jak wymiękam na podjeździe Dżekilem,
to znaczy, że nie dałbym rady na żadnym innym rowerze. Tu nasuwa mi się aluzja. Nazwa roweru jest wyjątkowo celna. Bo czyż nie jest on jak doktor Jeckyll,
który za pomocą cudownego eliksiru potrafi zamienić statecznego pięćdziesięciolatka w szaleńca, z obłędem brnącego w błocie, deszczu czy upale
ku jakiemuś mało znacznemu szczytowi. Nomen - omen, hamulce w nowym rowerze nazywają się właśnie Avid Elixir. Póki co, byłem z Dżekilem na dwóch parodniowych
wyprawach, nie licząc pomniejszych wycieczek. Można się Cannondalem przejechać po mieście, wybrać do lasu. Tylko po co, skoro rower jest górski i na góry.
I już wiem, że spełnia on moje oczekiwania wobec roweru górskiego. A nie mam ich wiele. Chodzi tylko o to, by wyruszywszy na górską trasę:
Po pierwsze - jadąc po płaskim, zbliżając się do podnóża góry odczuwać narastające podniecenie. Po drugie - na podjeździe, wspinając się odczuwać satysfakcję,
tym większą, im wyższa wysokość. Po trzecie - zjazd. Najlepiej szybka, szeroka szutrówka. Rower gna w dół, łyka wertepy, wiatr szumi w uszach.
A gdy trzeba hamować, to siła bezwładności niemal odrywa mnie od roweru. Lekka modulacja, tak by nie zablokować tylniego koła.
Szalona jazda a jednocześnie poczucie pełnej kontroli. Rozkosz. Prawda, że to niewielkie wymagania?