Z prawdziwie egzotycznymi wyprawami zawsze zaczynało się podobnie. Najpierw musiało być jakieś marzenie, gra wyobraźni, wywołana filmem, częściej lekturą. Wyobraźnia kreowała w głowie wydumany obraz dalekiej krainy, będącej tylko plamką w atlasie. Cel wyprawy przez długie lata może się wydawać tak odległy, nieznany, iż wręcz nierealny. Oczywiście, w dzisiejszych czasach wszechobecnej dostępności i zalewu informacji, internet zdziera zasłony tajemnicy z najdalszych zakątków globu. Google Earth pozwala poznawać odległe miejsca z zacisza domowej kanapy. Ale przecież każdy wie, że to nie to samo. I coraz więcej i więcej ludzi wyrusza w dalekie podróże, by, boleśnie nieraz, zderzyć wyobraźnię z rzeczywistością. Wreszcie nadchodzi ten dzień, gdy wyznaczy się termin, zrobi się pierwsze plany, dokona pierwszych rezerwacji. Zwykle z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Termin się wydaje tak odległy, że wyprawy niemal nie widać. Wciąż trudno w nią uwierzyć. A potem... codzienne życie nie pozwala na nudę, czas płynie szybko. Zaskakująco szybko. Nagle szast-prast i już nadchodzi TEN DZIEŃ. Pakowanie. Taksówka na lotnisko. Reszta dzieje się w mgnieniu oka. Tygodnie podróży mijają, niczym jeden dzień i znów jestem w domowych pieleszach, jakby się nic nie stało. Jednak stało się. Jeszcze jedno młodzieńcze marzenie się spełniło, jeszcze jedna biała plama na mapie zostaje wymazana. Miejsce wydumanych, mglistych wyobrażeń zastępują już na zawsze, realne, konkretne aż do bólu, wspomnienia.
Tak właśnie było z Patagonią. Zaistniała w mojej świadomości w dzieciństwie, gdy pasjami studiowałem stary, szkolny atlas. A potem sobie wolno, w ukryciu dojrzewała. Prawie 30 lat temu, pierwszy raz postawiłem stopę na argentyńskiej ziemi. Była to jednak tylko krótka wizyta w mieście La Plata. Kilkanaście lat później trafiła się okazja łazić przez parę dni po Buenos Aires. A nawet przejechać autem kawał bezkresnej, trawiastej Pampy. Jednak te sporadyczne wizyty nijak nie mogły zaspokoić ciekawości, ukoić tęsknot wywołanych lekturami z dzieciństwa. Najważniejszą były "Dzieci kapitana Granta" Juliusza Verne. Patagonia musiała długo czekać, by znaleźć się na czele listy miejsc, które chcieliśmy z Marzenką koniecznie odwiedzić. Gdy nareszcie wyprawa zaczęła przybierać realne kształty, już na wstępie rozbiła się o brak biletów lotniczych, w wybranym terminie. I znów Argentyna musiała na nas czekać kilka lat. Coś wciąż stawało na przeszkodzie. Aż, w ubiegłym roku, pomimo remontów i różnych innych kłopotów oraz wydatków, powiedzieliśmy sobie: teraz, albo nigdy! Kiedy się jest na coś zdecydowanym w 100%, wszystko idzie znacznie łatwiej. Zarys mitycznej Patagonii powoli zaczął się wyłaniać z mgły. Kolejna Wielka Wyprawa Samolotowa, zaczęła przybierać realne kształty.
Parę słów o ogólnej koncepcji wyprawy. Argentyna, podobnie jak Australia, jest zbyt dużym krajem, by go zwiedzić za jednym zamachem. Nas jednak pociągała głównie Patagonia, którą byliśmy w stanie objechać w jakieś trzy tygodnie. Na tyle pozwalał nasz urlop.
Zdecydowaliśmy się na przełom października i listopada i termin był chyba optymalny. W Argentynie trwa wiosna. W Patagonii kończą się zimowe chłody. Sezon turystyczny jeszcze się na dobre nie zaczął. Nie ma tłumów i kłopotów z noclegiem.
Na dotarcie ze stolicy, do granicy Patagonii wystarczy jeden dzień intensywnej jazdy samochodem. Wychodząc z tego założenia, zrezygnowaliśmy z dostania się na miejsce samolotem i wypożyczyliśmy auto w Buenos Aires. Odbiór samochodu był na lotnisku. Dzięki temu unika się nieprzyjemnej jazdy po mieście, gdyż lotnisko międzynarodowe Ezeiza jest położone, "na wylocie" w kierunku południowym. Aby tam dotrzeć, trzeba się jednak nieco wykosztować na taksówkę z hotelu.
Planując urlop w Argentynie, zastosowałem swój sprawdzony sposób organizacji podróży. Zarezerwowałem, z dużym wyprzedzeniem, bilety lotnicze i samochód. No i oczywiście hotel w Buenos Aires, na początek i koniec podróży. W wyborze pozostałych noclegów zdaliśmy się na łut szczęścia. W dobie internetu okazało się to nawet łatwiejsze, niż oczekiwałem. Na każdej kwaterze było WiFi. Lepsze, gorsze, ale było. Oprócz pierwszego noclegu na trasie, który znalazłem z pomocą lokalnego biura informacji turystycznej, wszystkie kolejne rezerwowaliśmy z dnia na dzień, przez Booking.com. Ograniczało to nieco naszą mobilność, bo musieliśmy następnego dnia dotrzeć w określone miejsce. W zamian mieliśmy gwarancję, że nie będziemy spać w samochodzie. Jak zawsze, przy rezerwacjach "w ciemno", nie obeszło się bez przygód i niespodzianek, które dodawały smaku naszej wędrówce. Największą przygodą był, w tym przypadku, nocleg w motelu zbudowanym od podstaw, pod dyskretne randki... Czuliśmy się tam, cokolwiek mało komfortowo. Opuszczaliśmy przybytek z ulgą, przyrzekając sobie solennie, dokładniej studiować opisy obiektów.
Nasza wyprawa do Argentyny składała się z trzech elementów, które starałem się w skrócie osobno scharakteryzować.
Gdy ktoś się zapuści, tak, jak my, na samo południe Patagonii i dotrze do Rio Gallegos, w naturalny sposób narzuca się pragnienie, by dotrzeć jeszcze dalej - do Ziemi Ognistej, do Ushuaia. Tam kończą wyprawy ci, którzy wyruszają z Alaski, w celu pokonania obu Ameryk "z końca do końca". Tak, jak to uczynił przed półwiekiem Tony Halik. On sam uważał Ushuaia niemal za biegun południowy i twierdził, że widać stamtąd Antarktydę. Może. Ja, tak, jak Tony Halik, nigdy nie byłem na Antarktydzie. Nie byłem nawet w Ushuaia, choć mnie mocno pociągała. Niestety. Na przeszkodzie stało kilka utrudnień. Po drodze trzeba jechać przez Chile, a nie każdym wynajętym autem można przekraczać granicę. Trzeba, i to z dużym wyprzedzeniem zarezerwować miejsce na promie, więc trzeba już wcześniej dokładnie wiedzieć, kiedy się dotrze do Ziemi Ognistej. I trzeba dymać setki kilometrów szutrową drogą. Wymaga to oczywiście dodatkowego czasu, którego nam brakowało. Summa summarum - uznałem, że nie warta skórka za wyprawkę. Nic już nie poradzę na to, że pozostał lekki niedosyt.
Kiedy piszę te słowa, od pół roku nasza wspaniała podróż po Patagonii, jest tylko wspomnieniem. Odbyliśmy już kilka wypraw na odległe kontynenty. Ostatnia okazała się wyjątkowa, prawdziwa "wyprawa życia". Choćby nawet z tego powodu, że była dużym wyzwaniem, na granicy naszych możliwości. Dlaczego? Dlatego, że zawsze sami organizujemy sobie wyprawy i sami podróżujemy. Musimy liczyć wyłącznie na siebie. Dla profesjonalnych podróżników Argentyna jest zapewne bułką z masłem. Ale nie dla nas. Moje obawy były związane z brakiem znajomości hiszpańskiego, z szukaniem noclegów, z bezpieczeństwem. Marzenka, jak zwykle, naczytała się w internecie różnych panicznych relacji i negatywnych opinii. I jeszcze te obawy zwielokrotniła. Oto obraz Argentyny, wyłaniający się z jej czytanek.
Argentyna, a Patagonia w szczególności, to kraj w którym można się spodziewać kłopotów. Drogi w złym stanie, wiele gruntowych, trudno przejezdnych. Właściwie po Patagonii można się, w miarę bezpiecznie, poruszać wyłącznie autem terenowym. Kierowcy jeżdżą jak szaleni, nikt nie stosuje przepisów, zdarza się mnóstwo wypadków. Policja jest bezużyteczna i skorumpowana. Co chwilę zatrzymuje do kontroli i pod byle pretekstem wyłudza od cudzoziemców łapówki. Wszędzie trzeba płacić gotówką a trudno znaleźć bankomaty. I z reguły brak w nich pieniędzy. Stacje paliw są w Patagonii rzadko rozrzucone i często trzeba robić przerwy w podróży, w oczekiwaniu na dostawę paliwa. Nawet po kilka dni. Pomiędzy prowincjami nie wolno przewozić świeżej żywności i trzeba się żywić tylko konserwami. Argentyna to kraj niebezpieczny, częste są napady rabunkowe. Patagończycy potrafią szczególnie zawzięcie ścigać turystów. A Buenos Aires to prawdziwa stolica przestępczości, gdzie strach wyjść na ulicę. Jest prawie pewne, że zostanie się tam obrabowanym.
Gdy się człowiek naczyta takich historii, to stawia sobie pytanie: "po jaką cholerę się tam pchać ?". Ja sam zadałem sobie to pytanie trochę za późno, bo w samolocie, tuż przed lądowaniem. Rozdano deklaracje celne i zacząłem ją studiować. Według formularza, powinniśmy zapłacić cło w wysokości 50% wartości naszego dobytku, przekraczającego wartość 300$. (A przecież zabraliśmy m.in. smartfony, komputer, I-pada, lornetkę, lustrzankę, głośnik, itp.). W tej sytuacji zrobiłem jedyną sensowną rzecz: olałem deklarację. Zgodnie z przewidywaniami, żaden celnik nic od nas nie chciał. I tak, mniej więcej, podeszliśmy do tych wszystkich realnych czy wydumanych zagrożeń: zachowując zdrowy rozsądek, staraliśmy się je ignorować.
Dziś mogę z czystym sumieniem stwierdzić: warto było! Przebyliśmy prawie 10 000 km, wróciliśmy cali, zdrowi i zachwyceni wyprawą. A co z tymi mitycznymi niebezpieczeństwami?
Przestępczość. Oczywiście, że jest tam wysoka i jak ktoś ma pecha... Nad nami opatrzność czuwała. W Buenos Aires nie paradowaliśmy z portfelami na wierzchu. Korzystaliśmy z hotelowego sejfu. Staraliśmy się skromnie ubierać i nie rzucać w oczy. I oczywiście staraliśmy się mieć cały czas dobytek na oku. A w aucie nie zostawiać nic na widoku. Koniec końców, nikt nas nie napadł, nie obrabował, choć zdarzało nam się zapuścić w miejsca turysto niezalecane. Nikt też się nie włamał do samochodu, choć nie raz, wyruszając pieszo, zostawialiśmy go, z całym dobytkiem, w odludnych miejscach. W Patagonii czuliśmy się na koniec, niemal jak w domu.
Policja. Prawdą jest, że punkty kontroli są gęsto rozsiane. Zatrzymywano nas kilkukrotnie i ze dwa razy dokładniej sprawdzano dokumenty, pytano, gdzie jedziemy. A nawet spisywano. Nigdy jednak nie czyniono nam wstrętów ani, tym bardziej, nie wyłudzano łapówki.
Przewóz żywności. Dwa razy, na granicy prowincji trafiliśmy na kontrolę fitosanitarną. Polegała na otwarciu bagażnika. Wkrótce zapomnieliśmy, że taki problem w ogóle istniał!
Paliwo. W Patagonii sieć stacji paliw nie jest może gęsta, lecz zupełnie wystarczająca. Regularnie uzupełnialiśmy zbiornik i nigdy nie natrafiliśmy na brak paliwa. Zawsze płaciliśmy za paliwo kartą kredytową. Stacje są w większości duże, nowoczesne. Można na nich wypić kawę a nawet zjeść obiad. Załogi były uprzejme, choć nie mówiły po angielsku.
Bankomaty. Za paliwo można, jak wspomniałem wyżej, płacić kartą. Z noclegami, posiłkami i zakupami gorzej. Rzeczywiście, trzeba mieć zawsze zapas gotówki a bankomatów nie ma zbyt wiele, zwłaszcza w małych miejscowościach. I zdarza się, że brak w nich pieniędzy, szczególnie przy weekendzie. Wystarczy jednak zachować nieco dyscypliny, korzystać z karty, gdy to możliwe i uzupełniać zapas, gdy jest okazja a nie będzie problemu.
Ruch na drodze. Wielu Argentyńczyków prowadzi szybko i ryzykownie a na skrzyżowaniach pierwszeństwo przejazdu nie zawsze było dla mnie jasną sprawą, jednak uważam że trudność prowadzenia auta w Patagonii nie odbiega jakoś dramatycznie od Polski. Duże miasta rządzą się swoimi prawami. Nie sądzę jednak, by dla obcokrajowca jazda po Buenos Aires była trudniejsza, niż np. poruszanie się po Paryżu.
Jakość dróg. W Pampie nie mieliśmy potrzeby zjeżdżać z asfaltu. Zwiedzając Patagonię, wcześniej czy później, jedzie się szutrówką. Asfalty są bardzo różne. Od odcinków płatnych, przypominających autostrady, po wąskie trakty, na których asfalt bywa tylko, poruszonym i dziurawym, wspomnieniem. Szczególnie w Pampie. Wiele dróg w Patagonii wyasfaltowano całkiem niedawno i są w bardzo dobrym stanie. Przez pustkowia podróżuje się zwykle z dużą prędkością. Jednak zawsze i wszędzie trzeba być czujnym, bo wszędzie zdarzają się niespodziewanie głębokie dziury, na których można uszkodzić podwozie. Dopóki nie pada deszcz, nie trzeba się obawiać dróg szutrowych. Są zwykle szerokie i dość gładkie. Problemem pozostaje kurz i kamienie spod kół ale nam się szczęśliwie udało uniknąć uszkodzenia szyby. Naszym "gównianym" autkiem Renault Logan, dotarliśmy do paru pięknych punktów widokowych nawet najbardziej stromymi i wyboistymi szutrówkami. Wolno, ostrożnie, lecz bez problemu. Koniec, końców, jeśli ktoś nie planuje w Patagonii zapuszczać się w jakieś, naprawdę dzikie ostępy, osobowy samochód mu zupełnie wystarczy. Wynajęcie terenówki jest trudne, bardzo kosztowne i w większości przypadków bezcelowe.
Język. Poza paru ośrodkami turystycznymi o międzynarodowym znaczeniu, znajomość angielskiego czy obecność angielskich napisów, jest znikoma. Przez większość wędrówki, można się obejść bez towarzystwa osoby, znającej hiszpański. Jednak wcześniej czy później, zdarzała się sytuacja, w której nieoceniona była moja znajomość, choćby paru hiszpańskich słów. Resztę załatwiała mowa ciała, uczynność i pozytywne nastawienie do obcokrajowców, okazywane przez Argentyńczyków. Na szczęście, są to na ogół ludzie praktyczni, nie komplikujący niepotrzebnie życia sobie ani innym.
Na koniec smutna refleksja. Po każdej Wielkiej Wyprawie Samolotowej, którą odbędziemy z Marzenką, wytwarza się osobista więź z odwiedzonym miejscem. I dlatego, osobiście odbieramy wszelkie nieszczęścia, które po jakimś czasie, poznanych miejsc dotykają. Tak było z Japonią, spustoszoną przez Tsunami. Tak było z Nową Zelandią i Chile, nawiedzonymi przez trzęsienia ziemi. Tym razem nieszczęście dotknęło Argentynę już podczas naszego pobytu. Było to zaginięcie okrętu podwodnego ARA San Juan, wraz z całą załogą. Solidarni z Argentyną, żyliśmy poszukiwaniami, rosnącym dramatem załóg marynarzy. Dziwne, lecz nasza wyprawa stała pod znakiem zaginięć. Przez cały pobyt prześladowało nas ogólnonarodowe hasło: "Gdzie jest Santiago?", pod którym raz po raz organizowano demonstracje. Chodziło o zaginionego po starciu z policją, Santiago Maldonado, indiańskiego działacza z Patagonii. Wkrótce do Santiago dołączył San Juan!
Oczywiście, po powrocie do Polski, okazało się, że tutaj te sprawy nikogo nie obchodziły. Po pół roku nikt ich nie pamięta, oprócz nas. Marzenka wciąż sprawdza, czy coś jest nowego w tych sprawach. Niestety. Ani okręt, ani Santiago, do tej pory się nie znaleźli.