Zwierzyniec i Sandomierz,
Jeszcze raz udała się nam majówka!

Już raz o naszej rowerowej majówce pisałem, ale najwyraźniej z wiekiem lubię się powtarzać.
Oboje z Marzenką, jesteśmy zarażeni wirusem włóczęgi. Niestety, jak większość śmiertelników, jesteśmy ograniczeni czasem i ograniczeniami finansowymi. Wtłoczeni w sztywne ramki: kalendarze układane przez naszych pracodawców i ustalone przez nich pensyjki, wykorzystujemy każdą okazję by się wyrwać z domu. Pomiędzy dwoma skrajnościami: wielką wyprawą samolotem na antypody a spacerem do Wilanowa, jest wiele innych, pośrednich okazji, by wyruszyć. Wśród nich oczywiście poczesne miejsce zajmują długie weekendy. Na czele z tym najważniejszym, najprzyjemniejszym - majówką. Bywają lata, gdy praca staje na przeszkodzie. Tym bardziej delektujemy się, kiedy majówka "wypali" i dojdzie do skutku. Możemy nazwać ją nową świecką tradycją, stałym punktem w kalendarzu.

Minęło kilkanaście lat od czasu, gdy podczas jednej z majówek, nieco przez przypadek, trafiliśmy do Zwierzyńca na Roztoczu. Spodobało nam się tak, że regularnie do Zwierzyńca powracamy. To miejsce wydaje się po prostu idealne na majowe wypady. Zwłaszcza, gdy ma się do dyspozycji rowery.

Nie my jedni odkryliśmy uroki Zwierzyńca. Z roku na rok było trudniej o nocleg i o miejsce w restauracji. Gdy pogoda dopisuje, niewielką miejscowość a raczej jej turystyczną część, oblegają tłumy. Odkąd pojawiła się nasza maszyna wyprawowa, nasza 'Dysharmonia", już nam to nie przeszkadza. Mając własny dach nad głową na kółkach, zawsze znajdziemy miejsce trochę miejsca na kempingu. A jak nie mamy dość cierpliwości by polować na stolik w gospodzie, możemy sobie przyrządzić posiłek na własnej kuchence.

Majowa wyprawa oprócz czystego relaksu, pełni jeszcze jedną, ważną funkcję. Oto budzimy z zimowego snu Dysharmonię. Pierwszy raz w sezonie, ładujemy na samochód naszą kempingową kabinę. Po długiej przerwie wszystko testujemy, poprawiamy, uzupełniamy. Tak, by uniknąć przykrych niespodzianek, gdy będziemy wyruszać na wielką wakacyjną wyprawę. Majówka to nasz poligon doświadczalny. Bywa na tyle chłodno, by wypróbować ogrzewanie, na tyle deszczowo, by sprawdzić szczelność. Kiedy wyposażyliśmy Dysharmonię w dwa pokładowe składaki, przetestowaliśmy nowy wynalazek właśnie w Zwierzyńcu. Skonstruowany przez mnie bagażnik sprawdził się wówczas wyśmienicie. Okazało się jednak, że składaczki z małymi i wąskimi kółkami nie nadają się na piachy i wertepy. Owszem, nasze Dahony są rewelacyjne w dużych miastach i na gładkich asfaltowych dróżkach. Lecz na roztoczańskie bezdroża, nie ma jak rowery górskie. Dlatego ostatnio, pakując się na majówkę, wciskamy z trudem dwa duże rowery do naszej ciasnej kabiny.

Zwierzyniec kojarzy się nam już nieodłącznie z majówką, ale zawsze i nie tylko tam spędzamy długi weekend. Przede wszystkim jesteśmy nomadami - amatorami. Pewnego roku pobyt w Zwierzyńcu był zbyt długi a może zbyt nudny. Tak, czy owak przyszło nam do głowy przenieść się w inne strony. I... wylądowaliśmy w Sandomierzu. Powód jest prosty - gdzie w pobliżu znaleźć inny, tak fajnie położony, tak przyjazny kemping, jak w Sandomierzu? I jak już raz się tak przytrafiło - zaczęło się powtarzać. Jeśli zaczynamy majówkę w Zwierzyńcu, kończymy ją w Sandomierzu.

Zabrałem się za tę pisaninę mając świeżo w pamięci ostatnią taką wyprawę. W tym roku pogoda nas nie rozpieszczała. Ale choćby nawet cały czas miało padać, jestem przekonany, że byśmy się wybrali z ochotą. Może nie brzmi to zbyt szczerze, gdyż właśnie grzeję się (służbowo) w majowym egipskim słońcu.

W tym roku majówka nie była zbyt długa, nie miała szans nas znudzić. Zwłaszcza, że w naszym przypadku przygotowania trwają bardzo długo. Najpierw trzeba się zapakować w domu, potem dotrzeć z Warszawy do Rzeszowa. Akurat wówczas, gdy wszyscy ruszają na majówkę. Potem trzeba pojechać po budę. Zainstalować ją na naszym pikapie. Zamontować akumulator, zatankować wodę. Przepakować się, zabrać sprzęt turystyczny, rowery... Tak, naprawdę, to dużo wytężonej pracy. Lecz przygotowania do wyprawy, to swoista, masochistyczna przyjemność. Gorzej, gdy już po wszystkim, kiedy trzeba się szybko przepakować i wracać do codzienności.

Do Rzeszowa dotarliśmy po północy. Wczesnym rankiem wyruszyliśmy po kabinę. Kilka godzin przygotowań i około południa mogliśmy nareszcie wyruszyć. Pierwszy etap wiódł przez Przeworsk, Jarosław i dalej w stronę Cieszanowa. Najkrótsza droga do Zwierzyńca wiedzie zupełnie inaczej, jednak przy okazji takich wypraw staramy się poznawać całe Roztocze. Tym razem zatrzymaliśmy się w miasteczku Narol. Tam wydobyłem swój rower i ruszyłem na okrężną trasę po okolicy. Marzenka była w nastroju rowerowym i wolała zwiedzać na własną rękę miasteczko. To jest coś, co nazywamy kombo. Kombinacja wyprawy rowerowej z inną aktywnością. Tak, by wszyscy byli zadowoleni. Podobno odwiedzanie sklepów w takiej małej mieścinie, jak Narol, korzystanie z miejscowych salonów usługowych, jest pouczającą rozrywką. Tu życie płynie inaczej, niż w stolicy...

A ja, jadąc bocznymi, dziurawymi drogami, dotarłem do uzdrowiska Horyniec. Powróciłem przez Werhratą. Asfaltową drogą o znikomym ruchu samochodowym. Trasa miła, relaksowa, niewymagająca. Narol żegnał mnie i witał kroplami deszczu, lecz ogólnie pogoda okazała się łaskawa.

Z Narola jeszcze wiele kilometrów do Zwierzyńca. Osiągnęliśmy bazę (którą, jak zawsze był kemping "Echo") późnym popołudniem. Rzuciwszy kotwicę ruszyliśmy zaraz na tradycyjną rundkę wokół stawu. Głównie po to, by sprawdzić, czy nareszcie wraca do życia bar w browarze. Niestety, wielkie otwarcie zapowiedziano dopiero na 1 czerwca. Widać na uczestnikach majówki im nie zależy... Szkoda. Kolacja, tradycyjnie we Młynie. Ludzi jeszcze niewielu, bez trudu znaleźliśmy stolik. Ciemności zapadły zdecydowanie za wcześnie.

Nazajutrz już nie było taryfy ulgowej - Marzenka musiała wsiąść na rower. Zwłaszcza, że pogoda zapowiadała się idealnie. Obiecałem jej lajtową trasę i wyruszyliśmy. Najbardziej lajotwa i tradycyjna trasa, klasyka gatunku, wiedzie obok stawów Echo, płatną leśną dróżką do Florianki. Jechało się przyjemnie i lekko, więc nie miałem trudności, by namówić Marzenkę na kontynuację wycieczki o kolejny klasyczny etap - do Górecka Kościelnego. O dziwo trasa od rana zaroiła się od rowerzystów! W Górecku tradycyjne lody pod kościołem i odwiedziny kapliczki na wodzie. Niestety, okazało się, że pogoda wcale nie była tak sprzyjająca, jak się zapowiadała. Chłodno, przelotne deszcze. Trzeba było wracać, nim się rozpada na dobre. Pogoda jeszcze raz zrobiła niespodziankę - nim dotarliśmy na kemping, zrobiło się znów ładnie. Ale my już nie ryzykowaliśmy i pozostaliśmy w Zwierzyńcu. W międzyczasie miejscowość zaroiła się od turystów. Pieszych, zmotoryzowanych, rowerzystów. Wypożyczalni rowerów namnożyło się tyle, jakby w Zwierzyńcu jazda na bicyklu była tu równie obowiązkowa, jak przejażdżka na wielbłądzie pod piramidami. Zadziwiające, lecz wystarczy się oddalić trochę od Stawu kościelnego, w stronę centrum miejscowości i nagle robi się pustawo i spokojnie.

Następnego ranka przyszła pora pożegnać Zwierzyniec, ale nie Roztocze. Zwinęliśmy się z kempingu i pojechali do Józefowa by urządzić sobie kolejne "kombo". Po drodze zażartowałem, że dziś nie będzie tylu rowerzystów. Tymczasem, gdy dotarliśmy na miejsce.. . cały rynek w Józefowie zapełniali kolarze. Odbywał się jakiś masowy rajd i gdy ruszyłem w swoją trasę, od razu ktoś wskazywał mi, że jadę w złym kierunku, bo rajd pojechał tam... Wycieczka, którą sobie zaplanowałem, wiodąca głównie znakowanymi szlakami pieszymi, okazała się zbyt ambitna. Bez trudu dotarłem znów do Górecka i dalej, do miejscowości Sigła. Ale za tą wioseczką szlak ginął bez śladu wśród podmokłych łąk, które okazały się po prostu bagnem. Nie było śladu szlaku ale były ślady paru rowerów. Jacyś ambitni kolarze się tu zapuścili... Wkrótce ujrzałem ich samych w oddali. Dzielnie brnęli w zarośla. Próbowałem za nimi podążać ale gdy się przekonałem, że idą w złym kierunku i wyraźnie tracą odwagę, skręciłem. Wreszcie z wielkim trudem wyrwałem się z bagna, potem przebyłem w bród kanałek i znów mogłem wsiąść na rower. Niestety, ten odcinek specjalny wyssał ze mnie siły i kosztował dużo czasu - musiałem skrócić trasę. Ze wsi Osuchy do Fryszarki szlak wiódł leśnym duktem przez tereny ciężkich walk partyzanckich. Opisywały je świeżutkie tablice informacyjne. Ciekawe ile czasu zajmie wandalom by się z nimi rozprawić? A może skryte w lesie przetrwają? Z Fryszarki już prosto, jak strzała "unijną" leśną drogą do Józefowa. Ostatnia góra obok kamieniołomu i już w mieście. Spotkanie z Marzenką, która podobno też się nie znudziła...

W programie dalej był jeszcze jeden żelazny punkt - posiłek w Zagrodzie Guciów. Podjechaliśmy tam, a jakże. Lecz ten mini-skansen przeżywał takie oblężenie, że nawet się nie zatrzymaliśmy. Od razu kierunek - Sandomierz.

Po zainstalowaniu się na kempingu Browarnym, wdrapaliśmy się bez zwłoki na Starówkę. Podobnie, jak w Zwierzyńcu, tradycyjna wizyta w Sandomierzu składa się z mniejszych tradycji. Takich, jak kolacja przy rynku, piwo w Kordegardzie. Tradycyjnie, szybko zrobiło się późno i trzeba było wracać.

Nadeszła sobota. Trasy wokół Sandomierza w niczym nie przypominają roztoczańskich, lecz przemierzanie kwitnących sadów i nadwiślańskich łąk jest pełne uroku. Sobota miała być rowerowa. Niestety. Pogoda znów nie była łaskawa. Deszcz, deszcz, deszcz. Prawie przez cały dzień. Zapuszczanie się w takich warunkach w lessowe wąwozy to kiepski pomysł. Rowery musiały pozostać, przypięte do latarni. A my? My już przed laty w Sandomierzu wszędzie byliśmy i wszystko widzieliśmy. Ale to nic, tradycja najważniejsza. Iść tam, gdzie jest otwarte i gdzie można się schronić przed deszczem. Po raz n-ty zwiedzić trasę podziemną, zajrzeć do katedry, do świętego Jakuba. W planie był też Dom Długosza, lecz okazał się mało gościnny - z okazji święta krótko czynny. Za to muzeum na zamku okazało się odświętnie otwarte aż do 20! I tam zakończyliśmy naszą sandomierską wędrówkę...

Niedzielny poranek. Niestety! Czas się żegnać z Sandomierzem. Poranny spacer na rynek zbiegł się ze startem wielkiej ilości kolarzy do wyścigu MTB. Piliśmy kawę w towarzystwie zawodników , podziwiając niekończącą się paradę, sprzętu i strojów. Idąc na kemping, zazdrościliśmy nieco kolarzom, że ruszyli jakubowym szlakiem między sady a my musimy wracać do codzienności.

Po pożegnaniu Sandomierza, ostatni postój. Ostatnia atrakcja majówki - pałac w Dzikowie. Pałac został ostatnio wyremontowany za pieniądze cioci Unii i podobno jest bardzo promowany. Promocja promocją, ale w wolny dzień majówkowy muzeum zamknięto na głucho. Na szczęście nie zależało nam na wejściu do środka i przechadzka po parku w zupełności nas usatysfakcjonowała. Tam się zakończyła tradycyjna majówka. Pozostała tylko droga powrotna.

Nie będę przytaczał statystyk - ile razy odwiedziliśmy do tej pory Zwierzyniec, ile razy byliśmy w Sandomierzu. Nie będę analizował, czy pozostała tam jakaś atrakcja, której jeszcze nie odkryliśmy. Przyjeżdżanie tam co roku byłoby zbyt nudne. Oba miejsca, pozostając pozornie takie same, wciąż się zmieniają, ewoluują. W okolicach można wytyczyć niezliczone trasy rowerowe. Z pewnością tam kiedyś powrócimy. Jeśli tylko będzie taka możliwość.

Powrót
Back