Bieszczady raz jeszcze, bo my się nie poddajemy.

Lata szybko mi lecą i zbliża się wiek trolejbusowy (a co to oznacza wiedzą starzy Warszawiacy, inni niech się domyślą). Z wiekiem staję się wręcz natrętnie refleksyjny. Do wszystkiego usiłuję dorobić filozofię, jakiś głębszy sens. Ot, choćby ostatnia wyprawa w Bieszczady.

Mógłbym oczywiście tylko wspomnieć, iż byliśmy dwa dni w Ustrzykach Górnych. Że weszliśmy na Połoninę Caryńską i na Tarnicę przez Szeroki Wierch. A potem zamieścić nieco zdjęć. I co? I nic! Nieobeznanym z Bieszczadami nic by to nie mówiło, bywalcy może lekceważąco wzruszyliby ramionami: phi, też mi coś! I mieliby rację. Bo to nic takiego. Przynajmniej bez umieszczenia rzeczy w kontekście, bez dorobienia ideologii. Ale ja ją zaraz dorobię, bo tak lubię.

Kiedy ktoś jest młody, nie potrafi swego położenia w pełni sobie uświadomić. Oczywiście, w naszych materialnych czasach nie na wszystko może sobie pozwolić lecz gdy choć trochę chce, to znajdzie zawsze czas i siły by robić rzeczy znane i próbować nowych. Pograć w piłkę? Iść na imprezę? Zacząć nurkować, szybować, grać w bilard? Skoczyć na rajd po górach... To żaden problem jeśli się chce. Młody człowiek może wszystko i często myśli, że tak będzie zawsze. Nie musi się spieszyć...
Potem kończą się szkoły, dorosłe życie zastawia pułapkę. Praca, rodzina, obowiązki. Zarzuca kolejne, cienkie, niewidzialne nitki pajęczyny. Oplata nimi, dusi, ogranicza, spowalnia ruchy. Aż na koniec, jeśli człowiek nie walczy, przykuwa go na dobre do fotela przed telewizorem i stolika w ogródku piwnym. Oj, nie wszyscy, jasna sprawa, że nie wszyscy. Są przecież prawdziwi pasjonaci, którzy robili, robią i będą robić to, co lubią, bez względu na wszystko. Jest też osobna grupa. Starsi i młodsi ludzie sukcesu. Im wręcz wypada przelewać pot w fitness klubach czy na korcie. Pobierać lekcje golfa czy pilotażu. Narażać cenne zdrowie jeżdżąc konno i co tam jeszcze. Ich czas jest zbyt wartościowy by go banalnie marnować przed telewizorem.

My z Marzenką nie chodzimy po górach regularnie lecz okazyjnie. Bywaliśmy m.in. w Bieszczadach, Tatrach, Pieninach, na Babiej i Baraniej Górze. Mamy plany kolejnych wypraw. Choć są skromne, plany wciąż się odsuwają w bliżej nieokreśloną przyszłość. Tym bardziej nowy wypad w Bieszczady sprawił nam satysfakcję. Bo choć nie należymy do starych wygów jeszcze się nie poddajemy i nie powiedzieliśmy górom ostatniego słowa.

                    

Ustrzyki Górne Anno Domini 2008.
Ruch samochodów jak w centrum Warszawy. Na szlaki wyrusza się z parkingów. Kupuje się bilet w góry, jak do cyrku lub ZOO.

Wiedzieliśmy, że chcemy się wybrać w Bieszczady, by powspominać urlop i pożegnać lato. Mieliśmy w planie dwa warianty. Gdyby było brzydko ruszylibyśmy do Soliny. Mieszać się z tłumem letników, błąkać się po koronie zapory od knajpki do knajpki. Ale słońce wesoło świeciło i ruszyliśmy prosto do Ustrzyk Górnych. Kto był tam choć raz, ten wie, że nie ma innego wyjścia, jak ruszyć na szlak. Nie byłem w Ustrzykach wiele lat. Przybyło chyba knajp i samochodów, nowy asfalt zastąpił wyboje do Wołosatego. Poza tym niewiele się zmieniło. Tu i tam zmieniono w detalach przebieg szlaków i nie warto korzystać z nieaktualnych map.

                    

Na szczęście góry stoją, jak stały. Ciągle coś w nich żyje.
Nadal idąc pod górę trzeba można się spocić. Można się cieszyć z osiągnięcia szczytu. I zejście bywa strome. To się nie zmieniło...

Pierwszego dnia, w piątek po południu zakotwiczyliśmy Dysharmonią na starym dobrym kempingu w Ustrzykach. Mieliśmy tam zabawną (?!) przygodę. Bo choć kemping od zawsze należy do Polskiej Federacji, ma nadany przez nią numer, ma nawet rekomendację to nikt ale to NIKT w recepcji nie miał o tym bladego pojęcia. I co charakterystyczne - ta żenująca niewiedza zamiast wstydu wywoływała w młodym personelu arogancję. Cóż, amatorszczyzna w sektorze usług jest wciąż jedną z plag kraju nad Wisłą.
Po dobrym obiedzie ruszyliśmy skorygowanym czerwonym szlakiem na Połoninę Caryńską. Widoki tego dnia były dalekie i piękne. Po dotarciu na najwyższy szczyt zeszliśmy na przełęcz pod Rawką i wrócili asfaltową szosą. Niestety nie dało się inaczej bo Marzence niedobrane buty obtarły nogi.

             

Dzień pierwszy. Stajemy na szczycie Połoniny Caryńskiej

                    

A widoki były piękne owego dnia i dalekie.

Nieco długi i monotonny marsz powrotny drogą. Nie zawsze można tego uniknąć...

Następnego dnia Marzenka wykazała hart ducha - obkleiła rany plastrami i była gotowa wyruszyć. "Zaatakowaliśmy" Tarnicę przez Szeroki Wierch, potem zeszliśmy do Wołosatego. Pogoda się zepsuła, niebo zrobiło się mgliste a po południu pojawiły się mżawki i przelotne deszcze. Lecz wyprawa była udana, przyniosła radość i satysfakcję. Mieliśmy dość sił by wieczorem pospacerować po Ustrzykach, odwiedzić Zielony Domek czyli malutkie muzeum turystyki bieszczadzkiej.

                    

Dzień drugi. Podejmujemy wyzwanie i docieramy na nieco zatłoczony wierzchołek Tarnicy. Zrobić mu zdjęcia bez kogoś w kadrze - nie sposób!

      

Nieco wspomnień i sentymentów. Szczyt Tarnicy dziś i przed 22 laty...
Przybyło lat i kilogramów. A co z rozumem?

      

Z ulgą zbliżaliśmy się do Wołosatego.

             

Krajoznawcza przechadzka po Ustrzykach.
Filary mostu wąskotorowej kolejki leśnej, tędy dawniej biegł czerwony szlak. Kulturalna wizyta w muzeum... i klasyczne zakończenie wieczoru.

W nocy przyszła ulewa. Padało i padało, rankiem nie pozostało nic innego, niż odcumować i wyruszyć w drogę powrotną. Nieco dłuższą trasą - przez Cisną, Baligród i Dynów. Powróciliśmy do domu z mocnym postanowieniem, by znów ruszyć w góry. Tylko Marzenie potrzeba nowych butów, bo te które ma, choć nowe Alpinusy, są do niczego.

             

Krzemień, Halicz, Rozsypaniec. Dla mas pozostają poza zasięgiem.
Mogą sobie na te góry z daleka popatrzeć. Pod warunkiem, że wiedzą, co jest co.

Na zakończenie nasuwają mi się dwie uwagi natury ogólnej.
W najlepsze rozwija się turystyka. Lecz nie górska a górsko-zmotoryzowana. Towarzystwo wybiera z sieci szlaków "samo gęste" - krótkie atrakcyjne odcinki z dobrym dojazdem na początku i końcu. Na szlak wyrusza się samochodem i w ten sposób się wraca. Parkingi przy początkach szlaków się rozrastają, przybywa dowożących wygodnie busów.
Łatwo było obserwować to zjawisko. Pomimo mglistej pogody z Wołosatego tłumy wspinały się zawzięcie na Tarnicę. Wchodzisz na Tarnicę, raz - dwa i Bieszczady zaliczone! To było prawdziwe pospolite ruszenie - niektórzy w sandałkach, lakierkach, był nawet gość w marynarce. Już mało kto ruszał spod Tarnicy dalej - na Halicz i Rozsypaniec. A na szlaku Bukowym Berdem trudno było kogokolwiek wypatrzeć. Ot, taki znak czasu.

I druga rzecz. Na szczyty docierały gromady ludzi. Większość miała aparaty fotograficzne. Niektórzy nawet uwieczniali historyczne chwile za pomocą telefonów komórkowych z kamerą. Ale nie spotkałem nikogo, kto by się posługiwał popularną dawniej panoramą górską. I teraz nie wiem, czy ci ludzie tak dobrze znali Bieszczady, iż bezbłędnie z pamięci rozpoznawali odległe szczyty. Takim panorama niepotrzebna. A może po prostu ich wcale nie interesowało to, co ze szczytu widać. Ważne było samo wspinanie się. Mówią sławni alpiniści i himalaiści, iż zdobywają szczyty tylko dlatego, że istnieją.

A więc zapewne, w gruncie rzeczy ja, wchodząc na Tarnicę w butach na Vibramie i wypatrując zawzięcie z panoramką w ręku w mglistym powietrzu dalekich szczytów, mam mniej wspólnego z duchem Edmunda Hillarego i Wardy Rutkiewicz, niż pan, który tam dotarł w klapkach by pstryknąć komórką krzyż na szczycie. Jak to pozory mylą...

Powrót
Back