Narodziny Dysharmonii czyli naszej Maszyny Wyprawowej.

Od tego roku podróżujemy Dysharmonią. Nie wzięła się nagle i znikąd. Mógłbym o jej genezie wspomnieć choćby przy okazji opisu ostatnich wakacji, który zamierzam zamieścić. Lecz przydługi wstęp byłby nie na miejscu a mocno skrócony byłby nierzetelny, nie w moim stylu. Słowem, postanowiłem opisać jak to było z Dysharmonią, na osobnej stroniczce.

Nasz sposób spędzania urlopu, wypracowany i udoskonalany przez lata przedstawiłem już wcześniej. Wciąż na wakacjach wędrujemy, zmieniamy nieustannie miejsce a przy tym liczymy się z kasą i dlatego najczęściej korzystamy z kempingów. A z kempingami bywa różnie. Szczególnie w kraju nad Wisłą. Sieć kempingów w Polsce nigdy nie była imponująca ale w PRL-owskich czasach powszechnej biedy i mizerii przeżywały dni swojej chwały - w najatrakcyjniejszych miejscach były zawsze pełne. Dziś ilość oficjalnych kempingów i pól namiotowych znacznie zmalała. Te, które są położone nad morzem oraz nieliczne zlokalizowane nad jeziorami i w górach cieszą się jeszcze jaką-taką popularnością lecz pozostałe świecą pustką, czasem przerażającą. Może wynika to z powszechnego przeświadczenia, iż biwak pod namiotem to głównie miejsce dla młodzieży, którą już stać na alkohol, na grilla lecz jeszcze nie mają na pensjonat czy agroturystykę. Stary namiot, gitara, piwo, ognisko i rykowisko do białego rana. Czasem faktycznie to tak wygląda. Lecz nawet młodzież woli wygody i coraz częściej okupuje domki kempingowe a nie pole namiotowe. Mamy w Polsce i takie miejsca, których sława wykracza daleko poza granice - jak Kraków, Białowieża, Częstochowa. Ciekawa rzecz - zlokalizowane przy nich kempingi zaczynają przypominać zagraniczne a nie chodzi mi wcale o jakość usług. Chodzi raczej o klientelę. Bo zagranicą, w Skandynawii, Holandii, Niemczech a zapewne i innych krajach kempingi mają się całkiem dobrze. Tyle, że wyglądają inaczej niż u nas. Zachodnie kempingi przeszły ewolucję, podobna tylko bardzo przyspieszona czeka polskie, te które przetrwają.

     

Kemping w Skorzęcinie i kemping w Uppsala. Dwa inne światy. Co je łączy? Chyba tylko nazwa.

Jak sięgnę pamięcią, kemping u nas to był kawał placu usiany gęsto namiotami. Wśród tego motłochu, jak arystokratka, pyszniła się czasem tu i tam przyczepa kempingowa. Zupełnym rarytasem, egzotyką był samochód kempingowy czyli domek na kółkach, czyli kamper. Gdy się udało spotkać podobny unikat, była to najczęściej wersja starego Volkswagena - busa na holenderskich tablicach. Mijały lata i dziś przyczep czyli karawanów jest trochę więcej, surowe niewiadówki i wypasione dwuosiowe pałace. I coraz więcej kamperów - małych i tych wielkich, luksusowych. U nas jednak wciąż te pojazdy są tylko dodatkiem do mocno już przetrzebionego pola namiotowego. Wystarczy jednak przekroczyć granicę, przepłynąć Bałtyk a okaże się, że w takiej Szwecji czy Holandii właśnie kampery i karawany robią tłok na każdym kempingu. Bardzo nieliczne tam namioty, które wegetują jeszcze gdzieś skromnie w kąciku to domena biednych studentów, polskich zbieraczy jagód i paru oryginałów.
Są w Polsce kampery, lecz to wciąż stwory dziwne. Nowy samochód kempingowy kosztuje fortunę, stary, używany, jest tańszy lecz i tak ma w sobie coś z prywatnego jachtu - kosztownej, luksusowej zabawki, którą trzeba utrzymywać cały rok a cieszyć się można przez krótki sezon. Są firmy, gdzie można kampera wynająć za ciężkie pieniądze, jak wyczarterowanie dobrego jachtu. Kto już wyłoży tyle kasy, ten woli żeglować po Adriatyku a nie po zalewie rzeszowskim. Kto wynajmuje kampera, ten rusza do Włoch czy Hiszpanii. Niewielu chce jeździć po Polsce więc i kempingi są puste. Łatwiej u nas spotkać Niemca czy Holendra niż rodaka w kamperze. Może rozwlekle się o tych kempingach rozpisałem lecz cóż dziwnego, skoro są bazą naszych urlopów. Nie odkryję Ameryki stwierdzeniem, że kampery są nieuniknioną przyszłością również polskich kempingów.

           

Fioletowy żółwik. Nasz mały chiński namiocik. Do ekspresowego rozbijania i zwijania.

Miałem wspaniały stary, malutki fioletowy namiocik. Szybki w postawieniu i zwinięciu. Potem dokupiliśmy nowy, zielony. Większy, wygodniejszy. Na dłuższe postoje i złą pogodę bo ten mały przemakał. Woziliśmy oba. Miło było robić sobie jedzenie w obszernym przedsionku, gdy o płótno bębnił deszcz a skorki i pająki, nasi liczni goście przyglądali się nam beznamiętnie. Wspaniała rzecz - namiot. Lecz my z Marzeną nie byliśmy ślepi, potrafiliśmy też myśleć i wiedzieliśmy dobrze, że wiecznie z namiotem jeździć nie możemy i ta epoka dobiega końca.

           

Po latach spędzonych w żółwiku zielony Domeyko był dla nas na początku jak czterogwiazdkowy hotel.

Ten i ów może się zdziwić, skrzywić się może z niesmakiem, iż wytrwaliśmy w namiocie tak długo. Bo ten ktoś nie wie lecz my wiedzieliśmy, że trudno byłoby się wkręcić z przyczepą w wąskie uliczki starego miasteczka, jeszcze trudniej byłoby zawrócić z nią na leśnym dukcie. A niech ktoś próbuje długim jak autobus kamperem, zaopatrzonym w małe kółeczka, przebyć w bród rzeczkę albo piaszczystą wydmę w poszukiwaniu zapomnianego grodziska lub kurhanu. A taki właśnie jest nasz wakacyjny szlak - czasem autostradą, czasem bezdrożem. I kiedy w końcu trafiło się nam zobaczyć wymarzony wehikuł, przypominał raczej pojazd wojskowy niż kampera. Rok po roku bez odpowiedzi pozostawało pytanie: jeśli nie namiot, to co? Do tego wielkiego pytajnika mogliśmy śmiało mocować linkę od tropiku. Mijał sezon za sezonem. Aż stała się rzecz dziwna, bo nie lato a zima przyniosła nowe rozwiązanie. Inspiracja przyszła nagle podczas podróży służbowej do Szwecji. Miałem ochotę wykrzyknąć Eureka! jak Archimedes. Kiedy wróciłem do domu, mój pomysł szybko przypadł do gustu Marzence. Już wiedzieliśmy czego chcemy. Ale od pomysłu do przemysłu było jeszcze daleko.

     

Jako prawdziwi podróżnicy przez lata marzyliśmy o takich wyprawowych maszynach.

Najpierw czekała nas wymiana samochodu. Stare Pajero służyło nam wiernie lecz jego stan już od lat był dobrym pretekstem by się zbytnio nie oddalać od domu. Mechaniczne serce biło jeszcze zdrowo lecz podwozie toczyła osteoporoza i raz po raz wysiadała instalacja elektryczna. Na koniec nasz samochodzik upadał na zdrowiu coraz szybciej. Trzeba było poszukać następcy i potrzebowaliśmy pickupa.
Pickup, zwany czasem półciężarówką, wiódł w Polsce swój pracowity żywot na uboczu głównej motoryzacyjnej sceny. Od zawsze przemykały skromnie, nie przykuwając uwagi, jakieś Warszawy, Fiaty, Syrenki Bosto i pokraczne Tarpany. Gdy kraj nad Wisłą zalała fala demokracji i używanych aut z zachodu, były wśród nich różnorodne pickupy ale ciągle pozostawały w cieniu. Inaczej bywa w szerokim świecie. Choćby w takim USA. Półciężarówka jest tam tym, czym kiedyś był koń - powszechnym narzędziem ciężkiej pracy, lecz zarazem obiektem miłości, niemal kultu. Są rejony świata, od Ameryki Środkowej po kraje arabskie, w których pickup to nie tylko podpora motoryzacji lecz niemal cywilizacji. Pickup może wszystko - zastąpić wywrotkę, autobus, dom nawet czołg, gdy zamontować na nim działko. Na Bliskim Wschodzie szczególne miejsce zajmuje Toyota Hilux, są oczywiście i inne ale w zdecydowanej mniejszości. Wśród masowych użytkowników są tak sławne instytucje, jak Hamas, Hezbollah, Taliban czy kartel narkotykowy z Medllin. Można wymieniać bez końca.


Są na świecie pickup-y różne.

Za to w Polsce pickup wyszedł z cienia w krąg reflektorów i stał się gwiazdą, niemal z dnia na dzień. I, co ciekawe, wcale nie w swojej najpopularniejszej w świecie, klasycznej postaci. Nagle zaroiło się od jego czterodrzwiowych wersji z napędem na cztery koła. Taki double cab 4X4 przemienił się niepostrzeżenie z osobliwego mutanta w synonim pickupa, sam stał się klasyką. Po części źródło fenomenu leży w tym, że pickup zastąpił, jak sądzę, legendarne auto z kratką. Wszędzie trafiają się kuriozalne regulacje prawne. Ale polskie przepisy, pozwalające np. zarejestrować sportowe Audi TT jako ciężarówkę i korzystać z idących za tym ulg to dziw na szerszą skalę. Wystarczyło, by autko miało odpowiedni glejt, zwany chyba homologacją i tę nieśmiertelną kratkę przed tylną szybą a już można było czerpać garściami radość z jazdy, odliczając przy tym podatek VAT czy co tam jeszcze. Coś chyba drgnęło w przepisach bo zaczęły się mnożyć, jak grzyby po deszczu, czarne, rzadziej srebrne Nissany Navara. A za nimi w mniejszych ilościach perłowe Hiluxy i obłe Mitsubishi L200. A wszystkie lśniące jak kryształ i luksusowo wykończone jak limuzyny.

Nam też zachciało się mieć pickupa. I gdy zaczęliśmy się za nim rozglądać to z pewnością nie po to by go wrzucić w jakieś koszty, czy coś tam odliczyć. Pickupa kupiliśmy po cenie brutto, niestety. Nasz pojazd to starszy model Nissana. Prosty, skromny lecz spełnia wszystkie oczekiwania. Ma dwa wygodne fotele i czworo drzwi. Z tyłu mogą usiąść dwie a jak trzeba to i trzy osoby lecz nie mogą oczekiwać wygody. I jest oczywiście wysokie zawieszenie z napędem na cztery koła. Bez tego nie moglibyśmy się obejść. Jest w końcu i paka, na którą można wrzucić nawet tonę ładunku lecz taka potrzeba nie zachodzi co dzień. Za to, co dzień trzeba się borykać z przydługim rozmiarem podczas manewrów. Zawieszenie jest sztywne. Masa pojazdu jest znaczna, koszty utrzymania niemałe. Można się do wszystkiego przyzwyczaić ale to z pewnością nie miejskie autko. Inni przymykają oko na niewygody ze względu na wspomniane "okoliczności fiskalne" a my polubiliśmy od razu naszego Nissanka bo mieliśmy co do niego daleko idące plany. Miał się stać podstawą naszej Maszyny Wyprawowej

Zmiana warty - stare Pajerko odchodzi do historii, z nowym Nissankiem ruszamy w przyszłość.

Pora przedstawić drugi, mniej znany wynalazek, który sprawił, że kupiliśmy taki pojazd. Właśnie w Szwecji wpadła mi w oko, nooo... buda, naczepa, kabina (jak chciał tak zwał), która zamontowana na pickupa zamienia go w kampera! Pickupo-kamper jest oczywiście mały, ciasny ale własny. Nie zapewnia wyszukanych luksusów lecz mamy nadal wysokie zawieszenie i napęd 4x4. Co najważniejsze, po wyprawie zdejmujemy budę, niech czeka na kołkach na kolejną a my mamy znów swój pojazd do codziennego użytku. Wyprawowa Maszyna dla Małeckich, bliska ideału.
Tylko skąd takie cudo wziąć? Pobieżne dochodzenie internetowe wykazało, iż w kraju to raczej nikt nie widział, nie słyszał. Pomimo mnogości pickupów jako takich, chwilowo biała plama. Najbliżsi producenci znaleźli się w Niemczech i Szwajcarii. Niestety, nawet najprostsze modele okazały się nie na naszą kieszeń. A co z używanymi? Szczęście dopisało i udało się coś namierzyć w Holandii. Niestety, nie wszystko się da załatwić przez Internet. I nim się z Holendrem porozumiałem, nim pojawiła się szansa na okienko w służbowych wojażach, pozwalająca na wyprawę do Niderlandów -zrobił się marzec. Już myślałem, że klops, że nam wszystko przed sezonem wykupią aż tu po Wielkanocy szczęście się uśmiechnęło. Brnęliśmy na zachód, ku niemieckiej granicy po śniegu i lodzie wiedząc, iż okazja się nie powtórzy. Jeśli wrócimy z niczym, czeka nas kolejny sezon pod namiotem.

           

Wyprawa po Harmonię do Holandii. A przy okazji trochę deszczowej turystyki i szansa na zakup dobrego sera.

           

Wszystko po raz pierwszy.
Pierwsze spotkanie z "Harmonią". Pierwsze zespolenie z Nissankiem - narodziny "Dysharmonii". Ruszamy w ryzykowną, pierwszą podróż. Do Polski!

Szczęśliwy powrót. Pierwszy postój Dysharmonią na ojczystej ziemi.

Dużo by opowiadać o naszych przygodach. Dość, że po dotarciu na miejsce to i owo się okazało. Na przykład, że w Holandii nałożono przed paru laty olbrzymie opłaty na pickupy, szczególnie czterodrzwiowe. Ten typ pojazdu z Niderlandów szybko zniknął. I od tego czasu kwitnący biznes pickupo-kamperowy zaczął zamierać. Teraz trafiają się klienci z Portugalii, z Czech. Z Polski byliśmy w tej firmie jako pierwsi! Okazało się też, że nie wszystko się da na naszego Nissanka zapakować i wybór niewielki. Marzenka wybierała nieco po kobiecemu. Ale mnie Harmonia wpadła w oko już w Internecie i gdy się okazało, że wciąż stoi na placu, po jakimś czasie uzgodniliśmy wspólne stanowisko, że "to jest to". Nasz Holender był na tyle miły, iż jeszcze tego samego dnia zorganizował ekipę montażową, która umocowała odpowiednie zaczepy. Późnym popołudniem mogliśmy ruszać w drogę powrotną. Co tu kryć, powrót bez dodatkowych lusterek i świateł był prawdziwą partyzantką, jednak z Bożą pomocą następnego popołudnia dotarliśmy szczęśliwie do domu. Niestety, czasu miałem tylko tyle, by Harmonię postawić w spokojnym kącie i już ruszałem do Indii. Długi miesiąc czekałem niecierpliwie na powrót by się pobawić nową zabawką, nasz nowy nabytek wypróbować, oswoić, dostosować... Nawet nie przypuszczałem, ile pracy mnie czeka.

           

Wielka improwizacja. Pierwsza wyprawa Dysharmonią - na Roztocze.
Kemping "Echo" w Zwierzyńcu. Podnoszę dach na pierwszym biwaku. Harmonia w stanie surowym ale Marzenka jest w wyśmienitym humorze. Dysharmonia cumuje pod murami Zamościa.

Ochrzciliśmy naczepę "Harmonia" bo nie jest typowa. Jej dach jest ruchomy. Opuszcza się go na czas jazdy by zmniejszyć wysokość pojazdu, na postoju podnosi się go by swobodnie stać wewnątrz. To właśnie miękkie płócienne ścianki kojarzą mi się nieodparcie z miechem harmonii czy akordeonu. Nie znam żadnego europejskiego producenta, który stosowałby to rozwiązanie, nasza Harmonia jest amerykańska. Wnętrze zapewnia przyzwoitą przestrzeń życiową dla dwóch niewymagających osób oraz podstawowe udogodnienia, jak kuchenka, zlew, lodówka oraz ogrzewanie. Innych luksusów nie posiada. Mnie wnętrze przypomina mały jachcik kabinowy. Szybko przekonałem się, że są i inne podobieństwa. Jak przy starej łodzi przed spuszczeniem na wodę, musiałem się przy naszej kabinie napracować. Wiele godzin spędzić przy elektryce, ogrzewaniu, systemie gazu, dostosowując go do polskiej butli. A przede wszystkim zapewnić trwałe i bezpieczne mocowanie na pace Nissanka na długą i nierówną trasę. Marzenka wymieniła materac, wyprała firanki, poświęciła czas i pieniądze by wyposażyć kuchnię, zagospodarować wnętrze. Ja poświęciłem na pracę przy Harmonii tydzień urlopu i parę innych okazji. Nasz wspólny wysiłek nie poszedł na marne. Urządziliśmy się w kabinie, jak należy, całe wyposażenie działa. Coraz sprawniej idzie nam załadunek i wyładunek. Nie nauczyliśmy się jeszcze ekonomicznie korzystać z lodówki lecz to przecież drobiazg - zimne piwo jest wszędzie.


Krótki rejs Dysharmonią do Sandomierza. Przystań - Kemping "Browarny"
Było fajnie, lecz nasze myśli błądziły już ku Dalekiej Północy. Ku Wielkiej Wyprawie Sezonu!

Więc nasza naczepa to "Harmonia". Gdy umocować Harmonię na Nissanku z połączenia powstaje "Dysharmonia" i to oczywista. Bo naczepa jest przeznaczona do amerykańskich pickupów z krótką kabiną i długą skrzynią ładunkową. Sama w sobie przypomina jakieś przewoźne stoisko do lodów czy też kontenerowy budyneczek stacji polarnej. Do Nissana nijak nie pasuje - wystaje mocno z tyłu i razi wizualnie. Słowem "Dysharmonia". Niekorzystny rozkład obciążeń to cecha wszystkich 4-drzwiowych kampero-pickupów. Nasza naczepa mimo niewielkich rozmiarów ma dużą masę. Jej środek ciężkości jest mocno przesunięty za tylną oś i działa to jak dźwignia. Resory są mocno wgniecione za to przód auta prawie się unosi. Daje się to mocno odczuć w czasie jazdy. Dysharmonia nienajlepiej się prowadzi, kiwa się majestatycznie na nierównościach. Przeszkody trzeba pokonywać powoli. Znaczna wysokość i długość dają się we znaki. Dysharmonią nie da się manewrować tak, jak autem terenowym. Ale to nic, bo mimo wszystko możemy z łatwością dotrzeć tam, gdzie żaden klasyczny kamper nie dojedzie. I miło pomyśleć, iż Nissan jest zarejestrowany jako ciężarówka nie dla parady. Wykorzystujemy jego ładowność bezwzględnie. Harmonia nie jest zrobiona z włókna szklanego lecz z płyt wiórowych i sklejki. Jest wiekowa, ma kilkanaście lat. Jak przy starej, drewnianej żaglówce, ciągle jest cos do zrobienia, do poprawienia, naprawienia. Lista prac wciąż nie maleje. Czy tak będzie zawsze? Najważniejsze, że letni sezon 2008 już nam się wspaniale udał. A przecież pisząc te słowa w połowie września nie uważam go za ostatecznie zamknięty!


Dysharmonia w swoim żywiole czyli na długiej północnej wyprawie. Po to ją stworzono!
Rejs promem, przejazd przez Skandynawię i wreszcie u celu: na Nordkapp-ie. Ponad 8 tys. km suchej nawigacji!

Było tak. Niemal w ostatniej chwili wróciłem z Indii na długi majowy weekend. Właściwie to się nieco spóźniłem. Nie było czasu na przygotowania. Na wariackich papierach wyruszyliśmy Dysharmonią w dziewiczy rejs - do naszego ukochanego Zwierzyńca. Nie mając nawet kabla by się podłączyć do prądu wieczory spędzaliśmy przy lampie naftowej. I tak właśnie było super! Pierwsze noce spędzone w Harmonii... Przed Bożym Ciałem mocno się napracowałem, by naszą budkę udomowić. Kolejna majówka była okazją do próby generalnej wszystkich modyfikacji. Mieliśmy ruszyć w Bieszczady lecz deszczowa pogoda nie zachęcała. Chwila zastanowienia i zmiana kierunku. Wylądowaliśmy w Sandomierzu. Miasteczko - wiadomo: palce lizać! Tamtejszy kemping "Browarny" powstał niedawno. Jest dobrze wyposażony i świetnie położony. Aż żal patrzeć jak się marnuje wykorzystany w znikomym stopniu... Dysharmonia przeszła kolejny chrzest bojowy. To się sprawdziło, tamto wymagało usprawnienia. A czas naglił. Czekała Wielka Wyprawa Sezonu. Po tylu trudach z przygotowaniem trzeba było ruszyć daleko. Jak najdalej. Najlepiej aż na sam kraniec Europy! Naszą podróż przez Skandynawię na Przylądek Północny i z powrotem opiszę na osobnej stronie. Tu powiem tylko, że Dysharmonia sprawdziła się na trasie długości ponad 8 tys. km lepiej niż się mogliśmy spodziewać. Nie wszystko jest tak, jak oczekiwaliśmy, ma ona swoje mankamenty, my jednak wiemy, że to jest to! Na całej trasie spotkaliśmy kilkanaście pickupo-kamperów, nawet w Skandynawii to niecodzienny widok. I ani jednego z opuszczanym dachem!

           

Wyprawa w Bieszczady na pożegnanie lata. Stanowczo za krótka.
Dysharmonia dyskretnie cumuje w Ustrzykach Grn. gdy my zdobywamy połoniny. Na koniec obiad Pod Semaforem koło Dynowa.

Końcem sierpnia na pożegnanie lata wybraliśmy się wreszcie w Bieszczady. Tym razem pogoda się udała choć żegnała nas tradycyjnie rzęsista ulewa. Udało się zdobyć Połoninę Caryńską i Tarnicę. Spędziliśmy w Ustrzykach Górnych na kempingu dwie noce. Dwudniowy wyjazd jest na granicy sensowności. Po prostu przywrócenie gotowości uśpionej Dysharmonii i ponownie jej uśpienie zajmuje nieproporcjonalnie dużo czasu. Krótszy wyjazd się zupełnie nie opłaca. Chyba, że ktoś bardzo, bardzo zatęskni...
I takie to były narodziny Dysharmonii. Czyha na nią wiele zagrożeń. Zostawiona sama sobie jest narażona na złą pogodę i złodziei. Kto wie, czy pewnego dnia kolejna administracja nie zrobi podobnego zamachu na pickupy, jak w Holandii. Nasza naczepa nie jest nowa i szybko się starzeje. Przed kolejnym sezonem czeka mnie remont dachu. Ale ja już się nie mogę doczekać, kiedy znów wyruszymy.

Jestem przekonany, że pickupo-kampery pojawią się w kraju. Może nawet nasz widok już zainspirował naśladowców. Kogoś, kto pomyśli "O, to tak można?". Ale my z Marzeną zawsze będziemy czuć satysfakcję, że byliśmy pionierami. A takiego cudaka jak nasza Dysharmonia może nigdy nie zobaczymy?

     

Jabłonki. Hołd generałowi co się kulom nie kłaniał. Dwie epoki w naszych podróżach.

Powrót