Wiem, jak to jest. Z czasem mi się znudzi i nie będę już nic uzupełniał albo sporadycznie. Lecz dopiero niedawno założyłem swoją stronę i jeszcze mi się chce. Opisałem jemeński Aden, gdyż tam stronka powstawała więc wspomnę na gorąco Dżajpur - pierwsze ciekawsze miejsce, odwiedzone po jej publikacji. Nie będzie to rzeczowy opis, od tego są różne Google i Wikipedie, nawet nie rzetelna relacja, ot parę mych typowych, może głupawych dygresji. Tyle wstępu.
Wśród największych turystycznych atrakcji Indii jest sobie taki trójkąt: Delhi - Agra - Dżajpur, którego wierzchołki pracowicie zaliczają zorganizowane wycieczki i wielu turystów indywidualnych. Zainteresowani Indiami wiedzą dobrze, więc nie wspominam o tym z myślą o nich. Ciekawiej jest spojrzeć na trójkąt oczami zwykłego zjadacza chleba, tego tajemniczego, legendarnego wręcz ankietowanego z Familiady. To on ustala punktację za poszczególne skojarzenia w tym teleturnieju a obawiam się, że jego wpływy sięgają dalej. Co się sprzeda, a co nie, kto będzie rządził a kto nie, i tak dalej. Koniec końców pan Familijny ustala hierarchię ważności w świecie i życiu. Zastąpmy na chwilę Pana Strasburgera i spójrzmy, jak odpowiadali nasi ankietowani. O trójkącie nie ma mowy!
O Delhi prawie wszyscy słyszeli jako o stolicy Indii, lecz zapytani o jakieś ważniejsze budowle, zabytki, znane widoki - skromnie milczeli.
Zapytani o Agrę drapali się z zakłopotaniem w głowę lecz rozpromieniali się na widok zdjęcia Taj Mahal. Ten widoczek zna prawie każdy ale nie każdy wie że jest z jakiejś tam Agry.
A o moim biednym Dżajpurze prawie nikt nie słyszał i nic nie wie. Szkoda. Tak się ułożyło, iż w ubiegłym roku byłem w Delhi i Agrze. Nagle, ostatniej niedzieli okazało się, że mam wolny dzień i mogę się wybrać do pobliskiego Dżajpuru, zaliczyć trzeci, najmniej popularny wierzchołek trójkąta. Co tu ukrywać, jak większość, poza tym, iż jest popularnie zwane różowym miastem, nic tak na prawdę o nim nie słyszałem lub nie pamiętałem. I szkoda.
Kilka godzin jazdy po zatłoczonych drogach, pełnych ślamazarnych ciężarówek, traktorów, przeładowanych ludźmi dżipów Mahindra i wszelkiego drobnoustroju, że o świętych krowach nie wspomnę. Potem długie wędrówki w upale, plus 35 st. czyli umiarkowanym według indyjskiej miary. I już Dżajpur, czyli po angielsku Jaipur, stolica Rajastanu nie jest dla mnie pustą, enigmatyczną nazwą.
Może to głupie, lecz kojarzy mi się z ... Petersburgiem. Bo jest kilka zbieżności. Jak Piotrogród pochodzi od Piotra Wielkiego tak Jaipur od niejakiego Sawai Jai Singha II. On też był zdolnym władcą o zainteresowaniach wykraczających poza przeciętność. Miasto również rozplanował od podstaw jako nową stolicę, pełną szerokich arterii i okazałych pałaców i też w początkach XVIII wieku. Co ciekawe, mimo pustynnego położenia Dżajpuru, niektóre jego budowle odbijają się w wodzie jak te w Leningradzie.
Tu moje skojarzenia się nie kończą. Bo tak, jak w Moskwie pozostał Kreml - obszerna, stara siedziba carów, tak tu pozostała stara stolica Jai Singha i jego poprzedników: miasto Amber z dużym fortem. I jak na Kremlu, przechowuje się tam gigantyczną armatę, pierwsza to słynna Car -Puszka, druga nazywa się Jaivan i jest tu uważana za największą na świecie. Tyle, że Amber jest o przysłowiowy rzut beretem i zwiedza się go jako część Dżajpuru.
Z wspomnianą armatą wiążą się moje śmieszne przygody. Odbywałem wycieczkę w towarzystwie młodego Hindusa, kolegi z pracy, który był w Dżajpur wcześniej i grał rolę przewodnika. Zwiedzaliśmy długo fort Jaigarh, klucząc i gubiąc się nieraz w labiryncie jego wąskich przejść i dziedzińców, gdy w końcu z dumą pokazał mi dużą armatę, stojącą pod blaszaną wiatą. Opis, jak wół, że największa armata na kołach. Trochę kręciłem nosem, bo owszem, wielka ale żeby największa... Przypomniałem sobie choćby naszą, sienkiewiczowską kolubrynę, której atrapę Olbrychski tak dzielnie wysadzał. Filmowa atrapa stała a może jeszcze stoi pod zamkiem w Golubiu-Dobrzyniu i wydała mi się we wspomnieniach co najmniej równie wielka. Nie miałem czasu dłużej popadać w wątpliwości. Oblazła nas właśnie mucha. Każda większa atrakcja w Indiach, jak krowie łajno, wabi stado przewodników i niektórzy natrętni jak prawdziwe muchy. Pewien jegomość okazał się jedną z nich. Gdy powiedziałem żeby się odczepił, bo go nie potrzebujemy, to mi odparł że to darmowa usługa "no tip" czyli bez napiwku. I zawzięcie nas oprowadzał po odlewni dział, doradzając zrobić zdjęcie a to wierteł a to działomiaru. Wciąż powtarzał oczywiste rzeczy, widoczne na pierwszy rzut oka lub jasno napisane na tablicach a przecież nie jestem analfabetą. Zaczął działać mi na nerwy i skróciłem oglądanie odlewni do minimum. Gdy oczywiście na koniec człowiek-mucha wyciągnął rękę po napiwek, dostał w nagrodę uścisk dłoni prezesa a jego głupia mina była mi nagrodą za wykazaną cierpliwość. Tak, czy owak o armacie chwilowo już nie myślałem. A jednak, nie dawała mi spokoju. Nazajutrz zacząłem sprawę badać i porównywać opis i zdjęcie z jakiegoś albumu z tymi, zrobionymi osobiście. Bo w podane rozmiary i ciężar 50 ton nie mogłem uwierzyć. Nagle stało się jasne - szczegóły lufy, lawety nieco się różniły... Eureka - to nie ta! Mój hinduski kolega najpierw mnie wyśmiał: to ta nigdy innej nie widziałem, innej tam nie ma! Lecz, jako do inżyniera dotarły w końcu moje rzeczowe, techniczne dowody. Tak, to nie ta, zgodził się.
Teraz sam nie wiem, czy oryginalna armata jest usunięta z jakichś powodów i administracja muzeum ustawiła dla naiwnych mniejszego "zastępcę", czy też mój kolega nigdy nie potrafił jej odnaleźć a ona tkwi sobie w jakimś zakątku wielkiego fortu Jaighar. Rozwiązanie zagadki to dobry pretekst do kolejnej wizyty w Dżajpurze. A Car Puszka waży tylko 40 ton, znaczy jest mniejsza, jakby się ktoś pytał!
Dżajpur to Różowe Miasto. Hasło przywołuje kolejne skojarzenie. Nie zawsze było tak różowo. Ponoć wcześniej było biało i niebiesko. Otóż któryś tam Maharadża, któregoś to roku, ( nazwiska i daty podają różne więc je pominę a było to niewiele ponad 100 lat temu) postanowił odmalować miasto na wizytę Księcia Walii. Lecz jedyną dostępną farbą w nagle potrzebnej wielkiej ilości była różowa. A że różowa? Zapewne zadecydowała dostępność jakiegoś naturalnego barwnika. Może ochry? Nie zgłębiałem tematu. Innych zabrakło, jak zabrakło kiedyś farb w Polsce w ramach przygotowań do olimpiady w Moskwie... I już tak zostało - na różowo. Swoją drogą, czy wszyscy odwiedzający Szwecję zastanawiają się nad pochodzeniem jednostajnej rdzawej barwy niezliczonych drewnianych domków? To zasługa farby Falu Rödfärg, produktu ubocznego kopalni miedzi w Falun, która rozpowszechniła się od XVI czy XVII wieku.
W samym centrum miasta, w pałacu, kolejne wielkie atrakcje. Wielkie dosłownie: dwie największe srebrne urny na świecie. Każda zrobiona z 200 kg srebra. Na co komu taka srebrna zastawa? Otóż pewien Radża postanowił odwiedzić Anglię i zapewne pokłonić się królowej Wiktorii, lecz nie mógł czy też nie chciał pić innej wody, niż, jak to miał w zwyczaju, wody z Gangesu. Urny, każda mogąca pomieścić kilka tysięcy litrów, były właśnie zapasem wody z Gangesu na tę zamorską podróż w 1901 r. Głupi kaprys władcy? Może. Lecz niedawno dowiedziałem się od siostry, iż obrzydliwa woda z Gangesu roi się od fagów, wirusów niszczących chorobliwe bakterie... Nie dość, że nie truje a wręcz pomaga. To może wszyscy powinni pić tę wodę? Więc nie, Perrier, Evian i nie Nałęczowianka... Indie mają żyłę złota do zabutelkowania i wyeksportowania i nawet o tym nie myślą...
Od urn niedaleko do obserwatorium astronomicznego. Wystarczy wyjść z muzeum pałacu miejskiego i jeszcze jeden bilet wykupić. Tak nawiasem mówiąc, bilety do największych atrakcji są w Indiach kilkukrotnie droższe dla obcokrajowców niż dla miejscowych. Muzeum Kolei w Delhi nie jest widać atrakcją, bo tam segregacji nie ma. A jest co zwiedzać, tylko że to osobna historia. Obserwatorium Jantar Mantar w Dżajpurze jest bardzo ciekawe.
Działanie niektórych instrumentów, jak ponad 30-metrowego zegara słonecznego, jest oczywiste, innych już nie! Kupiłem książeczkę na ten temat lecz nie zdążyłem przestudiować więc nic mądrego tu nie powiem. Tylko jedna dygresja. Jak ktoś sobie wyobraża starodawną obserwację astronomiczną tak, jak Matejko (Mikołaj Kopernik siedzi na szczycie swej wieży i patrzy w niebo, w tle katedra fromborska) to się myli. Jak to gdzieś tam wyczytałem, obserwatorium Kopernika było poza murami Katedry we Fromborku. Może był to płaski placyk przy kanonii - domku w którym mieszkał? Obserwatorium musiało podobnie wyglądać, tylko przyrządy były mniejsze i bardziej prymitywne. I nie ma się co dziwić, że ustrojstwa naszego astronoma były może jakimiś patykami wbitymi w ziemię a tu wszystko ogromne, precyzyjne: z marmuru i brązu. Kopernik był skromnym kanonikiem, władze zwierzchnie na jego hobby krzywo pewnie patrzyły a fundatorem Jantar Mantar był założyciel Dżajpuru, władca Jai Singh we własnej osobie. Tym większy podziw dla geniuszu odkryć naszego Mikołaja, bo ten tu hobbysta chyba nic przełomowego nie odkrył. Przeczytam książkę to się dowiem. Ruszam dalej, tylko na wspomnienie Fromborka się chwilowo rozmarzyłem. To takie magiczne miejsce... Ostatni raz byliśmy tam z Marzeną w pewien krótki grudniowy dzień, ponad trzy lata temu. Pociągiem z Elbląga. Miasteczko było cudownie puste i ...cudowne. Wracajmy do różowej rzeczywistości.
Nad ruchliwą ulicą wznosi się oryginalna, koronkowa fasada. To niemal symbol Dżajpuru: Hava Mahal, Pałac Wiatrów. Ozdobna fasada to w rzeczywistości zaplecze pałacu. A jej funkcja? Rodzaj weneckiego lustra: patrzeć a nie być widzianym. Przez 953 przesłonięte ażurową kratką okienka mogły oglądać ulicę i dziejące się na niej cuda.. no właśnie, kto? Dwórki? Konkubiny? Nałożnice? Księżniczki? I to jest tak. Jak się zwiedza siedziby wschodnich władców czy chińskich cesarzy to z czasem można odnieść wrażenie iż armia otaczających władcę kobiet była równie liczna i ważna co tych uzbrojonych po zęby wojowników. O ile jednak z rozlicznych ekspozycji w stylu "bomby, miny, karabiny", często połączonych z galerią krwawych batalistycznych obrazów, można się dowiedzieć po co była armia wojowników, do czego służyła i jak żyła ta druga armia, informacji brak. Ot, parę nic nie wyjaśniających ogólników. A właśnie dla mnie ucinanie głów, dźganie, zakuwanie w kajdany i burzenie murów to żadna nowina. W każdym szanującym się europejskim zamku jest jakaś zbrojownia, izba tortur. Ale o jakimś haremie na Wawelu, o oficjalnym pałacyku dla konkubin w Łazienkach nie słyszałem. Brak mi rzetelnych wyjaśnień o tym jak funkcjonowała i była zorganizowana armia żon, konkubin i tak dalej u wschodnich władców. Może są ale tylko w jakiejś specjalistycznej literaturze. Wyjaśnień stanu rzeczy może być kilka. Na przykład że nikogo to nie interesuje, szczególnie wycieczek szkolnych, tylko takich oryginałów, jak ja, więc nie ma co głowy zawracać. A może po prostu chwalebne przelewanie krwi przez władców, czyli skracanie innym życia, jest dobrze udokumentowane a przelewanie innych płynów, mogących prowadzić do powstawania życia, nie. Na szczęście trafiają się tu w Indiach wyjątki ot reguły, ot choćby takie Khajuraho, o którym może opowiem innym razem.
Wyprawę po Dżajpurze zakończyłem miłym dla mnie akcentem. Towarzysz - przewodnik pokierował nas do świątyni Laxmi Naraian, zwanej też Birla Mandir od nazwiska fundatora. Jak w we wszystkich takich hinduistycznych przybytkach, przed wejściem trzeba zostawić buty. I, jak w wielu popularnych miejscach, jest tu parking dla butów darmowy i parking strzeżony. Taka szatnia - przechowalnia za parę rupii. Przysięgam, nie chciałbym pracować w tej przechowalni. Aromat, który w upalny dzień roztacza jest... po prostu zniewalający. Przejdź się potem człowieku boso parę kroków po rozgrzanym asfalcie a zaraz nabierasz szacunku do świętego miejsca. Towarzysz mówi, że poprzednio nie mógł wytrzymać z zimna. Ulgę przynosi świątynny dywan, cień i chłód murów. A budowla piękna, choć niewielka, cała z białego marmuru, na ścianach różne sceny z hinduskich eposów, na ołtarzu czai się jakiś święty, wielu wiernych siedzi na podłodze. Stajemy przed bogato rzeźbioną fasadą. Mój kolega oczekuje teraz pewnie komplementów po adresem marmurowej perełki architektury. Może bym się rozpływał w zachwytach, lecz spoglądam na jedną z tablic przy wejściu - zbudowana w początkach lat 80-tych. Czyli to to nie ma trzydziestu lat! I pomyślałem sobie, że w dziedzinie współczesnych budowli sakralnych nie mamy się czego wstydzić. Jak bym ci bracie pokazał Licheń, to byś dopiero zobaczył nowoczesne dzieło ludzi z wizją! Przy Licheniu Birla Mandir to jak kapliczka i mamy się czym pochwalić!
Na sam koniec wyprawy spróbowałem czegoś chyba pierwszy raz w życiu. Zjadłem przy ulicznym straganie jajko gotowane na twardo a potem podsmażone. W Indiach to normalne a dla mnie nowość. Nic rewelacyjnego, powiem szczerze. Potem pozostała powrotna droga do bazy. Zmrok zapadł szybko, ruch był gęsty, trasa ciągła się w nieskończoność. Pamiętam czasy jak zmorą polskich dróg były nieoświetlone furmanki. Pijani rowerzyści jeszcze się trafiają do tej pory. Lecz w Indiach dziwić się ukrytym w mroku zaprzęgom wielbłądów i gromadom rowerów to jakby wędrując nocą lasem narzekać że na gałęziach i pniach nie wiszą lampki. Tu jest nocą jak w dżungli, gdzie wszędzie czai się niebezpieczeństwo. Trzeba być ostrożnym. Żeby było ciekawiej, nie ma zwyczaju używać świateł mijania, trwa ciągły pojedynek na światła drogowe. Wiele autobusów i ciężarówek zadowala się jedną działającą lampą, co upodabnia je do motocykli. Lepiej się nie pomylić! Ale lekarstwem na wszystko jest klakson. Trzeba wciąż trąbić bo to na wszystko pomaga, nawet na kamienie i dziury w drodze, a nuż się usuną?
Wielu rzeczy nie widziałem, na wiele nie starczyło czasu. Dzień to za mało. Nie zajrzałem do Tygrysiego Fortu, nie odwiedziłem obecnego Maharadży. Szkoda, bo o ile pamiętam z jakiegoś programu telewizyjnego, ma on znaczącą kolekcję luksusowych samochodów. No i ta nieszczęsna ukryta armata! Muszę tu kiedyś wrócić!
I to by było na tyle o Dżajpurze.