Był taki okres, gdy często gościłem w Szwajcarii. Jak każdy wie, to piękny i bogaty kraj. Taki kraj – bombonierka. Zjeździłem go wzdłuż i wszerz. Oczywiście nie wszędzie udało mi się dotrzeć. Tylko prawie wszędzie... Zdarzały się pobyty tak długie, że stęskniona Marzenka wyruszała mnie odwiedzić. I te dni, gdy mogłem jej pokazywać „moją” Szwajcarię, były najprzyjemniejsze. W dni powszednie byłem zajęty, lecz w weekendy robiliśmy, fantastyczne wyprawy. Kulminacyjny punktem wspólnych wojaży był wjazd na Jungfraujoch. Z dwóch powodów: najwyżej i najdrożej. Jest to słynna atrakcja turystyczna, żelazny punkt wszystkich wycieczek azjatyckich turystów. Niezorientowanym wyjaśniam o co chodzi. Dawno dawno temu, pewien pan Adolf Guyer-Zeller, wymyślił sobie, że wykuje tunel w skale, wiodący na szczyt góry Jungfrau i że poprowadzi nim górską kolejkę zębatą. Pomysł szalony ale ... został częściowo zrealizowany. Po jakichś 16 latach ciężkiej pracy udało się doprowadzić kolejkę nie na szczyt lecz na siodło pod nim, Jungfaujch właśnie. Pomysłodawca, jak mi się zdaje tego nie dożył.
Pierwszy raz wybrałem się na Jungfraujoch sam. Nie był to najwłaściwszy dzień na podobną wyprawę, lecz byłem uparty. Poprzedniego wieczoru wróciłem z męczącej podróży do Meksyku i wypiłem parę piw z kolegą. I już pierwszym porannym pociągiem wyruszyłem z Zurychu do Interlaken. Tam przesiadka do innego pociągu, który pnie się w górę do Latenbrunnen. I znów przesiadka. Kolejka zębata wytrwale wspina się serpentynami do podnóża skalistych szczytów: Eiger, Mönch i Jungfrau. Ostania przesiadka. To już ta kolejka.
Wkrótce po ruszeniu wjeżdża się do tunelu i się go więcej nie opuszcza. Po drodze dwa widokowe postoje. Wygląda się tam oknami wykutymi w pionowej ścianie skalnej, którymi w czasie budowy wyrzucano gruz. I dalej i wyżej. Aż do stacji końcowej. Jakieś 3454 m.n.p.m., najwyżej położona stacja kolejowa w Europie. Cała wykuta w skale. Można tam wyjść na lodowiec lub tunelem i windą dostać się do obserwatorium naukowego Sfinks. Długotrwała podróż pociągiem, niedostosowanie do zmiany stref czasowych (8 czy 9 godzin różnicy z Meksykiem), lekki kac i wysokość, wszystko to razem sprawiło, że chodziłem po tunelach bardzo słaby i jak pijany. Niezwykłe jak dla mnie zmęczenie powodowało, że czułem niedosyt z tej pierwszej wizyty. Nie byłem w pełni usatysfakcjonowany.
Gdy po paru latach trafiła się okazja,
postanowiłem zabrać tam Marzenkę. Skorzystaliśmy z zorganizowanej wycieczki,
jednej z oferowanych przez informację turystyczną na dworcu w Zurychu.
Normalny, zwykły bilet kolejowy z
Zurychu na Jungfraujoch jest cholernie drogi, wycieczka jest nawet
nieco tańsza. Poza tym jedzie się autokarem z przewodnikiem. I... pojechaliśmy.
Od rana padało, ale według prognoz i zapewnień przewodniczki miało się przetrzeć. Autokar dotarł najpierw do
Lucerny, skąd zabierał dodatkowych turystów. Potem już były kręte
alpejskie drogi, aż do Interlaken. Tam zupełnie nam niepotrzebna ale widać
obowiązkowa wizyta w wielkim centrum pamiątkarskim. I w końcu do Latenbrunnen.
Dalej autobus nie pojedzie, trzeba w górę, kolejkami zębatymi. W miarę
wznoszenia śnieg zastąpił deszcz aż dotarliśmy do granicy chmur i zrobiło
się biało. Biało na stacji przesiadkowej, biało na punktach widokowych na ścianie
Eigeru. Wreszcie szczyt.
Wjechaliśmy windą na platformę widokową Sfinksa. I stał się cud. Taki malutki. Dziwnym trafem w chmurach utworzyła się mała dziura i nagle zobaczyliśmy błękitne niebo, ośnieżone skały wokół. Trwało to jak mgnienie oka, lecz nie byliśmy już bezdennie zawiedzeni. Szkoda, że widoków nie było, zapowiedzi się nie sprawdziły. I co tam robić, na wykutym w skale dworcu a właściwie przystanku kolejowym? Jest oczywiście restauracja, trochę wykuta w skale, trochę do niej przylepiona. Jest malutkie muzeum i pokaz multimedialny. Można tunelem dostać się na powierzchnię lodowica albo właśnie wejść do tunelu wykutego w lodowcu. Lodowy labirynt wypełniają wykute w lodzie rzeźby i to wydało mi się była największą atrakcją dnia.
Odnoszę wrażenie, że Jungfrau jest jak prawdziwa młoda kobieta: kosztowna i złośliwa. A może to rodzaj kokieterii: wciąż się zakrywa tajemniczo zachęcając do kolejnej wizyty. W jakiś czas później podobną złośliwość wykazały wulkany podczas naszej wyprawy do Nowej Zelandii: prawie żaden z nich się nam nie pokazał w pełnej krasie. Może to znak, że trzeba tam powracać?
Powrót