Rejs po Mazurach: pijawki w cegielni Harsz.

 

   

Nie jesteśmy żeglarzami ale lubimy wodę pod każdą postacią i zdarza nam się czasem popływać a okazyjnie nawet pożeglować. Kiedyś przyszło nam do głowy wynająć na tydzień łódkę na Mazurach i nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Lecz słowo się rzekło, dobrzy ludzie pomogli i stało się tak, iż pewnego popołudnia mały jachcik na nas czekał w jednej z przystani Giżycka. Czy wnikać w fakt, że nasza załoga składała się  z dowódcy, który niewiele z żeglugi pamiętał  i załoganta, który właściwie nie miał o żeglarstwie pojęcia? Nie warto! Poradziliśmy sobie. Szło nam sprawnie nawet z największymi wyzwaniami: stawianiem masztu i przybiciem do kei. Przeżyliśmy i byliśmy uradowani. Mieliśmy też szczęście: wielka burza, biały szkwał spadł na Mazury tuż po zakończeniu naszego rejsu... Z mniejszymi sztormami sobie poradziliśmy.

  

Nie lubimy agresywnej komercji, tłoku i hałasu więc naturalny kierunek to była północ – jezioro Kisajno i dalej. Życzliwi poradzili omijać Niegocin szerokim łukiem. Rzeczywiście, im dalej od Giżycka, tym spokojniej. Odwiedziliśmy Łabędzi Szlak, jeziora Dargin,  Dobskie, Mamry, Bodma, Święcajty i już sam nie wiem jakie. Owszem, pewnie, wszędzie były jakieś łódki, jacyś ludzie ale na wodzie dało się wytrzymać.  Gorzej z miejscami biwakowymi. Nie chcieliśmy nocować w przystaniach lecz zasmakować nieco „dziczy”. Udawało się to na samotnych kotwicowiskach.  Jeden nocleg wyrył się w pamięci jako spędzony w dziczy prawdziwej. 

    

 

Od strony jeziora opuszczona cegielnia Harsz prezentowała się jakby była w stanie wyburzania. Nad okolicą królowały dwa samotne kominy a pozostałe zabudowania były zarośnięte i walące się. W niewielkiej zatoczce było miejsce właśnie na naszą łódeczkę. Cumowanie zajęło nam dużo czasu bo w drewnianych palach – resztkach pomostu tkwiły jakieś śruby a dno usiane ceglanym gruzem o który łatwo było porysować kadłub. Cywilizacja na brzegu odcięta wysokimi chaszczami. Na każdym ze spróchniałych pali rósł mini-ogródek. Miejsce rzeczywiście było dzikie. Marzena na chwilę tylko zanurzyła nogi w wodzie i... już miała przyczepioną pierwszą w życiu pijawkę. Na szczęście nie zdążyła się dobrze „wpić” i dała łatwo usunąć.

 

  Żeby było sprawiedliwie i żeby mnie też pijawki oblazły Marzenka kazała mi brodzić w wodzie i fotografować kwietniki na palach. Ale mnie te robale oszczędziły. Co wieczór dawały nam się we znaki komary, które niewiele sobie robiły ze specjalnych świec, odstraszających olejków do lampy i innych wynalazków. Cóż, trzeba było się spryskiwać różnymi OFF-ami i przeczekać. Po 23-ej dawały za wygraną. Tej nocy, w cegielni było inaczej. Nie mogliśmy się doczekać aż rój krwiopijców odleci spać. Wreszcie my sami uciekliśmy i zaszyliśmy się pod pokładem, szczelnie wszystko zamykając i tępiąc to, co było w środku. Niestety, było duszno i gorąco a my staraliśmy się przykrywać wszystkim co było pod ręką, bo te gadziny ciągle znajdowały jakieś wejście. Ja jeszcze przed świtem dałem za wygraną i wyszedłem na pokład bo tu było choć powietrze. O brzasku zabraliśmy się za śniadanie i już przed siódmą wypłynęliśmy na jezioro. Dzięki dzikiej faunie cegielni zyskaliśmy dodatkowe godziny żeglowania.

 

Biwak przy cegielni był tak opisany na jednej z naszych map: "Nie polecam nikomu tego ponurego miejsca." Ja bym to określił inaczej: polecam amatorom troszkę mocniejszych wrażeń, sam tam chętnie jeszcze kiedyś wrócę. Bo byliśmy tam sami! Sam na sam z pijawkami i komarami.

   

Powrót
Back