Przypomniałem sobie o tym katalońskim miasteczku i pomyślałem że wspomnę o nim. Krótko i niezobowiązująco. Niech będzie przykładem na to, iż podróże kształcą.
Jak się może któryś uważny czytelnik zorientował, trafiają mi się czasem wymuszone wizyty w miejscach dziwnych i niespodziewanych. I mam, być może głupi zwyczaj nie dowiadywać się niczego wcześniej o miejscach, do których się wybieram. Służba nie drużba i z doświadczenia wiem że często nie ma się czasu i możliwości na turystykę, więc po co sobie robić apetyt? Poza tym jest ten dreszczyk emocji, przy odkrywaniu niespodziewanego. Pisałem wszak o miastach - zdrapkach? Lecz czasem to się trafia prawdziwe jajko-niespodzianka. Bywa, iż ruszam naprawdę w nieznane. Dopiero, gdy trafiam na miejsce podaję Marzence nazwę miejscowości a ona szuka sobie o niej informacji w internecie. Miejsca są przeróżne więc czasem może zobaczyć nawet mój hotel na jego własnej stronie a czasem nie znajduje dosłownie nic. Ja w podróży nie mam często dostępu do internetu i wówczas Marzenka przesyła mi skondensowane informacje o tym, gdzie jestem, SMS-ami. Trochę to mozolne ale bardzo zabawne.
Pewnego razu, bodaj w maju, gdy sezon iberyjski się jeszcze nie rozkręcił, wylądowałem w małym miasteczku niedaleko Saragossy o mile brzmiącej nazwie Almunia De Doña Godina. Zupełnie mała dziura, o której nikt nie słyszał, chyba że odnotował zjazd z autostrady Madryt - Saragossa o takiej nazwie... Jeśli zamieściłem powyżej parę zdjęć tej mieściny, to w celu udowodnienia iż nawet takie nieznane miejsca mają w Hiszpanii swój urok. Tego niestety nie można powiedzieć o wielu naszych, przez wojnę zrównanych mazurskich i pomorskich miasteczkach. Zostały nieraz tragicznie zabudowane gomółkowskimi blokami tak, iż nawet odbudować się ich już ładnie nie da. Z Aumunia służba nie drużba wezwała mnie nagle do Katalonii. Do małego miasteczka Sitges opodal Barcelony.
Gdy tam wreszcie dotarłem, to jak pamiętam rezerwacja okazała się nieważna i miałem niejakie problemy ze znalezieniem hotelu. Jak się ostatecznie ulokowałem przy pięknej marinie, zostało dość czasu na spacer po miasteczku i okolicznościowe piwo na bulwarze. Oczywiście tak, jak nie przeszedłbym obojętnie obok pięknej kobiety, tak też dostrzegłem i odnotowałem południową urodę nadmorskiego kurortu. Lecz po prawdzie mój umysł zaprzątała bliskość Barcelony. Jak ślepej kurze ziarnko, trafił mi się wolny weekend więc rozpracowałem tylko drogę do dworca kolejowego i tyle mnie w Sitges widziano. Nie zawracałem nim sobie już głowy.
Co ja się tam będę niezgrabnie dobierał opisowo do Barcelony. Po części moje zwiedzanie przypominało wędrówkę po jakiejś kalwarii. Tyle że zamiast kolejnych kapliczek perełki albo jak kto woli dziwolągi architektury, dzieła Gaudiego i spółki. Przy co ważniejszej stacji tłum pielgrzymów, wyznawców wiary, że to i to trzeba, będąc w Barcelonie, koniecznie "zaliczyć".
Sam "zaliczyłem" też miejsca nie mniej ciekawe a niemal puste, jak średniowieczna stocznia Drassenes, wciąż stojące rzymskie kolumny, słynną rzeźbę Miró i intrygujący mnie wieżowiec Agbar. A jaką frajdę sprawiło mi "odkrycie" w katedrze krypty św. Eulalii. Wszak właśnie takie imię proponował z przekąsem Gustlik, gdy czterej pancerni wybierali nazwę dla Rudego! Lecz nie o Barcelonie i nie o pancerniakach tym razem miało być.
Bo oto Marzenka poszperała sobie w internecie, czytając o Sitges i od tej chwili zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Już wiedziałem iż miasteczko upodobali sobie w przeszłości przedstawiciele artystycznej cyganerii. Takie skrzyżowanie naszego Zakopanego z Sopotem czy też Kazimierzem Dolnym.
Ale dalej szły już bardzo tajemnicze hasła: Gdzie ty trafiłeś? Po co tam przyjechałeś? Nie odpowiadaj na zaczepki! I temu podobne. Okazało się, że to bardzo popularna miejscowość, by nie powiedzieć tytułowa Mekka homoseksualistów. Z zatrzęsieniem specjalistycznych barów, przyjaznych im hoteli, agencji towarzyskich i diabli wiedzą jeszcze, jakich atrakcji i ułatwień. Czy jest w tym coś dziwnego, iż po rewelacyjnych wiadomościach, po otwarciu takiego jajeczka-niespodzianki ruszyłem prosto z dworca na utrudzonych rozległością Barcelony nogach raz jeszcze wąskimi uliczkami Sitges. Raz jeszcze, już z większym szacunkiem przeszedłem się dostojnie pięknym, nadmorskim bulwarem.
Ja w nowych miejscach kieruję swą uwagę głownie na układ przestrzenny by się nie zgubić, na krajobraz, budowle, samochody. Na ludzi zwracam uwagę, zdaje się w dalszej kolejności. Zwłaszcza, gdy nie są to jakieś szczególnie egzotyczne, zamorskie typy. Wyjątek stanową wspomniane wcześniej atrakcyjne dziewczyny, które automatycznie wyławiam z tłumu. Tak sobie tłumaczę, czemu wcześniej nie dostrzegłem tego, co było tak oczywiste aż rzucające się w oczy. Wszędzie, wszędzie spotykało się męskie pary, często trzymające się za rękę, czasem całujące. Wiele z nich, może nawet większość rozmawiało po angielsku. I jak ja tego wcześniej nie zauważyłem?
Dopiero teraz też zwróciłem uwagę na tych wszystkich męskich golasów, kręcących się po małej otoczonej skałami plaży między centrum a moją mariną. A w ostatni dzień pobytu mocniej powiało i zastąpili ich surferzy w czarnych piankach usiłujący na siłę dosiąść znikomych w sumie fal.
Teraz muszę przeprosić wszystkich oczekujących szerszego rozwinięcia przywołanego w tytule tematu. Nikt mnie nie zaczepiał, tu zdaje się w większości przybywają pary. Wieczory spędzałem w hotelu sam, przy butelce wina, szynce i oliwkach. To i pisać nie ma o czym.
Dla równowagi nie będę wyliczał wszystkich innych atrakcji turystycznych Sitges.
By się nieco
zrehabilitować ze swej małej spostrzegawczości wspomnę na koniec tylko coś,
na co zwykle inni nie zwracają uwagi a ja tak. Tuż obok hotelu, na skalistym
brzegu był mały betonowy schron. Bojowy, czy tylko obserwacyjny. Nie doszedłem
do tego, gdzie miał wejście... Nawet nie wiem przed jaką inwazją miał
chronić i - czy to pamiątka Wojny Domowej czy też długich rządów
Generalissimusa Franco...
Kto to wie?