Bursztynowym szlakiem - Estonia, Łotwa, Litwa.

Wyprawa znów była wielodniowa lecz nie będziemy tym razem zanudzać czytelników przytaczaniem dziennika podróży z długą litanią miejsc, które dzień po dniu odwiedziliśmy. Oszczędzi to żmudnej pracy i monotonnej lektury.

Mówi się o nich: kraje nadbałtyckie. Wymienia się często: Litwa, Łotwa, Estonia. I najczęściej w tej kolejności się o nich myśli. Litwa zawsze na pierwszym miejscu. Wiadomo. Historia, Ostra Brama, Mickiewicz, Piłsudski. Jeszcze Rossa, Kowno, Troki. Dla kogoś uzdrowisko w Druskiennikach, dla innego delfinarium w Kłajpedzie. A potem długo, długo nic. Oczywiście, Ryga, Tallin, turyści tam docierają. Wśród nich są Polacy, bo Polacy są wszędzie. Lecz te małe kraiki są jeszcze wciąż nieodkryte dla masowej turystyki. I oby tak dalej. Bo my (ja i Marzenka) nie chcemy by się zmieniały. Są jak Słowacja - tuż za miedzą a nie docenione. A my chcemy tam wracać.

                                  

Obrazki z życia harmonicznego. Jedna z naszych specjalności - kogut z Kazimierza z pastą kawiorową.
Jeden z niezliczonych postojów, rynek w Drohiczynie. Ceremonia rozkładania roweru. Marzenka bez sił na koniec intensywnego dnia.

Odbyliśmy wyprawę, jakże by inaczej - naszą Dysharmonią. Czyli pikapo-kamperem latem 2009. Z tym urlopem wiąże się dziwny zbieg okoliczności. Kierunek został obrany już podczas ubiegłorocznej odysei skandynawskiej. Miało to być odwrócenie utrwalonej kolejności: najważniejsza Estonia, potem Łotwa a Litwa na końcu, jak starczy czasu. W Estonii ani na Łotwie nigdy nie byliśmy. A Litwa zapamiętana sprzed wielu lat... nie powalała, co tu ukrywać, zapleczem turystycznym. Nad rejonem wciąż unosił się aromat Wielkiego Brata ze wschodu. Było więc trochę niepokoju: czy tam bezpiecznie, czy jest dość znośnych kempingów i czy drogi przejezdne. I nagle niespodzianka. Tuż przed urlopem zdarzyła mi się służbowa wizyta na Łotwie, według dawnych przewodników najbardziej przestępczym z trzech krajów. Wprost z lotniska w Rydze wyruszyłem na prowincję. Po przybyciu na miejsce zacząłem się rozglądać podejrzliwie i ciekawie dookoła. I okazało się, że kraj skromny lecz zupełnie normalny. Wszystko jest na miejscu i wszystko funkcjonuje. A potem zobaczyłem na drodze kampera. Następnego i następnego. Z zachodniej Europy i miejscowe też. Cywilizacja kamperowa już tu dotarła, pomyślałem. I kiedy jeszcze odkryłem w Rydze miejski kemping w spacerowej odległości od Starego Miasta, już wiedziałem, że będzie nam tu na urlopie, jak w domu.
I dziwnym zrządzeniem losu, w niecały tydzień po powrocie z Rygi ruszałem znów w tamtym kierunku, tym razem Dysharmonią.

                           

Jedyne w swoim rodzaju - muzeum drogownictwa w Szczucinie.
Przeprawa promem z Kazimierza Dolnego do Janowca to zawsze atrakcja. Dwa zamki w Janowcu, jeden jest pyszny z pastą kawiorową.

                           

Mechanizm napełniania wielkiego pieca w Chlewiskach.
Warka, jeden z eksponatów muzeum karawaningu. Bug pod Drohiczynem.

                           

Las krzyży na Górze Garbarce. Białowieża.
Cerkiew w Hajnówce. Prawosławny klasztor w Supraślu.

                    

Kruszyniany. Jurta i słynny meczet dla mnie o numer za małe. Sidra. Zamek najlepiej widać na ścianie szkoły.

                    

Wigry. Piaszczysty debiut naszych Dahonów na urlopowym szlaku.
Niestety, mamuta nie spotkaliśmy.

Kolejna daleka wyprawa kamperem zaczęła się od tradycyjnej wizyt w Kazimierzu Dolnym i Warszawie. A, że w najbliższej okolicy również czyhają atrakcje, tym razem nie było inaczej. Szczególne wrażenie robiło Muzeum Drogownictwa w Szczucinie a i Huta w Chlewiskach warta była odwiedzenia. Jeden nocleg spędziliśmy na nowo-otwartym z rozmachem kempingu w Warce. Jest tam nie tylko piwo i karkówka z grilla lecz też jedyne w Polsce Muzeum Karawaningu!

Ze stolicy ruszyliśmy nad litewską granicę. Nie klucząc zanadto ale bez pośpiechu, odwiedzając miejsca znane, zawsze warte postoju. Drohiczyn, Góra Garbarka, Białowieża, Supraśl. W Kruszynianach od poprzedniego pobytu ruch turystyczny wzmógł się. Powstała i okryła się sławą tatarska restauracja - nie mogliśmy odmówić sobie tam posiłku! Odkryciem była Sidra - niepozorne resztki kresowego zamku. Ostatni nocleg w Polsce, nad Wigrami dał nam okazję wypróbowania Dahonów na piaszczystej drodze do klasztoru.

                    

Pierwsze spotkanie z Rygą i z cywilizacją kamperową. Dysharmonia na zapełnionym kempingu miejskim.

             

Postój na pustawej łotewskiej plaży. Nie do wiary - mamy całe morze dla siebie.

A następnego dnia postanowiliśmy zrobić kawał drogi. Jednym skokiem, bez zatrzymania, przez Oltę, Kowno, Kiejdany i Poniewież dotarliśmy popołudniem do Rygi. Po dotarciu okazałym mostem z kempingu na starówkę było dość czasu na wszystko - piwo w gwarnej knajpce, rosyjską kolację i spacer. Chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się w Estonii więc nazajutrz jadąc brzegiem morza dotarliśmy do bardzo miłego miasteczka Parnawy. Po drodze puste plaże, małe osady rybackie. A miasteczko położone nad zatoką płytką jak brodzik dla dzieci. Do Tallina jechaliśmy przez Lihula i Haapsalu. A tam to, co lubimy najbardziej: legendy, ruiny zamków, kościoły i muzea.

                           

Parnu czyli Parnawa. Pierwsza degustacja estońskich klimatów.

                                  

Estonia to średniowieczne zamki, coś, co lubimy najbardziej.

                    
             

Tallin, jak i reszta kraju jest pełna pamiątek najnowszej historii.

Tallin. Spędziliśmy w nim kilka dni. Intensywnych dni. Bo i jest tam co zwiedzać. Miasto niewielkie lecz zaskakująco ruchliwe. Przez stare miasto przewalają się tłumy, podobnie jest nad morzem i w przystaniach promowych. Dzięki swoim składakom zjeździliśmy Tallin wszerz i wzdłuż, odnajdując w nagrodę oazy spokoju - muzeum historii Estonii i skansen zabytkowych okrętów za więzieniem Patarei. Choć to prawdziwe atrakcje, świeciły pustkami.

Kontynuując swą wyprawę brzegiem Bałtyku "zahaczyliśmy" o pierwszy utworzony w ZSRR park narodowy Lahemaa. Sielskie nadmorskie krajobrazy, rybackie wioski, dwory, pałace. Tam chyba trzeba się zapuścić na piesze przyrodnicze szlaki by w pełni miejsce docenić. Zamiast tego udaliśmy się do Rekvere, czyli miasta tura z imponującymi ruinami zamku. Przez trzy lata zamek należał do Polski i był jednym z najbardziej na północ wysuniętych zakątków Rzeczpospolitej. Nocleg nad morzem to było prawdziwe odkrycie. Kemping w Saka to mała perełka i trzeba to miejsce odwiedzić by się przekonać dlaczego. Choćby, żeby sobie zrobić wygładzającą maseczkę z zielonej glinki.

                           
             

Tallin i Dorpat. Estonia miejska - starówki, kościoły, pomniki i Marzenki ulubione obiekty - wieże do wspinaczki, wszystko tam jest.

                           
                    

W Estonii jest fajnie i tyle.

                                         

Nasze największe odkrycie. Nocleg w Saka.

                                  

Nadbałtyckie, szutrowe drogi doprowadziły nas na skraj Unii Europejskiej w Narwie. Za rzeką już Rosja.
A czasem trafialiśmy na postój w zaskakującym otoczeniu.

      

Valga, miasteczko gdzie granicę państwa spotyka się na rogu ulicy. Tam pożegnaliśmy Estonię.

Nazajutrz osiągnęliśmy punkt zwrotny wyprawy. Urlop się nie kończył, broń Boże lecz od tego dnia zaczęliśmy się wracać a nie oddalać. Dotarliśmy do Narwy, gdzie średniowieczny Zamek Hermana wznosi się nad rzeką. Na drugim brzegu, naprzeciwko też zamek - Iwangorod. Tam, tak jak w Narwie, mówi się prawie wyłącznie po Rosyjsku. Na tym podobieństwa się kończą. Za rzeką inny świat. Wielka Rosja. Sznury pojazdów na granicznym moście posuwały się bardzo, bardzo leniwie. Usłyszałem, jak jeden kierowca mówił, iż czeka już 18 godzin a końca nie widać. Więc, choć do Petersburga stąd rzut beretem, dalsza wyprawa to pieśń przyszłości bardzo odległej.

Nim pożegnaliśmy na jakiś czas Estonię (bo jestem przekonany, że tam wrócimy), rzuciliśmy okiem na jezioro Pejpus i odwiedziliśmy dwa ciekawe miasta. Pierwsze to Tartu a po polsku Dorpat, słynący z uniwersytetu. Drugie to Valga - miasteczko podzielone pomiędzy Estonię i Łotwę, o które niegdyś niemal wybuchła wojna między oboma krajami.
W drodze powrotnej do Rygi przystanęliśmy na polu bitwy pod Kirholmem. Niektórym znanej z lekcji historii. Rok 1605 - jakoś łatwo było zapamiętać. Kemping w Rydze, tak jak ten w Tallinie zapełniają w większości kampery i karawany. Zaledwie parę namiotów na marginesie. Pod tym względem przypominają Skandynawię. Niektóre kampery spotykaliśmy na trasie Via Baltica wielokrotnie i witaliśmy jak starych znajomych. Ryga jest duża, jednak Stare Miasto i dzielnice secesyjnych kamienic można obejść piechotą. Ale nachodzić się trzeba. Zabrakło nam już czasu i siły na dalszą wyprawę rowerem. Z Rygi, omijając kurort Jurmała, gdzie za wjazd płaci się rogatkowe, dotarliśmy do Windawy czyli Ventspils nadmorską trasą przez przylądek Kolka. Trasa z Kolka do Windawy, tam właśnie zachodnie kampery upodabniają się do miejscowych samochodów. To typowa dla Łotwy droga szutrowa i okrywa pojazdy kurzem lub błotem do wyboru. A Windawa to duży port za to miasteczko ciche i spokojne. Najoryginalniejszą atrakcją była wielka kolekcja kotwic okrętowych, wypełniająca nadmorski park.

                           
                    

Pole bitwy pod Kirholmem czyli Salaspils. Kolejna wizyta w Rydze połączona z solidnym zwiedzaniem.
W Rydze Dysharmonia spotkała kuzyna. Przyjechał aż z Hiszpanii.

                           
                    
                           

Łotwa to nie tylko Ryga. W okolicy przylądka Kolka nie dostaliśmy kolki na wertepach ale Dysharmonia upodobniła się do miejscowych samochodów.
Windawa czyli Ventspils potrafi zaskakiwać na każdym kroku.

                                  

Goldynga. Najdłuższy (ponoć) wodospad w Europie, z pewnością nie najwyższy.
Lipawa, ostanie kroki na Łotwie z portu przez aleje gwiazd muzyki na naturalny nadmorski kemping.

Ostatni dzień na Łotwie podzieliliśmy między Goldyngę (czyli Kuldiga) szczycącą się bodaj najszerszym wodospadem w Europie (wysokością się nie szczycą gdyż nie ma czym) a Lipawę. Lipawa czyli Lepaja po ichniemu, nie rzuca na kolana swymi zabytkami i krótki popołudniowy spacer w zupełności zaspokoił naszą ciekawość. Nocleg na nadmorskim kempingu za miastem, gdzie właśnie trwało wesele. Ostatni nadbałtycki fragment wyprawy wiódł do Kłajpedy. Łotewski odcinek wybrzeża był pusty, tym większy szok po przekroczeniu litewskiej granicy. Do pobliskiego kurortu Połągi walił strumień samochodów. Tworzyły się korki. Z ulgą odbiliśmy do Kretyngi, robiąc w miasteczku krótki postój. Kłajpeda przypomina nieco Lipawę czy Windawę. Niby ma stare miasto i jakieś zabytki, resztki zamku. Jeśli się jednak nie chce poświęcić dnia na wyprawę do oceanarium, wystarczy dłuższy spacer, by poczuć klimat miejsca i można ruszać dalej.

                           

Pierwszy postój na Litwie - Kretynga. Miasto Chodkiewicza, zwycięzcy spod Kirholmu.
Wizyta w Kłajpedzie. Marzenkę wyraźnie osłabiła.

                                  
                           

Wilno w pigułce. Trochę na rowerze, trochę pieszo.
A na koniec małe zakupy.

                                         

Romantyczny cmentarz na Rossie. Dom towarowy w Solecznikach, jedyny wizualny ślad polskości.
Pożegnanie Litwy w Druskiennikach.

My już niestety osiągnęliśmy ten etap wyprawy, kiedy czas zaczynał nas gonić i po monotonnym przelocie autostradą na wieczór stanęliśmy w Wilnie. W samą porę by z kempingu trolejbusem dotrzeć do dworca, zjeść kolację za Ostrą Bramą i przejść się po starówce. Następny wileński dzień był rowerowo - trolejbusowo pieszy. Odwiedziwszy słynną wieżę telewizyjną jeździliśmy po bulwarach nad Wilią, wdrapaliśmy się z naszymi składakami na słynną Górę Trzykrzyżową i pokręcili się pod katedrą. Zaliczywszy Wilno rowerowo, powróciliśmy do centrum trolejbusem by delektować się staromiejską przechadzką.

Ostatnią noc na Litwie spędziliśmy na zgrabnym kempingu w opustoszałych nieco Druskiennikach. A po drodze Soleczniki i Ejszyszki, tradycyjne ostoje polskości. Niestety ani nie słychać tam powszechnie polskiego a i polskie napisy należą do rzadkości. Po przekroczeniu polskiej granicy nasza wyprawa chyliła się ku końcowi. W kraju też chciałoby się jeszcze tu i tam zatrzymać, w bok odskoczyć. Ale niestety. Kraj duży, kempingów mało - bardziej trzeba było myśleć o tym, gdzie przenocować i na czas powrócić.

Pokonując Suwalszczyznę i Mazury zatrzymaliśmy się tu i ówdzie, jednak gwoździem programu miał być Radzyń Chełmiński. Byliśmy tam przed laty, gdy zamek był zamknięty na głucho. Od wielu lat można go znów zwiedzać, podążając śladami telewizyjnego Pana Samochodzika i Templariuszy, jednak wciąż bywało nam nie po drodze. W tym roku się udało! Nocleg wypadł na typowo polskim nadjeziornym kempingu, gdzie lepiej wziąć kąpiel w jeziorze niż prysznic.

                                  

Obrazki z ekspresowego, powrotnego przemierzania kraju: Uncle Sam w Węgorzewie,
słynne śluzy na kanale mazurskim, urokliwe jezioro Ukiel i miasteczko Morąg.

                                  

No, nareszcie, udało nam się obejrzeć ruiny zamku w Radzyniu Chełmińskim...
... nie gorzej, niż Mikulskiemu w serialu "Pan Samochodzik i Templariusze"!

                           

Jadąc konsekwentnie nadwiślańskim bulwarem w Krakowie ląduje się w krzakach...
... ale zawsze można zawrócić na rynek i zjeść smakowitą kolację.

                    

Ostatni dzień wyprawy: Zamek Lipowiec - dawny zakład poprawczy dla księży i kościół w Zatorze.

                                  

Czas ucieka szybko i wizyta w Wadowicach nic tu nie zmieni.
Jedna cukiernia była zamknięta co zepsuło Marzence humor, lecz gdy udało się kupić kremówki humor jej się zaraz poprawił!

Było jeszcze daleko od rodzinnych stron a już się czuło smutek z końca wakacji. I wówczas wpadłem na pomysł na poprawę humoru. Powiedziałem do Marzenki: jedźmy jutro prosto jak strzelił na południe a jak dobrze pójdzie będziemy mogli wieczorem pojeździć rowerami po Krakowie. Tak też uczyniliśmy. To była piękna sprawa - jeździć nadwiślańskimi bulwarami czy po zatłoczonym Rynku Głównym. Ktoś powie: gdzie Estonia a gdzie Kraków ale tak już nasze urlopy wyglądają: Wielkie Rzeczy Przemieszanie. "Rzutem na taśmę" udało nam się wymazać z naszej turystycznej mapy takie białe plamy, jak miasteczko Alwernia, wieżę zamku Lipowiec i miasto karpia Zator. Ostatni pomysł na poprawę humoru był Marzenki: do Wadowic na kremówki papieskie! Tak też się stało. Gdy wracaliśmy w rodzinne strony trudno było uwierzyć, że jedziemy znad Zatoki Fińskiej. Wszak przybywaliśmy z przeciwnego kierunku! I dziwić się, że zrobiliśmy podczas wyprawy 5300 km samochodem i trochę mniej rowerem.

Na koniec o tym, co się w krajach nadbałtyckich okazało. Wszystko to, o czym pisałem na wstępie, tylko sprawdzone naocznie i doświadczone na własnej skórze. Do ciemniejszych stron należy fakt, iż nie jest tam tanio. Jest tak, jak w Polsce a tu i ówdzie to i owo trochę droższe, szczególnie w Estonii. Może ze względu na wszechobecność zamożnych Finów. Ale poza tym same plusy. Nawet osoba nie władająca angielskim dogada się w każdym mieście po rosyjsku. Sklepów bez liku, dobrze zaopatrzone i zawsze czynne. Drogi wszędzie lepsze niż w Polsce, nawet powszechne tam szutrówki. Kempingów nie ma zbyt wiele lecz ich dostatek. Szczególnie nad morzem. Większość dobrze wyposażona a niektóre przepięknie położone. Każda ze stolic ma swój kemping w zasięgu komunikacji miejskiej. A z każdego można dojść też do centrum pieszo. W Wilnie będzie to dość długi spacer. Co jeszcze? Pola, lasy, jeziora, ruiny zamków i plaże. A wszystko znacznie mniej oblegane niż u nas. Są miejsca zupełnej ciszy i spokoju. Jedzenie smakowite, na poły rosyjskie (solianka i pierogi) lecz są i miejscowe specjały... Trudno też się ustrzec przed kupieniem na pamiątkę butelki likieru. Słowem... słowem, rozpisałem się jak do reklamowego folderu. Bo było fajnie a kiedy się wraca z podróży to naturalną rzeczą jest dzielić się wrażeniami. Ot i wszystko.

Powrót
Back