Są na świecie takie miejsca, widoczki, które znają prawie wszyscy. Nawet tacy, co się nigdy nie ruszają z domu. Niektórzy określają to cudami świata. Te wszystkie Big Beny, Wodospady Niagara, Bazyliki Świętego Piotra i Statuy Wolności. Czy jest ich dużo? Wydaje mi się, że naprawdę to nie tak dużo. Mało kto jednak ma możliwość zobaczyć wszystkie a wielu mieszkańców globu nie ma szansy zobaczyć ani jednego na własne oczy. Własne oczy i obiektyw własnego aparatu to jest sedno sprawy. Tu się nie oczekuje nowości, zaskoczeń. Chodzi o zobaczenie i pstryknięcie zdjęcia: ja i wieża Eiffla. I zaliczone!
To zazwyczaj nagradza wszelkie poniesione koszty i trudy. A trudy są: tu i tam trzeba się przeciskać przez tłum, narażając na ataki kieszonkowców, dopchać się, odstać kolejkę. I ja takich miejsc kilka odwiedziłem. I co? I nic – nie stałem się mądrzejszy ani szczęśliwszy. I nie stałbym się odwiedziwszy wszystkie wieże Eiffla świata.
Więc po co? Czemu? Bo są! Są i przyciągają, jak magnes. I bywa nieraz tak, że ślepy los rzuci mnie blisko takiego miejsca – symbolu, miejsca – ikony. Wówczas, jeśli tylko trafia się możliwość sam chętnie ustawiam się do kolejki zrobić zdjęcie Mony Lizy czy piramidy. A najlepiej, żebym i ja był na tym zdjęciu... Choć powiem szczerze, te tłumy mnie irytują i wolałbym mieć wszystko na chwilę do wyłącznej dyspozycji. Jak wszyscy wokół. Fascynuje mnie jeden aspekt omawianej sprawy. Niewyobrażalnie niski poziom wiedzy tłumów o zwiedzanych obiektach. Pominę miłosiernie żenujące przykłady, co mi się cisną z pamięci.