Ja wiem, na naszą stronę trafi niewielu! Zapewne niektórzy nie przebrną przez witrynę tytułową. Inni, jak to rasowi internauci, klikają niecierpliwie tu i tam, otworzą jakiś obrazek. Potem stwierdzają - nudziarstwo! i ... już ich nie ma. Wiem jednak, że strona ma czytelników. Nielicznych ale prawdziwych, takich co czytają to co napisane. Posiadanie czytelników zobowiązuje.
Od samego początku obawiałem się, by tworzona przez nas strona nie stała się efemerydą czy Zombie. Już dość takich nieświeżych zwłok tkwi w sieci. Jednym słowem, chciałem stronkę uaktualniać i poprawiać, by była żywa. Cóż, kiedy życie, to prawdziwe, codzienne, wciąga prawie bez reszty, zazdrośnie pochłania czas. Nie zawsze warto go marnować siedząc przy komputerze. I dlatego nie udaje mi się dodać coś nowego tak często, jak bym pragnął. A co dopiero zagłębiać się w zawiłości PHP i innych nowoczesnych bajerów, by iść z postępem.
Rozmyślałem niedawno o tym, jak to co staroświeckie miesza się z tym, co nowoczesne. Dwie sprzeczności współżyją poprzez powstawanie różnych hybryd, melanży i kompromisów.
I przyszła mi do głowy pewna myśl. W dawnych czasach ale nie tak znów odległych, kiedy miałem trochę do czynienia z żeglugą, używano na statkach wielu papierowych pomocy nawigacyjnych.
Oczywiście mapy morskie lecz do tego locje, spisy świateł i nie wiem co jeszcze. Te wszystkie wydawnictwa zostały kiedyś wydrukowane i się starzały. Świat nie stał w miejscu,
powstawał problem aktualizacji. Dziś zapewne wszystko to jest elektroniczne i aktualizuje się przez satelitę jak program antywirusowy lecz wówczas radzono sobie inaczej.
Co pewien czas na statek docierała koperta z korektami i oficer, w którego działce to było, w wolnych chwilach nanosił czerwonym piórem poprawki na mapy, wycinał i wklejał strony i akapity w
publikacjach. Tak się to odbywało. Śmieszne? Grunt że zwiększało poczucie bezpieczeństwa.
To marynarskie wspomnienie mnie zainspirowało. Nieraz chciałbym dodać coś nowego do dawno napisanego tekstu, gdy życie napisało dalszy ciąg.
Czasem chciałbym wspomnieć o czymś nowym, co nie jest warte tworzenia nowej strony. Postanowiłem pakować to wszystko do tworu, który nazwałem Biuletyn Informacyjny.
Taki groch z kapustą. Wygodnie i niezobowiązująco. Taka staroświecka forma bardziej mi pasuje niż tworzenie jakiegoś nowomodnego blogu. Kto nie chce, niech nie czyta.
Jeśli wiadomość będzie dotyczyć jakiejś istniejącej podstrony, podam dla ułatwienia odpowiedni odnośnik. I takim prostym sposobem zapewnię sobie poczucie, że strona jest w miarę aktualna.
Zwykle pracowałem nad stroną podczas długotrwałych pobytów w jakichś półdzikich krajach. Obecnie czekam na wizę irańską i siedzę w domu.
Zamieszczenie biuletynu przed wyjazdem byłoby prawdziwym novum. Ciekawe, jak to wyjdzie... Próbujmy!
Jeszcze jedno. Nie byłem pewien do której z isniejących witryn przyczepiać te biuletyny. Ostatecznie postanowiłem, że dam na koniec strony "O nas". Może zwiększę tym bałagan, lecz materiał do biuletynu dyktuje codzienne życie, więc jest to o nas jak najbardziej. W stu procentach.
\onas\opisy\dziadek_micek.html
Wszedłem w posiadanie okruchu tego, co myślałem, że na zawsze stracone. Kuzyn zachował i niedawno mi podarował kilka narzędzi stolarskich dziadka Micka. Są to ręczny świder, duży płaski strug czyli hebel i trzy mniejsze do wycinania profili. W tym jeden skomplikowany, z regulacją a drugi niekompletny. Przypuszczam, że są przedwojenne. Na ostrzach nieczytelne znaczki a na drewnie tego regulowanego struga fabryczny stempel. Też nieczytelny ale chyba niemiecki. Po uciążliwym wyszorowaniu narzędzia prezentują się dość okazale. Nie zatarły się ślady wieloletniego użytkowania i nieustannej biesiady korników. Nie mam jeszcze koncepcji, jak je eksponować więc leżą na regale. Narzędzia jako antyki to nie są jakieś unikaty, można kupić na aukcjach internetowych podobne za nie takie znów duże pieniądze. Ale te egzemplarze są jak rodzinne relikwie: bezcenne. Bo to jedyne, oryginalne i autentyczne narzędzia dziadka Micka!
\miasta\rzeszow\ciezarowki\polnoc.html
To było tak. Wracałem Lufthansą z Bejrutu przez Frankfurt. W Bejrucie nie mieli dość paliwa dla samolotu, by wystarczyło na cały lot. Wystartowaliśmy z opóźnieniem, bo załatwiano dodatkowe tankowanie tam, gdzie dolecieć mogliśmy. Do Frankfurtu przylecieliśmy z jeszcze większym opóźnieniem, powiększonym o czas potrzebny na ponadplanowe lądowanie, tankowanie i ponowny start. Dla mnie się afera skończyła szczęśliwie: jakimś cudem zdążyłem na samolot z Frankfurtu do Warszawy. Co to ma wspólnego z Csepelem? A no ma, bo w przygodzie miałem mały bonus. Dodatkowe tankowanie miało miejsce w Budapeszcie. Widoki na miasto z lotu ptaka były tego popołudnia piękne. A w czasie kołowania na lotnisku zobaczyłem JEGO. Stał sobie skromnie i cicho obok posterunku lotniskowej straży pożarnej. Najprawdziwszy Csepel, w jakiejś pożarniczej wersji. Nie wiem nawet, czy stał tam jako rodzaj zabytku czy wraka, którego nie zdążyli oddać na złom. A może był pełnoprawnym i czuwającym na straży bezpieczeństwa wozem bojowym? Chciałbym w to wierzyć. To chyba nie jest aż tak ważne. Najważniejsze, że zobaczyłem Csepela. Nie w Internecie, nie na zdjęciu. Na własne oczy i to nie w muzeum, nie na zlocie oldtimerów a w jego "miejscu pracy".
\miasta\warszawa\twierdza.htm
Wspominałem o naszych wędrówkach śladami Twierdzy Warszawa. Niewiele się ostatnio działo w tej dziedzinie ale zawsze... Całkiem niedaleko od naszego mieszkania, przy ulicy Idzikowskiego znajduje się jeden z fortów pierścienia wewnętrznego. Ma on historycznie wiele nazw: Czerniaków, Cze, Tshe, Legionów Dąbrowskiego wreszcie Piłsudskiego. Jak zwał tak zwał. Co dla nas istotne, to że do niedawna był to obiekt wojskowy: jakieś 200 garaży dla trepów. Ale już obiekt ucywilizowano i stoi chwilowo otworem, o czym się przemierzając rowerem okolicę przekonałem. Przed jakimś rokiem odkryłem podobny ogólnie dostępny obiekt: Fort IV pierścienia zewnętrznego, zwany Chrzanów. Oba są bardzo zaniedbane, zarośnięte i zaśmiecone. Ze wszystkich tych cech ogólnodostępność usunąć najłatwiej , chciałem więc jak najszybciej dotrzeć do obu fortów z Marzeną. Dotychczas zwiedzaliśmy obiekty Twierdzy Warszawa pieszo lub na rowerach. Ale tego roku nastąpiła jakowaś zapaść we wspólnych rowerowych wyprawach a Chrzanów leży bardzo, bardzo daleko. I dlatego pewnej słotnej jesiennej soboty wybraliśmy się do fortów samochodem. Co prawda, to prawda: deszcz zniechęcił nas do zbyt detalicznego zwiedzania Fortu Piłsudskiego a od zapuszczania się głębiej na Fort Chrzanów powstrzymała trwająca tam właśnie bitwa paintball-owa. Lecz tak czy owak "zaliczyliśmy" kolejne forty i już niewiele ich pozostało do "odkrycia".
Dwa opuszczone, zarośnięte forty.
Co w nich pozostało? To tylko, czego nie zdołali naruszyć menele i złomiarze. Na przykład stary, zwodzony most w forcie Piłsudskiego.
\miasta\warszawa\kapliczki.htm
Mam zamiar wkrótce szerzej się rozpisać o moim polowaniu na kapliczki. Teraz tylko chciałbym krótko o tym wspomnieć. Dotychczas przebadałem w miarę dokładnie następujące gminy - dzielnice: Wilanów, Ursynów, Mokotów, Ochota, Włochy, Wola, Praga Południe i Żoliborz. Od czasu do czasu przeszukuję też najbardziej obiecujące okolice Bielan, Bemowa i Targówka. Są to odległe strony i sam dojazd rowerem zajmuje dużo czasu, więc nie sądzę bym się z tym szybko uporał. Inne gminy, jak Wawer i Ursus są częścią Warszawy tylko formalnie i mają dla mnie znaczenie marginalne. Tak naprawdę obecnie na warsztacie jest Praga Północ i Śródmieście. Gdy się z nimi uporam będzie to znaczący etap moich badań. Trzeba będzie się mocno zastanowić nad prezentacją wyników, bo wciąż nie mam koncepcji, w jakiej formie to przedstawić.
\wyprawy\opisy\dysharmonia.html
Opisana wyprawa w Bieszczady okazała się ostatnią. Choć tegoroczna jesień bywa złota i czas by się znalazł na parodniowy wypad - sezon zakończony , to przesądzone. Czemu to? Wspominałem, że nasza buda to jak stara, drewniana łajba w nienajlepszym stanie. Nie jest zrobiona, jak większość kamperów, z laminatu, lecz z płyt wiórowych. A te, jak wiadomo, nie daj Boże by naciągnęły wilgoci. No i stało się. Elementy podnoszonego dachu naciągnęły. I zaczęły puchnąć. Niewidoczna początkowo deformacja znacznie się powiększyła w czasie urlopowej wyprawy. W Bieszczadach było już bardzo źle można było jeszcze tak jeździć. Niestety niedawna inspekcja nie zostawiła złudzeń: tylna ścianka się przełamała i nie można bezpiecznie unosić dachu ani zabezpieczyć na czas jazdy. Wszystko, co mogłem zrobić dla biednej, rannej Harmonii, to opróżnić ją i przykryć na zimę plandeką. Szkoda że nie zrobiłem tego wcześniej. Przy okazji odkryłem zaciek pod materacem! A więc na wiosnę czeka mnie robota. I to stolarsko - ciesielska. Wymiana tylnej i przedniej ścianki dachu. Oby na tym się skończyło... Niech duch dziadka czuwa nade mną, żebym zrobił to solidnie i na czas! Użyję sklejki, bo jest mocniejsza i bardziej odporna na wilgoć. Bywają łodzie ze sklejki ale z płyty wiórowej to chyba nie?
rowery\opisy\polaczenie
Zmobilizowałem się by zaznaczyć na mapce trasę słynnego połączenia, lecz zabrakło cierpliwości by to wstawić do odpowiedniej strony. Skoro tak, to zamieszczam tutaj.
Rowery\opisy\dzwon.html
Gdy opisywałem, mocno zniechęcony do swego Treka, niedawną górską wyprawę, stanęło na tym, że wysiadł wolnobieg i zabrałem kółko do Warszawy. Awaria okazała się typowa i banalna, finał sprawy też. Rozebrałem tylną oś i się okazało że pękła sprężynka zapadki. Z reguły takich rzeczy się nie da kupić. Ale ja mam swój sklep na Ursynowie, w którym dobrze znają się na rowerach z wyższych półek i przynajmniej dawniej szczycili się najbogatszą ofertą drobnych części. Jak na tak mały sklep ilość części i drogich rowerów nadal imponująca. Mają też profesjonalny serwis. Czasy się jednak zmieniają i już mnie parokrotnie zawiedli. Tym razem też. Okazało się, że takiej sprężynki to raczej nie dostanę. Westchnąłem więc, machnąłem ręką na dwie stówy i już miałem nowiutką kompletną oś dobrej klasy w ręku. Trzeba było przełożyć rawkę i tarczę, zapleść na nowo i wycentrować koło. To wszystko trwało. Na szczęście stare szprychy pasowały i nie musiałem obliczać czy dopasowywać długości nowych. Jedna się urwała. Mam jeszcze jeden swój sklep. Taki pobliski, osiedlowy. Ten się specjalizuje w rowerach dla ludu. Takich tanich. Prawie jak z hipermarketu. I w częściach do nich. Poszedłem tam po szprychę, bo właśnie otworzyli po urlopie. Z głupia frant spytałem przy okazji o sprężynkę. Właściciel pogrzebał w pudełeczkach i wręczył mi jakąś. Za darmo! Może będzie pasowała, powiedział. Pasuje, jak ulał! I wolnobieg chodzi jak złoto. Tyle, że stara oś już wymontowana. Kupiłem przecież nową za 200 PLN i nieco się napracowałem zaplatając koło. Wszystko na darmo? Nic to, jak mawiał Wołodyjowski. Postanowiłem dać ostatnia szansę memu skrzypiącemu i zawodnemu Trekowi. Zdecydowałem, że to już ostatnia poważna inwestycja w niego. Jeśli jeszcze raz nawali coś, co nie powinno - pójdzie w odstawkę i rozejrzę się za nowym rowerem do harców po górach. I nie zamierzam go wcale oszczędzać, wręcz przeciwnie - może mnie to zmotywuje do śmielszego zanurzania się w błoto i śniegową breję?
Naprawione kółko powróciło do Rzeszowa. Pierwsze podejście do szybkiego testu było nieudane - zacisk hamulca wymagał regulacji bo ocierał o tarczę. Zabrałem się za to tydzień później, zaopatrzony w cierpliwość i odpowiednie narzędzia. Urządziłem zaraz próbną jazdę po mieście a nazajutrz prawdziwą górską wyprawę, o której się może rozpiszę, gdy nic lepszego nie będzie do roboty. Teraz tylko wspomnę, iż przy pięknej pogodzie i w malowniczym jesiennym krajobrazie zrobiłem sobie pętlę zaczynając i kończąc przy starym, drewnianym kościele w Brzezinach. Poruszając się znakowanymi szlakami zielonym i niebieskim dotarłem na pasmo Klonowej Góry od południa a od północy do wsi Mała i górującej nad nią przedwojennej figury Chrystusa, co wygląda jak z Rio de Janeiro. Tym sposobem usunąłem kolejną białą plamę na mojej górskiej rowerowej mapie. Rower zniósł to gładko i chwilowo oddalił od siebie widmo złomowania.
Pasmo Klonowej Góry nie imponuje wysokością, lecz pięknie góruje nad całą okolicą i wyjechanie na nie kosztuje nieco wysiłku. Na szczycie czeka piękny dziki las.
Przedwojenna fugura Chrystusa górująca nad wsią Mała to osobliwość sama w sobie warta wycieczki. Takie małe, podkarpackie Rio de Janeiro... Tylko brak festiwalu samby, szkoda.
Nie mogę wyjść z podziwu dla ludzi, którzy potrafią: mają czas i ochotę wszystko umieszczać na swych stronach. Są w stanie wyliczać wszystkie wyprawy, zamieszczać mnóstwo zdjęć. Znam takie strony. Musi im to zajmować mnóstwo czasu. Podziwiam, bo wiem, że ja nie potrafię, nie nadążam. Raz, że nie mam zamiaru ślęczeć wciąż przy komputerze a dwa to nie widzę sensu podawania suchych faktów. Że byłem tu, że dotarłem tam. Zwłaszcza, iż są to wyprawy bliskie, podwórkowe nieomal. A jeśli już miałbym o czymś wspominać, to by podzielić się wrażeniami. I tu poprzeczka idzie w górę, gdyż przemyśleć coś i coś napisać to dla mnie duży wysiłek. Nie mam szans i nie będę nawet próbował gonić na siłę życia, opisać wszystkiego co warte opisania. Ot, dam taki przykład. Minęło parę tygodni od mojego powrotu z Pakistanu. Przez ten czas nigdzie już w daleki świat nie wyruszałem. Marzena normalnie chodzi do pracy, trochę chorowała. Trzeba zrobić to i owo w domu, wybrać się na zakupy. Znów coś tworzyliśmy: w pasteli, w glinie a nawet drewnie. Słowem okres zupełnie nieciekawy, jeśli chodzi o dalekie podróże. Lecz tylko dla postronnego obserwatora. Bo naprawdę to działo się wiele. Niedalekie, codzienne wyprawy, które równie sobie cenimy jak te dalekie. Przebiegam myślami ostatnie tygodnie. Niby takie domatorskie a jednak. Niech wspomnę i to zupełnie nie po kolei.
Weekendowe impresje: Lasek Bielański, kawiarnia w krypcie kościoła kamedułów, prywatny, rozsypujący się pałac Bruhla i niedostępna polana w Młocinach.
Podziwialiśmy stare nagrobki na cmentarzu Służewskim, przy jednej z najstarszych warszawskich parafii - św. Katarzyny. Przeszliśmy pieszo ze Spacerownikiem od ostatniej czynnej stacji metra Słodowiec przez Las Bielański do Młocin, odkrywając dla siebie wiele nowych, urokliwych miejsc. Usiłowaliśmy karmić w Łazienkach orzechami wiewiórki, których tej jesieni jakby więcej niż zwykle. Ale tylko niektóre z tych rozkapryszonych gryzoni z łaski podbiegały i kręcąc noskiem odchodziły. Orzeszka wzięła może co czwarta. Ciekawe, czego się spodziewały, kawałka kiełbasy?
Odwiedziliśmy wspomniane wcześniej forty Piłsudskiego i Chrzanów. Podziwialiśmy kolejny raz barkowy kościół w Rokitnie i otaczające go stare maszyny rolnicze. Kościół jest słynny m.in. z "Podróży do Polski" Iwaszkiewicza. Odkryliśmy kilka nowych kapliczek, ukrytych w podwórkach kamienic Śródmieścia. Pocałowaliśmy klamkę zamkniętego Muzeum Dworu Polskiego w Pilkaszkowie. Odszukaliśmy najgrubszą topolę w parku Karpinek koło Leszna (tego mazowieckiego). Podziwialiśmy szczękę wieloryba i dęby zasadzone przez Kwaśniewskiego i Glempa w Granicy w Puszczy Kampinoskiej. W Żelazowej Woli napawaliśmy się błogą ciszą i spokojem, jakie panowały w parku Chopina pewnego piątkowego popołudnia. Nie było koncertów fortepianowych ale i nie było ludzi. Tylko jakieś ekipy remontowe.
A'propos remontów. Przebudowa drogi Rzeszów - Łańcut oznacza sążniste korki. Próba ich ominięcia to świetna okazja penetracji okolicznych terenów. Krzemienica, Łąka, Palikówka dla miejscowych brzmią banalnie i nieciekawie. Ale my jesteśmy na etapie czytania historii Diabła Łańcuckiego i chwilowo te nazwy pachną nam początkiem XVII wieku. A co tu dużo pisać o drodze grzbietem pasma Marii Magdaleny, koło kościółka nad Malawą, kiedy jest świetna widoczność? Mocno ubłocone auto to niska cena za pierwszorzędne panoramy - od góry Wilcze po Głogów.
Wartownia i fundament jednego z masztów potężnej, przedwojennej radiostacji transatlantyckiej.
Grzegorzewskiej 3 na Usrynowie czyli dawna gwiazda serialu Alternatywy 4. Blok, jako jeden z nielicznych wciąż świeci gołą, wielką płytą, chyba specjalnie tak zachowany?
O tym wszystkim chciałoby się opowiedzieć, nawet gdyby nikt nie chciał słuchać. Tylko, jak to zrobić? I dlatego podziwiam tych wszystkich, co są na bieżąco. Albo sprawiają takie wrażenie. Bo co tu kryć, niektórzy piszą o takich rzeczach, nazwijmy po imieniu, pierdołach, jakby wymiatali ostatnie resztki myśli z niemal pustej głowy. Jeśli moja pisanina też sprawia takie wrażenie, to bardzo przepraszam i szczerze się przyznaję: opisuję tylko cząstkę tego, co bym chciał. Taki wierzchołek góry lodowej.