BIULETYN INFORMACYJNY NR 10

Mijają miesiące a na naszej stronie nic nowego się nie pojawia. Ktoś by pomyślał, że już zamieniła się w stronę-zombie, którą straszę od czasu do czasu czytelników i sam siebie. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Najlepiej przygotowuje mi się nowości podczas długich, nudnych wyjazdów służbowych, a tych ostatnio było niewiele. A samo życie było bardziej absorbujące i ciekawe niż czcza pisanina. Na przykład piszący te słowa siedzi sobie teraz w targanej od paru miesięcy niepokojami Syrii. Czuję się w miarę bezpiecznie, bo do granicy tureckiej stąd dwa kroki. Jakby co, jest jak i gdzie uciekać. Jednak sama świadomość bycia tak blisko miejsca pracy korespondentów wojennych jest nieco... rozpraszająca. Zamieszczam kolejny, dziesiąty już biuletyn informacyjny. Jest refleksyjny, raczej smutny i najbardziej niepokaźny ze wszystkich. Ale lepszy taki, niż żaden. I uporawszy się z nim zabieram się ostro do szczegółowej relacji z naszej tegorocznej wyprawy na antypody. Znów będzie coś do czytania i dużo zdjęć do oglądania.

Refleksje po Dniu Wszystkich Świętych

W tym roku, po raz pierwszy od lat wielu, spędziłem Wszystkich Świętych tak, jak się w kraju nad Wisłą zwykło go spędzać - wśród najbliższych żywych, na grobach najbliższych, którzy odeszli. Wspominam o kraju na Wisłą nie bez powodu, bo przecież nie wszystkie nacje przywiązują aż taką wagę do żywego czczenia pamięci ludzi dawno zmarłych.
"Ja nawet nie wiem, gdzie są pochowani moi dziadkowie", powiedział mi raz znajomy Holender, podejrzewam, że to bardziej powszechne zjawisko w Niderlandach.

             

Połączenie genealogii i kartografii,
czyli przez czudecki cmentarz śladami rodu Małeckich...

Zdarzało mi się, ze względów służbowych, bywać w tym dniu szczególnym bardzo daleko, w miejscach, gdzie nic nie świadczyło o jego wyjątkowości. Kto zliczy, kto spamięta...

Jedną z większych ciekawostek było na przykład spędzenie tego okresu w Szwajcarii. To kraj tak odmienny od innych, że żadnym jego osobliwościom nie wypada się dziwić. A jednak. Oto będąc w kantonie Zurych, protestanckim, poprosiłem w firmie o dzień wolnego "bo to u nas w Polsce wielkie święto". Święto? Nikt o takim nie słyszał. Popatrzyli, jak na wariata, ale wolne mi dali. Akurat odwiedziła mnie Marzenka i to był główny powód, by wycyganić nieco więcej wolnego czasu na wycieczki. Pojechaliśmy do Einsiedeln, takiej szwajcarskiej Częstochowy, położonej już w kantonie Schwyz. A Schwyz to jeden z kantonów katolickich więc tam, a jakże, święta na całego. W każdym razie sklepy były pozamykane.

Zdarzało mi się też bywać w ten właśnie dzień w kraju, jednak, z różnych przyczyn, nie rzucać się w szalony wir wędrówki ludów na mglistych i ciemnych, drogach, nie narażając się na udział w złowrogich statystykach. Pozostawałem w Warszawie, odwiedzając słynne, stołeczne nekropolie, gdzie osobiście " nie miałem" żadnych grobów. Największą atrakcją bywało przy takich okazjach wrzucanie drobnych pieniążków do puszek kwestującym, sławnym artystom. A co robiło największe wrażenie? Gdy zdarzało się odwiedzić na Powązkach grób znanego aktora, który przecież rok wcześniej jeszcze, sam na cmentarzu kwestował. Podobne doświadczenia słaniają do zadumy i niech ktoś zaprzeczy.

W tym roku dni w okolicach Wszystkich Świętych wyglądały zupełnie inaczej. Odwiedzaliśmy po kolei bliższe i dalsze cmentarze. Ojciec wskazywał mi niemal zapomniane groby krewnych a ja szkicowałem mapki, by kiedyś na nie trafić bez jego pomocy. To się chyba nazywa sztafeta pokoleń? Odwiedziłem tych cmentarzy i grobów więcej, niż kiedykolwiek przedtem. Czy się tego chce, czy nie, odwiedzanie grobów wpływa mocno na naturę refleksyjną.

Tuż przed Wszystkimi Świętymi poniosłem bolesną stratę z którą do tej chwili nie do końca się oswoiłem i pogodziłem. Wcześniej, czy później, każdy znajdzie się w takiej sytuacji, wywołującej pytania o sens różnych rzeczy. Dlaczego? Jak to tak?

Owe odwieczne pytania dopadły mnie kilkakrotnie, podczas pobytów w odległych stronach. Pamiętam dobrze, z górą sześć lat temu to było. Umierał papież Jan Paweł II. A ja podróżowałem po Chinach, jednej z nielicznych krain, których to nic a nic nie obchodziło... Cały świat wstrzymał oddech. Polskę zalały łzy a ja chodziłem po pekińskich ulicach, pełnych jak zwykle szybkiego, bujnego i prostackiego życia. Czułem się bardzo samotny. Nawet XVII-wieczna katedra w Pekinie milczała obojętnie, zupełnie jak okoliczne centra handlowe. Miałem wówczas nieco szczęścia - powróciłem do kraju w samą porę, by w domu obejrzeć uroczystość pogrzebową wśród swoich a nie myśleć o niej pomiędzy żółtkami.

                    

Kolejna nekropoliczno - historyczna wyprawa ... do Krakowa.
Tam, jak się okazało, też mamy rodzinne groby

Minęło parę lat, aż przyszło się zastanowić raz jeszcze nad przemijaniem. Traf chciał, że we Francji. W portowym Hawrze, który zrównany z ziemią podczas wojny, odbudowano w stylu cokolwiek socrealistycznym. Przez to miasto wygląda zupełnie nie po francusku, przywołuje klimaty Nowej Huty, Muranowa czy MDM-u. Tego wieczoru nie w głowie było mi podziwianie architektury. Plątałem się po mieście bez celu, docierając aż nad ocean. Zadawałem sobie te same, proste pytania, które zapewne niejeden człowiek powtarza, spoglądając na ziemny kopczyk czy kamienną płytę, skrywające doczesne szczątki kogoś z bliskich. Pragnąłem wytłumaczyć sobie niewytłumaczalne. Na tyle, żeby odczuć jakąś ulgę.

Człowiek jest istotą tak złożoną, że nie sposób jej do końca poznać i zrozumieć. Dlatego żegnając drugą osobę, żegnamy tylko nasze wspomnienia i wyobrażenia. Z czasem staną się coraz bledsze, uboższe, nieco wyidealizowane. A już z pewnością dla każdego z tych, co pozostali, będą inne. Czyż nie jest tak, że ludzie gromadzą się na cmentarzu, by odprowadzić jednego człowieka w ostatnią drogę a tak naprawdę każdy grzebie kogoś innego? Każdy chowa cząstkę siebie samego. Im bliższa osoba odchodzi, tym większą część siebie trzeba pogrzebać. To bardzo boli. Boleśnie przypomina, że każdy z nas jest samotny. Sam się wyłania z niebytu, sam idzie przez świat i sam na powrót w niebyt odchodzi. Każdy z nas żyje w małej, szklanej bańce. Kapsułce, z której nie ma ucieczki i do której nikt z zewnątrz nie ma wstępu. Sztuka życia to poniekąd umiejętność wygodnego urządzenia się wewnątrz swej własnej kapsułki, na czas rejsu przez życie. Nie należy zapominać, że wszystko, co jest poza kapsułką, jest złudzeniem. Złudzeniem jest porozumienie z mieszkańcami innych kapsułek, złudzeniem jest bliski kontakt z nimi. Miło byłoby objąć swoich najbliższych ramieniem, czy wziąć ich za rękę i tak czekać wspólnie na koniec świata. Lecz cóż, kiedy szklana ściana naszej kapsułki zawsze i wszędzie odgradza nas od innych. Choć niewidzialna i nie mająca grubości a jednak nie pozwala nawet wziąć innego człowieka naprawdę za rękę. Nigdy nie wiadomo, kiedy jego, lub nasza bańka potoczy się w dal i zniknie na zawsze w ciemności. To chyba najstraszniejszy moment, kiedy bijemy bezsilnie w szklaną ścianę pięściami. I widzimy, jak inni też w nią walą. Ale wszystko na nic. Oddalamy się coraz bardziej. Już się nie słyszymy... Potem tracimy się nawzajem z oczu. Jesteśmy sami... Całkiem sami.

Doroczna wizyta na cmentarzu to w przyziemnym, powszednim żywocie przeciętnego człowieka chwila uroczysta i podniosła. Szczególnie w ciemny, mglisty dzień, lub po zapadnięciu zmroku. Te łuny z roku na rok większych, ozdobniejszych i dłużej palących się zniczy. Te lasy coraz wyższych i bujniejszych chryzantem. To na każdym musi robić wrażenie. Może to dziwne, ale lubię wizyty na cmentarzach. Choć czasem opadają mnie wątpliwości. Jest coś dziwnego. Takie zjawisko przemiany. Niektóre nagrobki bardzo stare. Historyczne pamiątki po dawno odeszłych pokoleniach. Często jedyne. Nic nie pozostało z ich świata. Nie ma już domów, w których mieszkali. Ich miejsc pracy. Nie ma znajomych krewnych. Nie ma drzew, pól i ogrodów, które co dzień oglądali. Nie ma ich mebli, zwierząt domowych. Nie pozostało nic poza miejscem pochówku, przy którym przystajemy, odgarniamy zeschłe liście i zapalamy znicz. Chwila zadumy nad dawnymi czasami i idziemy dalej. Ale tuż obok nagrobek nowocześniejszy. W gruncie rzeczy niewiele się różniący. A przecież, cała przepaść. Bo tu spoczął ktoś, po kim niedopita filiżanka kawy zdaje się jeszcze stać na stole, niedoczytana książka wciąż otwarta, nieobejrzany serial wciąż leci w telewizji a słowa niedopowiedzianej opowieści dźwięczą w moich uszach. I coś mi nie pasuje, coś się nie zgadza. Cóż ten skrawek komunalnego gruntu może mieć wspólnego z bogatym życiem, które zgasło wprawdzie ale o którym tak wiele wiem? Tu mam czcić pamięć? Wspominać? W tym przypadkowym miejscu? Na pewno nie. Znam przecież sto lepszych miejsc. A najlepsze miejsce to żywa pamięć pod własną czaszką. Wygodna i uniwersalna. Mam ją zawsze pod ręką i mogę wszędzie zabrać.

A kiedy, tak, jak teraz, głębiej się nad sprawą zastanawiam, po raz nie wiadomo który uświadamiam sobie, że ze śmiercią innych sam trochę umieram, to lżej mi się robi na duchu na myśl, że w naturze panuje swoista symetria. Ile ze mnie umarło wraz z życiem innego człowieka, tyle z niego żyje we mnie, dopóki ja żyję. A to pomaga zachować trochę dystansu do samego siebie i różnych błahych spraw tego świata.

Najnowsze hobby

Muszę codziennie jeździć na rowerze. Nie wnikajmy, dlaczego. Muszę i już. Najfajniejsze są dalekie, wyprawy w zupełnie nowe, nieznane tereny. Na takie atrakcje mogę sobie pozwolić tylko od święta. Na co dzień pozostaje uporczywe krążenie po bliższych i dalszych okolicach domu. Często, zwłaszcza gdy pogoda nie sprzyja, wystarcza mi dwugodzinna rundka utartymi szlakami. Ale nie zawsze. O wiele bardziej motywujące i sprawiające więcej satysfakcji jest jeżdżenie gdzieś i po coś. Tak narodziło się polowanie na kapliczki, o którym już wystarczająco się rozpisywałem na naszej stronie. Odnalazłem kapliczek mnóstwo, z czego jestem dumny. Nadszedł jednak moment, gdy uciążliwości poszukiwań, płynąca z nich satysfakcja nie jest w stanie zrównoważyć. Mówiąc krótko - znudziło mi się to i potrzebowałem nowego pomysłu na przemierzanie wciąż tej samej Warszawy. Dobry pomysł to jak dobry wynalazek. Ponoć największe sukcesy odnoszą nie pojedyncze gruntowne, rewolucyjne idee lecz nowatorskie łączenie różnych pomysłów, które już istnieją. Tą drogą wpadłem na swoje nowe hobby - połączenie roweru z ołówkiem. Jeżdżąc, zacząłem robić szkice. Tak zaczęła się zabawa w Profesora Zina.

W czasach dzieciństwa miałem dwóch idoli, co się prezentowali ze swymi zdolnościami rysunkowymi w telewizji, łącząc je z niepowtarzalnym gawędziarstwem. Szymon Kobylinski występował w programach dla młodzieży, jako znawca dawnych mundurów i uzbrojenia. A Wiktor Zin w programie "Piórkiem i Węglem", paroma ruchami dłoni uzbrojonej w węgiel i kredę wyczarowywał krajobrazy i zabytki architektury. Opowiadał o nich w taki sposób, że nie sposób było go z kimkolwiek pomylić, za to łatwo było parodiować. Występując w telewizji profesor Zin rysował z pamięci i z tego był znany. Ale przez swe pracowite życie wykonał wiele, wiele tysięcy szkiców i dopracowanych rysunków z natury. W terenie.

I ja właśnie umyśliłem sobie, że jeżdżąc na rowerze będę od czasu do czasu szkicował. Pomysł zgrabny na pierwszy rzut oka, mógłby się łatwo okazać niewypałem, gdyby zupełnie zdać się na żywioł. Dlatego na początek wymyśliłem sobie pewną konwencję. Postanowiłem szkicować warszawskie kościoły. Wszystkie po kolei. I te nowoczesne i te zabytkowe. Słynne i zupełnie nieznane. Każdy kościół tylko raz. Staram się szkicować więcej niż jeden dziennie ale nie za dużo - dwa, trzy. Żeby nie wkradł się pośpiech i bylejakość. I szkicuję obiekty nieco oddalone a nie sąsiednie, żeby trzeba było nieco pokręcić, zrobić trochę kilometrów. Na razie wciąż są to kościoły w pobliżu ale z czasem będę musiał się zapuszczać w dalsze okolice, docierać do dzielnic, w których moja stopa i opona dawno już nie stanęła. I o to chodzi. Gdyby po tych moich wyjaśnieniach ktoś chciał nadal zadać pytanie: po co? Musiałbym je pozostawić bez odpowiedzi.

Pomysł jest całkiem nowy. Szkiców powstało na razie zaledwie parę i doświadczeń zebranych niewiele. Ale już wiem, że to zupełnie inna bajka, niż na przykład robienie zdjęć. Tak inna, że gdy przygotowuję się do wyruszenia i wkładam do plecaka szkicownik i ołówki, czuję dreszczyk emocji. Bo proszę sobie wyobrazić, że gdy docieram na miejsce, do wcześniej upatrzonego kościoła, to okazuje się, że sporządzić jego szybki szkic nie jest wcale tak łatwo. Nie będę się rozwodził o poszukiwaniu najkorzystniejszego oświetlenia, kadru i tak dalej. Dość powiedzieć, że często okazuje się, iż jedyną możliwością jest oprzeć się o jakiś słupek czy płot i tak, na stojąco rysować, będąc niemal potrącanym przez przechodniów. Jest to poniekąd dodatkowa atrakcja. Ten proces psychologiczny, gdy trzeba się skupić na rysowaniu i pozostać nieczułym na zdziwione nieraz a nawet niechętne i podejrzliwe spojrzenia obcych ludzi. Większość przechodniów ma mnie w nosie, jednak wielu myśli sobie: "a co to za dziwak tak zawzięcie skrobie coś w swoim kapowniku?." Przypomina mi się nieraz anegdota o słynnym malarzu Warszawy Canaletto. Otóż wszystkie jego obrazy wyglądają, jakby były malowane nie z poziomu ulicy, lecz z większej wysokości. Wytłumaczenie jest proste. Artysta malował z okien mieszkań znajomych - wynik przykrych doświadczeń z tłumem przygodnych, ulicznych gapiów. Zdaje się, że nawet mu wywrócono kiedyś sztalugi. Mnie jeszcze nie spotkała żadna przykra przygoda, poza paroma rozczarowaniami co do efektów szkicowania. I oby tak dalej...

Powrót
Back