To był dziwny rok. Dziwny i pamiętny. Nie chodzi mi wcale o politykę, o sport, bo mnie to nie porusza. Nie chodzi mi też o anomalia pogodowe, wydarzenia kulturalne czy postęp technologiczny. Chodzi mi o sprawy rodzinne. Na początku i na końcu spięły ten rok, niczym klamrą, pożegnania mnie i Marzence bliskich osób. Odeszło dwoje ludzi. Tak różnych od siebie, jak tylko ludzie mogą się różnić. Wydawać by się mogło, że byli z zupełnie innych planet. Jedno życie było szybkie i gwałtowne, niczym spalanie się meteoru, który wpadł w ziemską atmosferę. Drugie sączyło się powoli, odmierzane dniami tak do siebie podobnymi, jak krople jesiennego deszczu. Dziś obie te wędrówki w całości wchłonęła przeszłość. Od końca do końca. A ich kres znaczą znicze. Musiałem o tym napisać. Bez tego nie potrafiłbym się zmierzyć ze wspomnieniem minionego roku. I nie ma w tym chyba nic złego ani strasznego. Bez śmierci nie ma życia. To dwie strony tego samego medalu. Gdyby ktoś uznał, że moje uwagi są nie na miejscu, to niech potraktuje je jak podsumowanie ubiegłego roku, odnoszące się do rozdziału "O nas". "O nas" znaczy o nas i naszych bliskich - wówczas wszystko okaże się na miejscu! Powiedziawszy to mogę już spokojniej się zastanowić, co przyniósł ubiegły rok w innych dziedzinach życia, poruszanych na naszej stronie.
Przypominam, iż nasze miasta to Rzeszów, Łańcut i Warszawa. O czym by tu napisać, skoro w żadnym z tych miast nie dokonała się żadna rewolucja a i my nie dokonaliśmy rewolucyjnych odkryć? Wystarczy o tym, że nasze życie, w każdym z tych miast, toczyło się nadal. I, jak to w życiu, nieco na nowo.
Nowe odkrycia czekają za każdym rogiem...
Ja nie mam co pisać o Łańcucie a Marzenka o nim pisać nie chce. Jeśli chodzi o odkrywanie - traktuje go po macoszemu. Odwiedzamy Łańcut, gdy musimy i tylko w ściśle określonych sprawach. Być może za jakiś czas się to zmieni. Kupiliśmy na przykład ostatnio bardzo ciekawą książkę o łańcuckich kapliczkach. Kusi nas, rzecz jasna, by najciekawsze z nich odszukać. Ale to pieśń przyszłości albo jeden z tych licznych, nigdy nie zrealizowanych planów.
Rzeszów AD 2014, jaki był, każdy widział. Każdy, kto go odwiedził. Ja odwiedzałem go wielokrotnie. I wciąż podziwiam, jak z takiej sobie pipidówki przeobraża się w prawdziwie europejskie miasto. Jako rodowity Rzeszowiak z dumą opowiadam o swoim mieście. Rzeszów i okolice, to dla mnie przede wszystkim podręczny teren rowerowy. Przy każdej nadarzającej się okazji urządzam tam krótsze i dłuższe wyprawy. Ubiegły rok nie był pod tym względem wyjątkowy. I wciąż udaje mi się odkrywać nowe zakątki. Nowe widoki, nowe dróżki. Muszę przyznać, że o nie coraz trudniej. Poza jazdą na rowerze, przemierzamy z Marzenką stolicę Podkarpacia spacerkiem. Pozwala to odkrywać zmiany i nowości. Lecz pisać, tak naprawdę, nie ma o czym.
Warszawa to wciąż teren odkrywania kapliczek. Tyle, że nie urządzam już na nie specjalnych polowań.
Odkrywam je przypadkiem, w najmniej spodziewanych miejscach. Czasem pojawiają się nowo postawione kapliczki i krzyże tam, gdzie ich dawniej nie było.
Są i takie, które poprzednio przeoczyłem, gdy przed laty przeczesywałem dany teren.
Najciekawsze jest to, że zajmuję się warszawskimi kapliczkami od dawna i mogę obserwować ich własne "życie".
Czasem jest to powolne podupadanie, rzadziej całkowite zniknięcie a najczęściej przemiana po mniej lub bardziej udanym remoncie.
Ciekawostka: nowy, przydrożny krzyż pojawił się zupełnie nagle, przy jednej z moich codziennych tras i równie nagle znikł po paru tygodniach...
Na kapliczki natrafiałem przy okazji zwykłych, powszednich, można rzec bezproduktywnych przejażdżek po Warszawie.
W ubiegłym roku nie wszystkie przejażdżki były bezcelowe.
Częstym celem były warszawskie świątynie, wszelkich religii. Odwiedziłem większość z nich, podziwiając zarówno architekturę jak i otoczenie.
Stosuję zasadę, by podczas jednej wyprawy nie odwiedzać więcej, niż dwie świątynie.
Mimo to "przebadałem" do tej pory obiekty kultu w niemal wszystkich dzielnicach.
Właśnie mam na warsztacie Bielany, z którymi skończę zapewne, nim ten tekst trafi do sieci.
Potem zostanie mi już tylko Śródmieście i niedługo będę musiał sobie wymyślić coś nowego.
Wiele lat temu opisałem nasze odkrywanie Warszawy na nowo, z pomocą różnych książek. Ten temat jest nadal aktualny.
Co prawda, w ostatnich czasach pryskamy ze stolicy w weekendy, kiedy tylko możemy lub musimy.
A kiedy zostajemy, to wiele innych pomysłów bierze górę. Zdarza się nam jednak wciąż zwiedzać z wspominanym "Spacerownikiem".
Niestety, mamy już do przebycia zaledwie jeden czy dwa odcinki, pozostawione na naprawdę specjalną okazję.
Na szczęście mamy kolejny przewodnik, tym razem po Powstańczej Warszawie.
I z niego głównie korzystamy, gdy chcemy zejść z utartego traktu, odwiedzić mniej i lepiej znane zaułki.
Nasz nowy przewodnik nie jest zbyt obszerną publikacją, to też korzystamy z niej oszczędnie.
Flagową wyprawą sezonu 2014 był letni urlop. Oczywiście naszą nieśmiertelną Dysharmonią. Nareszcie doszła do skutku i wspaniale się udała zaległa wizyta w Szkocji. Już raz się tam wybieraliśmy w 2012 roku, lecz wystraszyła nas olimpiada w Londynie, że niby będzie większy najad turystów na Wyspy, że ciaśniej na kempingach, itd. Wówczas ostatecznie trafiliśmy na Węgry i Słowenię. Nie było czego żałować, tam też bawiliśmy się fantastycznie! No, ale w minionym roku już nie odpuściliśmy, choć trochę się obawialiśmy. Czego się obawialiśmy? Lewostronnego ruchu, drożyzny, tłoku na kempingach. A przede wszystkim oblężenia Wielkiej Brytanii przez Polaków. Strachy na Lachy. Lewostronność w niczym nam nie przeszkadzała. Ceny, choć rzeczywiście wysokie, jakoś dało się znieść. Z kempingami było tak, że zawsze udawało się nam jakoś zainstalować tam, gdzie chcieliśmy, choć czasem ledwie - ledwie. A Polacy? Nie przeszkadzali nam, byli mało widoczni. Nam też nikt nie robił wstrętów, że my z Polski. Okazało się, że w turystyce kamperowej to dla rodaków biała plama. Na całej trasie spotkaliśmy tylko jedno auto z Polski, z przyczepą kempingową (Niewiadówką). Mało tego, chłopak pracujący na jednym z kempingów, powiedział nam, że nie widział u siebie polskiego auta odkąd tam pracuje, czyli od kilku lat... Co innego na ulicach, w sklepach, przy atrakcjach turystycznych. Tam wszędzie słychać swojsko brzmiącą mowę. Ale nie na kempingach.
Nie będę się silił na obszerną relację z wyprawy. Streszczę ją tylko w paru zdaniach. Na wyspy przypłynęliśmy promem z Calais do Dover.
Dotarliśmy tam przemierzając, jak szybko się da, Polskę i Niemcy. Urządziliśmy sobie za to postoje w Belgii i Francji, odwiedzając m.in.
Ostendę i Dunkierkę. W Dover znaleźliśmy się bladym świtem i zaraz ruszyliśmy w daleką drogę.
Anglia jakoś nas nie zachęcała do postojów, więc długim, całodziennym przelotem dotarliśmy do Edynburga.
Stamtąd przez Dundee i Ballater osiągnęliśmy Inverness. Oczywiście, objechaliśmy jezioro Ness,
wypatrując potwora i zwiedzając oblężony przez turystów zamek Urquhart. Zapuściliśmy się na północ tak daleko,jak się dało bez przeprawy na Orkany.
Mogliśmy je tylko podziwiać z oddali z przylądka Duncansby. Wąskimi, krętymi, i aż do znudzenia widokowymi drogami,
posuwaliśmy się wzdłuż północnego wybrzeża. W ten sposób osiągnęliśmy wyspę Skye, a następnie kolejny,
rozdeptywany przez turystów zamek - Eilean Donan. Ostatni dłuższy postój wypadł nam w historycznej stolicy Szkocji - Stirling, miejscu wielu bitew.
I... trzeba było myśleć o odwrocie, na otarcie łez odwiedzając, znaną z "Kodu da Vinci", kaplicę w Roslin i ruiny opactwa w Dryburgh z grobem Waltera Scotta.
Wypada jeszcze wspomnieć, że staraliśmy się zakosztować typowych szkockich specjałów.
Objadaliśmy się haggisem, napiliśmy się ulubionej whisky następcy tronu - Lochnagar, pokosztowaliśmy w pubach przeróżnych piw
i nawet kupiliśmy to i owo z owczej wełny. Z poważniejszej dziedziny dodam, iż podczas naszej wizyty Szkocja była w przededniu referendum na temat niepodległości.
Widać to było na każdym kroku. Niestety, nic nie wyszło z odłączenia się od Anglii :-(
Odwrót przez Anglię to była prawdziwa mordęga. Paskudna pogoda, korki i jakaś taka ogólna ciasnota.
Jechać ciężko: tłoczno, wąsko a zatrzymać się nie ma gdzie. Wszystko zabudowane, miejscowości zlewają się jedna z drugą, niczym na Górnym Śląsku.
Brr. Nieprędko tam wrócimy! Z lekką przesadą rzekłbym, iż podczas naszej wyprawy Szkocja to był raj, Anglia to piekło.
Po wielogodzinnym plątaniu się w okolicach Dover, w oczekiwaniu na prom, z ulgą postawiliśmy nogę a raczej koła na kontynencie.
I zaraz też daliśmy nogę, jak szybko się dało, z Francji. I nie zatrzymaliśmy się, aż dopiero w Groningen na północy Holandii,
najbardziej zroweryzowanym mieście! Tam mogliśmy przypomnieć sobie niderlandzkie klimaty - wafle, sery (w tym jeden siedmioletni) i słone cukiereczki.
Z powrotnego przejazdu przez Polskę, w pamięci zapisały się nam z pewnością trzy szczególne miejsca:
gigantyczna figura Chrystusa w Świebodzinie, parowozownia w Wolsztynie i starożytne miasto Wiślica. I już było po urlopie!
Niestety, jak co roku, odczuwaliśmy niedosyt wypraw Dysharmonią. Poza wyżej wspomnianym urlopem letnim,
byliśmy tylko na tradycyjnej i nieco deszczowej majówce. Po dwuletniej przerwie powróciliśmy na Roztocze i do Sandomierza.
Ale to nas nie zadowala! Czasem chciałoby się nie demontować budy z samochodu przez całe lato i robić wypady w każdy weekend.
Miniony rok był bardzo rowerowy. Przejechałem wiele tysięcy kilometrów, choć nie było to moim głównym celem. Znam takich, którzy zrobili dużo więcej tysięcy kilometrów, niż ja, a mimo to jestem bardzo zadowolony z sezonu. Oczywiście, na większość wspomnianych kilometrów złożyły się powszednie jazdy utartymi szlakami, po Rzeszowie, Warszawie i najbliższej okolicy. Patrząc od tej strony, to znaczy od strony dystansów nakręconych na liczniku, zupełnie marginalne znaczenie miało to, co przejechaliśmy podczas urlopu na składakach. Ale tamte kilometry były zupełnie wyjątkowe. Na przykład wrzosowiska w okolicy zamku Elżbiety II Balmoral, bulwary Ostendy czy choćby Royal Mile w Edynburgu. Wszak, żeby móc popedałować w tych odległych stronach, musieliśmy wieźć nasze składaczki na bagażniku prawie 8 tysięcy kilometrów!
Wisienką na torcie była dla mnie parodniowa wyprawa w Beskid Sądecki. Nareszcie mój ulubiony Jeckyll mógł się wyżyć i pojeździć sobie po takich górkach,
do jakich został stworzony. Na trasie znalazły się takie miejsca, jak Wielki Rogacz, Runek, Hala Łabowska czy Przehyba. Prawdziwa klasyka.
Szkoda, że tylko jeden taki prawdziwie górski wyjazd udało się zorganizować w sezonie.
Wcześniej pisałem, że żałuję, iż nie było dość okazji by zrobić parę wypadów Dysharmonią, teraz marudzę, że nie dość było rowerowych wyjazdów w góry.
Tak z ręką na sercu, to ile by trzeba mieć czasu i pieniędzy, żeby zrealizować wszystkie plany i zachcianki?
Ale, jeśli chodzi o rowery, to ja chyba nie powinienem marudzić, bo jest taki typ wypraw, który mogę po ostatnim sezonie podsumować z satysfakcją.
Są to wyjazdy samochodowo - rowerowe, które nazywam kombo. Opanowałem sztukę organizowania ich w taki sposób, że oboje z Marzenką jesteśmy zadowoleni.
W ubiegłym roku był to nasz ulubiony sposób spędzania weekendów. Zarówno "warszawskich", jak i "rzeszowskich".
Gdy tylko pogoda, kondycja i czas pozwalały, wszystko inne odkładaliśmy na bok.
Pamiętam, że kiedyś nie powstrzymało nas nawet przeziębienie Marzenki i wybraliśmy się na dwa dni do Puszczy Kozienickiej.
Bywaliśmy też oczywiście, po raz n-ty, w Puszczy Kampinoskiej, Białej i Sandomierskiej. I w wielu innych miejscach,
trudniejszych do określenia jednym słowem. Jak to wszystko zebrać do kupy, to okaże się, że najeździłem się na rowerze niemało.
Można by pomyśleć, że do syta. Ale... Apetyt rośnie w miarę jedzenia.
W 2014 wszystkie moje rowery miały okazję się wykazać w intensywnej eksploatacji.
Sezon 2014 przyniósł nowości w moim parku maszyn, czyli, jak kto woli, w stajni rowerowej.
Przede wszystkim postanowiłem podarować nowe życie swemu najstarszemu rowerowi. Chodzi mi oczywiście o zabytkowego, ponad 30-letniego Pasata.
Przywróciłem go do stanu używalności i stopniowo modyfikuję. Chciałbym, żeby nabrał charakteru pseudo-szosówki,
na której z przyjemnością urządzałbym sobie okazjonalnie przejażdżki. Taki pojazd od święta, na ładną pogodę, jak przedwojenne sportowe Bugatti.
Nie będę się o tym rozpisywał, bo jak mi weny wystarczy, to poświęcę projektowi osobny artykuł.
Kolejna nowość wynikła z moich problemów z kręgosłupem. Potraktowałem je jako pretekst do nowego zakupu.
Stwierdziłem, że zbyt dużo jeżdżę na sztywnym góralu, co na kręgosłup źle wpływa i postanowiłem sprawić sobie nowy rower typu "full" do cross-country.
Zamówiłem Cannondale Scalpel, model 2015. Ku mojemu zaskoczeniu, dotarł już w grudniu.
Niestety, zima w naszym kraju to nie jest najlepszy czas na oswajanie nowego roweru. Nowy materiał ramy, nowa konfiguracja, nowy rozmiar kół...
Za dużo nowości, jak na jeden raz. Wciąż obwąchujemy się wzajemnie z pewną rezerwą. I dlatego relację z jazdy najnowocześniejszym sprzętem odłożę na później.
Staruszek Pasat wybudzony z letargu ale remont jeszcze nie ukończony.
Karbonowy Scalpel - najnowszy ogier w mojej stajni.
Gdybym chciał o naszej "twórczości" w minionym roku napisać tak szczerze, z ręką na sercu, to musiałbym zacząć od tłumaczenia się. A przecież przed kim i dlaczego miałbym się tłumaczyć z tego, czym się zajmowałem a czym się nie zajmowałem? To nie ma sensu. Przytłoczenie. Takie słowo mi się nasuwa. Przytłaczające zacieśnienie małego mieszkanka, skutecznie zniechęcało do rozkładania brudnego i wymagającego przestrzeni, warsztatu ceramicznego. Podobnie z pracą przy mozaikach. Kto układał w domu płytki, ten wie, iż natenczas normalne funkcjonowanie pomieszczenia jest zawieszone. Z mozaiką w moim wydaniu jest tak samo: bawiąc się nią w dużym pokoju, sparaliżowałbym nasze codzienne życie. To oczywiście jest możliwe. Ale to jest artystyczne poświęcenie się dla sztuki, które wymaga jednego paliwa: natchnienia. Najwyraźniej tego paliwa mi brakowało... Niestety.
Podniosła chwila sygnowania ukończonego dzieła
Na sztaludze też niewiele się działo. Znów to przytłoczenie. Przytłoczyły mnie dwa projekty. Ciężko było się za nie zabrać a wisząc nad głową, rzucały cień i skutecznie zniechęcały do innych tematów. Z jednego projektu, tzw. rodzinnego zamówienia jakoś się wywiązałem. Zamówienie na drugi projekt złożyłem sobie sam, więc jest to teraz ognisko zapalne, generator wewnętrznych sporów. Bardzo chciałbym już się wyzwolić, dokończyć, co jest do dokończenia i móc znów swobodnie malować gołe panienki.
Rysunki ołówkiem. To był przez lata mój lek na długie, nudne służbowe wyjazdy. Niestety. To u mnie aktywność bardzo delikatna. Wymaga czasu, spokoju, intymnej atmosfery, wewnętrznego luzu a przede wszystkim dobrego stołu i odpowiedniego światła. Ostatnio bardzo trudno mi znaleźć odpowiednie warunki do tak szlachetnej sztuki. Jak gleba dobra, to światła za mało i tak dalej. A jak wszystko jest, to nie ma czasu na uprawę. A co się dzieje w prawdziwych uprawach, gdy nie ma warunków do pielęgnacji pożytecznych roślin? Oczywiście, zaczynają się panoszyć chwasty, by z czasem zagłuszyć właściwą uprawę. W moim przypadku takim chwastem okazuje się pisanie. Jest znacznie mniej wymagające od rysowania. Podczas swoich wyjazdów mogę pisać niemal w każdych warunkach. I piszę. A, że piszę głównie "do szuflady", nie ma z tego żadnego pożytku i nie ma się czym chwalić.
Nowy materiał - nowe pomysły
Biżuteria mosiężna
Na koniec parę słów o najbardziej użytkowej ze sztuk, którymi się ostatnio zajmowałem. Chodzi mi oczywiście o biżuterię. Zaczęło się od miedzi. Mam jej jeszcze duży zapas, to wdzięczny i łatwy w obróbce materiał więc nieprędko z niej zrezygnuję. Ale, żeby nie było monotonnie, używam też aluminium a ostatnio mosiądzu. Od dawna kusi mnie stal nierdzewna, odstrasza jej trudniejsza obróbka. Swego czasu zacząłem eksperymentować z żywicą. Niestety, zapach płynnej żywicy nie wszystkim odpowiada, więc nie mam jak się nią bawić w mieszkaniu. To nic. Mam w zanadrzu wiele nowych pomysłów na biżuterię i mam nadzieję, że nieprędko je wszystkie zrealizuję.