BIULETYN INFORMACYJNY NR 12

Nie ma to jak zamrażalnik

Dawno, dawno temu, gdy byłem uczniem Technikum, uczęszczałem na lekcje religii do księdza Kokoszki. Nasz katecheta miał sposób na najbardziej uciążliwych uczniów. "Cyrkowiec, do zamrażalnika" - mówił i delikwent lądował w pierwszej ławce, gdzie pole manewru miał już znikome. Mnie samemu zdarza się, od czasu do czasu, wylądować w miejscu, które kojarzy mi się z owym zamrażalnikiem. Jemen, Iran, Nigeria, że nazwę po imieniu tylko kilka. Miejsca, gdzie nie ma dokąd iść, nie ma jak się rozerwać, nie ma jak pochuliganić. Każdy dzień się dłuży. Nic człowieka nie ciągnie, nie rozprasza, jest okazja się skupić na tym, na co w normalnych warunkach nigdy nie ma czasu. W zamrażalniku narodziła się ta strona, w zamrażalniku powstało wiele wpisów. Dla utrzymania strony przy życiu - nie ma to, jak zamrażalnik.

Od jakiegoś czasu , przebywam w Arabii Saudyjskiej, na środku pustyni. Mam co jeść, mam gdzie spać. Zwykle jest prąd i klimatyzacja, wody wystarcza do umycia, bywa nawet internet. I nie ma nic więcej. Nie warto narzekać. Gdy się trafia w podobne miejsce, zmiana trybu życia jest tak drastyczna i nagła, że chodzę początkowo nieprzytomny. Jakbym śnił. Albo jakbym się z głębokiego snu przebudził. A gdy już jako-tako dochodzę do siebie, to mam wrażenie, jakbym przebywał w tym miejscu od bardzo dawna. Zamrażalnik tym się charakteryzuje, że im więcej wolnego czasu pozostawiają mi sprawy służbowe, tym mniej rozrywek oferuje. Żeby się nie zanudzić na śmierć, trzeba samemu znaleźć sobie zajęcie. Przy takich właśnie okazjach, wraca do łask strona internetowa. I bardzo dobrze, bo na co dzień nie należy do czołówki moich grafomańsich poczynań. Krótko mówiąc, gdyby nie te, rozsiane po świecie zamrażalniki, to strona www.witoldmalecki.com byłaby o wiele szczuplejsza i nie wiadomo, czy by w ogóle powstała i dotrwała do dnia dzisiejszego... A więc, nie ma to, jak zamrażalnik!

Urlop 2015 - Jutlandia

"Dania? - płasko i nic tu nie ma ciekawego" - tak skomentowała pewna pani, nasz pomysł na tegoroczną wyprawę Dysharmonią. Była to Polka, pracująca na pierwszym duńskim kempingu, na którym się zatrzymaliśmy.

                    

                    

                    

                    

                    

                    

                    

                           

Jakoś tak się ułożyło, że nie robiliśmy w tym roku żadnych planów dalekich wypraw. Ani samolotem, ani Dysharmonią. Ale przecież urlop się zbliżał, gdzieś trzeba było wyruszyć. W Danii bywaliśmy wcześniej, ale tylko w części wyspowej. Zwiedzaliśmy Kopenhagę i Zelandię. Zahaczyliśmy o Fionię. Na Bornholmie spędziliśmy fantastyczny tydzień. Dlaczegóż więc nie zobaczyć lądu stałego - półwyspu jutlandzkiego? Po raz kolejny wakacje z dala od palm i ciepłych mórz. Marzenka nie miała nic przeciwko. A ja? Dla mnie, z konieczności często odwiedzającego kraje bliższe równika... z wszystkimi tego konsekwencjami, kraje skandynawskie są wymarzonym miejscem do wypoczynku. Miły, chłodny klimat, zielona przyroda. Infrastruktura, organizacja. Bogactwo zabytków. I ten oszczędny, dopracowany styl, elegancka prostota... Skandynawię, pod tym względem, łączy wiele z Japonią. Staram się nie widzieć i nie myśleć o kwitnącej w dużych miastach "wielokulturowości" i wolę Skandynawię wiejską i małomiasteczkową. Pomysł na Jutlandię był prosty: objechać ją dookoła, zatrzymując się w ciekawszych miejscach. I tak też uczyniliśmy. To, że urlop zakończyła nadciągająca właśnie fala upałów, nie zmienia faktu, iż był on chyba najbardziej deszczowy. Do Danii trzeba było dojechać. Mając dość czasu, nie wybraliśmy najkrótszej drogi. W Polsce odwiedziliśmy ponownie wiele, znanych sobie dobrze, miejsc, jak zamek Krzyżtopór, Białowieżę czy kamienne kręgi w Odrach, by poczuć klimat i zobaczyć zmiany. Wplataliśmy w trasę również miejsca nowe, jak słynna, długa deska z Szymbarku i wyrosły wokół niej Disneyland, czy Sołowino "Krainę w Kratkę". W północnych Niemczech miałem wreszcie okazję zwiedzić ośrodek rakietowy w Peenemunde, a przynajmniej poświęcone mu muzeum i postawić nogę na przylądku Arkona. Dwa miejsca, które zawsze mnie przyciągały... Była jeszcze wizyta na U-boocie nad Kanałem Kilońskim a dalej... była już Dania. Nie będę wyliczał wszystkich odwiedzonych miejsc. Lista byłaby długa i nudna dla czytelników. Wspomnę tylko, iż w okolicach Ribe zaczęliśmy się posuwać wzdłuż zachodniego wybrzeża, osiągając w Skagen punkt, gdzie Morze Północne łączy się z Bałtykiem. Stamtąd zawróciliśmy na południe, wzdłuż wschodniego wybrzeża, kończąc duńską eskapadę na wyspie Als. Przyroda, krajobrazy, zabytki. Wydmy, skały, lasy. Prehistoryczne megality, romańskie kościoły, niemieckie bunkry. Bomby - miny - karabiny. Było po drodze wszystkiego po trochę. Jednak Skandynawia to przede wszystkim ... Wikingowie! Muzea Wikingów, skanseny Wikingów, grody Wikingów, cmentarze Wikingów. Ukoronowaniem tej dominacji była wizyta w Jelling - stolicy Haralda Bluetooth czyli Sinozębego. Bądźmy szczerzy - Wikingowie działają na wyobraźnię i trudno sobie wyobrazić, by mogli się kiedyś znudzić jako obiekt zainteresowania.

Wszystko pięknie, lecz z pewnością czulibyśmy niedosyt, gdybyśmy na darmo targali, taki szmat drogi nasze wierne składaki. Niemożliwe. Dania jest jednym z tych krajów, które aż się proszą o zwiedzanie na rowerze i urządziliśmy tam sobie kilka zgrabnych wycieczek.

Tak, czy owak, ani Marzenka ani ja, nie możemy się zgodzić z wspomnianą na wstępie rozmówczynią. Ale podziela je chyba większość naszych rodaków. Na całym, jutlandzkim szlaku nie udało nam się spotkać żadnych polskich turystów. Ani kamperowych, ani przyczepowych. Ani nawet namiotowych.

Co słychać u Weteranów?

Zgodnie z logiką i matematyką, w tym roku powinien był się odbyć XVII Rajd Weteranów. Ostatni, w którym brałem udział i który opisałem - rajd XII, odbył się w 2010 roku! Wiele razy zabierałem się do tego, by zapełnić tę lukę, temat uzupełnić i jakoś się nie udawało. Problem polega na tym, iż wyjazdy weteranów klubu "Kicha" utraciły swą prostą, klarowną, oryginalną formułę. Zaczęło się i trwało ponad dekadę, jako doroczny, weekendowy wypad w góry. Ale, jak wszystko, co żywe na tym świecie, zaczęło z czasem się zmieniać, ewoluować. Najpierw wykruszyli się niektórzy dawni weterani, zastąpili ich nowi. A potem... potem się wszystko rozleciało, rozbiło na kawałki tak, że o dorocznym Rajdzie Weteranów trudno już mówić. Trudno uwierzyć, lecz to jest zjawisko optymistyczne! Dlaczego? Bo weterani jeżdżą nadal, jeżdżą więcej niż kiedykolwiek i nie trzeba ich motywować doroczną imprezą, by wsiedli na rowery! Jeżdżą w weekendy, jeżdżą na co dzień. Jeżdżą po górach, po płaskim. Po wertepach i asfalcie. Startują nawet w zawodach! I skrzykują się na parodniowe wyjazdy, kilka razy do roku! Jednorazowa impreza przekształciła się w serię! Od paru lat można mówić nie o rajdach ale o kolejnych sezonach. Jedno pozostało niezmienne: kręgosłupem, osią, wokół której wszystko się wciąż kręci, pozostał Bodzio. Nie będę się silił na pobieżne nawet wyliczenie corocznych imprez. Jeżdżono ze stacjonarnej bazy, jeżdżono z sakwami. Nocowano w hotelach i pod namiotem. Jeżdżono po Polsce, Słowacji, Ukrainie. Punkt ciężkości, z terenu przesunął się na asfalt. Taki powrót do korzeni. Wszak oryginalna "Kicha" to były wyjazdy szosowe! Dziś każdy weteran posiada w swej stajni szosówkę, albo przynajmniej rower na cienkich oponkach i na ten sprzęt najczęściej siada. Nie oznacza to jednak, że rasowe "górale" poszły całkiem w odstawkę. Ja, w każdym razie staram się, by mój Jeckyll przynajmniej raz w roku odetchną górskim powietrzem, zażył błota i kamieni. A jak jeszcze uda mi się wybrać z Bodziem, to już prawdziwy Rajd Weteranów! W kwietniu 2012 wyskoczyliśmy w Góry Słonne. Dla mojego Jeckylla to był chrzest bojowy. Pierwsza wyprawa w prawdziwe górki. Trzy niezapomniane dni. W ubiegłym roku, z myślą o rowerze, przedłużyłem o parę dni letni urlop. Zaplanowałem sobie wypad w Beskid Sądecki, z bazą w Rytrze. Bodzio się przyłączył i znów wyszedł z tego 2-osobowy Rajd Weteranów. Zaliczyliśmy Wielkiego Rogacza, Runek, Halę Łabowską i Prehybę. Trzy intensywne dni przy ładnej pogodzie i w szampańskich humorach. Szkoda, że tak rzadko...

                           

                           

W tym roku postąpiłem podobnie: przedłużyłem sobie letnie wakacje. Pan B. wyszukał nocleg w Wiśle, więc w nagrodę zabrałem go w Beskid Śląski. A, że przyłączyli się do nas dwaj panowie M. wyszedł z tego już prawdziwy Rajd Weteranów, który można by nazwać XVII-tym. Zdobyte zostały m.in. Barania Góra, Stożek, Czantoria, Równica. Dwa razy znaleźliśmy się na przełęczy Salmopolskiej i na Kubalonce. Czego więcej sobie życzyć? Więcej takich wypraw!

Cannondale Synapse - nowy ogier w stajni

No, i stało się! Uległem modzie na szosówki.

Myślałem, że ja raczej nie, że może kiedyś, w odległej przyszłości. Przecież tak się emocjonowałem remontem Pasata... I jeszcze się nie nacieszyłem swoim karbonowym Scalpelem! Kupno kolejnego roweru to byłoby szaleństwo.

Przez dziesięciolecia uważałem, że kolarstwo szosowe mnie nie dotyczy, choć egzystowało tuż obok mnie. Moje własne, rowerowe podwórko obejmuje, między innymi pas wzdłuż Wisły, od Wilanowa po Górę Kalwarię, ulubiony teren stołecznych szosowców. Zawsze ich tam spotykałem. Jednak nigdy im nie zazdrościłem, ich lekkich, szybkich maszyn, kolorowych strojów a przede wszystkim "wachlarzyków" i peletonów. I z niejaką ulgą, zjeżdżałem z asfaltu na wyboistą szutrówkę, czując się wolnym od, dotyczących ścigaczy, ograniczeń. Nie pomagały namowy kolegów, którzy, już jakiś czas temu przesiedli się na kolarki. Nie zachęcił mnie nawet ostatni pobyt w Hiszpanii, który wypadł dokładnie w trakcie trwania Vuelta Espania. Mogłem tam oglądać na żywo relacje z kolejnych etapów a na górzystych trasach pod Madrytem, podziwiałem całe watahy naśladowców Majki & spółki. Przedsmak kolarstwa szosowego dawały mi przejażdżki Pasatem. Mijał prawie rok, odkąd go wyciągnąłem z piwnicy, po dekadzie zapomnienia. Przez ten czas przywróciłem go do sprawności, wyremontowałem, zmodyfikowałem. I regularnie urządzałem przejażdżki. Zrobienie szybkiej, szosowej trasy, bywało tylko świątecznym odstępstwem od zwykłej, cross - country, codzienności. Miła odmiana, lecz utwierdzała mnie w przeświadczeniu, iż ograniczenie się do nielicznych, spokojnych dróg asfaltowych i ciągle mielenie tych samych tras, to nie dla mnie.

A jednak! Wszystko potoczyło się szybko. Szybciej, niż się spodziewałem. I to za sprawą projektu, który już od lat chodził mi po głowie. Otóż, przemierzając stale autem trasę Rzeszów - Warszawa, zapragnąłem kiedyś, by odbyć ją etapami na rowerze. Myślałem o typowej trasie cross- country, czyli co się pod koła nawinie. Leśne dukty, polne drogi, szutrówki, boczne asfalty. Wszystko jedno, byle do przodu. Bo tak właśnie jeżdżę najczęściej. Pomysł był fajny, lecz realizacja jakoś się nie mogła zmaterializować.

I nagle, gdy miałem wracać z tegorocznego urlopu do Warszawy ... zadziałał jakiś impuls. "Muszę zrobić, choćby kawałek trasy, Pasatem!" I tak się stało. Marzenka wyruszyła z Rzeszowa samochodem, główną szosą. A ja rowerem, bocznymi drogami. To było fantastyczne kombo! Pogoda, trasa, rower. Nim słońce zaszło, dotarłem do Sandomierza. Byłem pod wielkim wrażeniem. Stary, poczciwy Pasat sprawował się idealnie i był taki szybki! Najbardziej spodobało mi się, że większość trasy mogłem pokonać spokojnymi drogami, pośród pól i lasów, z dala od stad TIR-ów i sznurów samochodów. Przy najbliższej sposobności rozpocząłem kombo od drugiej strony. Był piątek. Przez Górę Kalwarię i Warkę, dotarłem do Pionek, gdzie musiałem się przesiąść do samochodu. Zapadła już noc a ja nie miałem oświetlenia. Gdyby nie to, jechałbym dalej. W Sobotę jeździłem na Jeckyllu, w niedzielę wróciłem do Pasata. To niesamowite, jak wiele pagórkowatych terenów zaasfaltowano ostatnio wokół Rzeszowa. Wystarczy 50-kilometrowa pętelka, by zrobić kilkaset metrów przewyższeń. Niedzielna przejażdżka była kroplą, przelewającą czarę. Już wcześniej wiedziałem, że nie chcę kupować rasowego ścigacza, lecz coś o bardziej relaksowej geometrii. A że jestem miłośnikiem firmy Cannondale, wybór był porosty: Synapse. Już nazajutrz odwiedziłem sklep. Kiedy się okazało, że takie właśnie, karbonowe cudeńko czeka na mnie w salonie, nie mogłem się oprzeć. Rozmiar ramy pasował, grafika pasowała, osprzęt... na osprzęcie szosowym się nie znam… decyzja była szybka. W poniedziałek wieczór stałem się już szczęśliwym posiadaczem nowej szosówki.

O tym, jak mi się na niej jeździ - napiszę w kolejnym poście.

Cannondale Synapse - pierwsze 1000 km

Każdy wyjazd służbowy, choćby najkrótszy, wyrywa mnie z domowych pieleszy i wymusza radykalną zmianę trybu życia. Wśród codziennych przyjemności, za którymi tęsknię w zamrażalniku takim, jak obecna pustynia, niepoślednie miejsce zajmuje jazda rowerem. Na co dzień jeżdżę Scalpelem. Jest tak fantastyczny, że jadąc na nim, po prostu nie chce się wracać do domu. Wciąż prowokuje, do wydłużania trasy, odbijania w bok, zwłaszcza gdy oznacza to choć kawałek terenu. W lesie, na piachu czy szutrze, Scalpel jest w swoim żywiole, lecz w codziennej jeździe po Warszawie również sprawdza się znakomicie. Kostki, płyty, krawężniki, kocie łby i gruntowe łączniki. Na pewno nie może z nim, w miejskiej dżungli, konkurować szosówka, którą posiadam od niedawna. Z założenia, ma mi ona służyć wyłącznie do dłuższych tras za miasto, gdy jest zupełnie sucho. W jesieni nie zdarza się to często. Poza tym w weekendy wolę wyskoczyć w teren, niż tłuc się po asfalcie. Gdy weekend wypada mi w Warszawie - jeżdżę Scalpelem. Kiedy jestem w Rzeszowie - jeżdżę Jeckyllem. Więc tak: na co dzień jeżdżę na góralu, od święta, dla odmiany, też jeżdżę na góralu. Na Synapse nie ma kiedy jeździć...

             
             

Szosówkę kupiłem niecałe dwa miesiące temu. Na owe dwa miesiące składają się, między innymi, dwa długie wyjazdy służbowe, podczas których za rowerem mogę tylko tęsknić. Biorąc to wszystko pod uwagę, sam nie wiem kiedy, udało mi się już zrobić na Synapsie grubo ponad 1000 kilometrów.

No, dobrze, trochę przesadzam. Był, na przełomie września i października, pogodny okres, gdy dzień po dniu wsiadałem na szosówkę i robiłem po 100 kilometrów. A w jeden czwartek, wsiadłem rano nieco wcześniej, niż zwykle, na rower i... objechałem Puszczę Kampinoską dookoła. Taka rundka ku czci Szopena, odwiedzając Żelazową Wolę i Brochów. Bagatela - 160 kilometrów. Największe obawy przed jazdą na rowerze szosowym, dotyczyły mego chorego kręgosłupa. Nie jestem wybredny, jeśli chodzi o nawierzchnię i nie wybieram tras pod kątem gładkiego asfaltu. Nieraz więc tłucze, jak cholera. Ale na szczęście, póki co, mój kręgosłup nie dawał znać, że mu się taka zabawa nie podoba. Chwała mu i niech tak zostanie. Jest w tym zapewne trochę zasługi samego Synapsa, którego karbonowa konstrukcja jest lekka, wytrzymała a jednocześnie elastyczna i tłumi trochę nierówności. Poza tym ja nie jeżdżę szybko, przynajmniej nie za wszelką cenę.

Rower górski i szosowy, to dwie różne bajki. Zupełnie inna filozofia jazdy.

Kiedy wsiadam na Scalpela czy Konę, czuję się swobodnie, niczym jakiś Kozak czy Tatar, co się wypuścił na swym koniu na dzikie pola. Żaden teren, dopóki nie jest przegrodzony sztucznie płotem czy murem, nie stanowi przeszkody. Piach, błoto, wysoka trawa, leśne poszycie? No problem! Nie zawsze da się galopować, czasem trzeba zsiąść z rumaka i poprowadzić, ale w końcu zawsze uda się jakoś przedostać. Jest zimno, zaczyna padać? Wyciągam z plecaka kurtkę. Słońce za mocno przygrzewa? Ściągam długie spodnie, ubieram krótkie. Telefon pada? Wyciągam baterię i podładowuję. Chcę się rozgrzać? Mam termos z gorącą herbatą. Co zjeść? Żel czy może kanapkę? Łatać dętkę, czy wymienić na nową? Potrzebny śrubokręt? A może inna mapa? Wszystko jest! Wszystko mam! Wszystko wożę ze sobą! Wszystko mieści przepastny plecak. Jedzenie, 2 litry picia i strój na każdą okazję.

Szosa, to sztuka optymalizacji. Minimalizm i prostota. Elegancja. Niedoścignionym ideałem jest, by nic nie mieć i niczego nie potrzebować, poza samym, gołym rowerem. Bo wszystko inne waży i wszystko trzeba upchać po kieszeniach i ewentualnie w maleńkiej torbie podsiodłowej. Ale tak się nie da. Trzeba się liczyć z kapciem i mieć dętkę, czy reperaturkę oraz pompkę. Dobrze mieć jakieś narzędzia. Do tego coś do picia i jedzenia. Pieniądze. Nie od parady, koszulki kolarskie mają takie przepaściste kieszenie! Muszą pomieścić nie tylko klucz do domu i telefon komórkowy ale dużo więcej! A ubrać się odpowiednio na długą trasę, co zaczyna się od porannego przymrozka a kończy w pełnym, niemal upalnym słońcu - to jest dopiero sztuka! Łatwiej chyba dobrać odpowiednie opony do wyścigówki Formuły 1 albo samochodu rajdowego WRC. Ale gdy już się uda optymalnie do jazdy przygotować, można wsiąść na rower i galopować ... jak długo pozwala zdrowie, czas i ... droga. No właśnie! Trasa.

Powsin , Obórki, Gassy, Cieciszew, Wólka Dworska... Te nazwy są nieobce większości stołecznych szosowców. Ja jestem w tej wygodnej sytuacji, że jak wyjadę spod domu, to myk - myk i już mogę się wpiąć w tę, najgęściejszą chyba w okolicach Warszawy, siatkę spokojnych, asfaltowych dróżek. Ale krążenie wciąż po tych samych trasach mnie nie kręci. Niemal każdy wyjazd to wyprawa w nieznane, w poszukiwaniu nowych dróg. Owocem tych wypraw jest mapa, na której skrupulatnie nanoszę przebyte trasy, z zaznaczeniem, które odcinki nadają się na szosówkę a których wolę w przyszłości unikać. Nie wyruszam w nieznany teren na ślepo. Przygotowuję się. Analizuję. Studiuję dostępne mi mapy, podróżuję wirtualnie w internecie. Jednak żadne źródło nie jest w 100% pewne i aktualne, jeśli chodzi o stan nawierzchni. Nawet "Street View" w Googlach. Dlatego nie raz trafiają mi się "Odcinki specjalne". Płyty betonowe, trylinki, szutry różnej maści i konsystencji, szutro- asfalty. Wreszcie takie miejsca, gdzie cienkie szosowe opony po prostu zapadają się w gruncie i grzęzną. Przy moim stylu jazdy , odcinki specjalne są nie do uniknięcia. Nie da się uniknąć płyt albo szutru, jadąc do końca trasą po Wale Zawadowskim (chyba, że się po prostu zrobi zwrot o 180 stopni). Nie da się uniknąć płyt, chcąc skorzystać z promu w Gassach. Na chcącego ominąć główne ulice w drodze z Kalwarii do Czerska, czekają kocie łby, piasek i szuter. Z Warszawy do Łomianek najłatwiej się przedostać leśną alejką przez Lasek Młociński. I tak dalej, i tak dalej. Odcinków specjalnych i wąskich gardeł wokół stolicy, jest niezliczona ilość. Rasowy szosowiec będzie ryzykował życie i nawet do Powsina jechał wśród aut, ulicą Wiertniczą. Dlaczego? Bo boczną drogą "techniczną", którą poruszają się plebejskie masy, on, arystokrata się brzydzi. Zwykle wybór jest prosty: wertepy albo TIR-y. Ja wybieram wertepy, choć wiem, że to nie elegancko, nie po kolarsku.

Mój Synapse był oryginalnie zaopatrzony w cienkie, szosowe opony 25mm. Cienkie, ale nie najcieńsze. I podobno nie najwyższej klasy. Schwalbe Lugano. Tak zwany "entry level", czyli dla początkujących. Ale i tak za cienkie, na jakiekolwiek odcinki specjalne. Postanowiłem coś temu zaradzić. Wpadłem na dwa śmiałe pomysły.

Pierwszy pomysł polegał na tym, by powiedzieć sobie: "raz kozie śmierć!" albo "poszła krowa, niech idzie i ciele". A bez zoologicznych metafor, chodziło, by sprawić sobie do karbonowego roweru karbonowe koła. I tak tez zrobiłem. Karbonowe koła na 23mm szytkach! Czego więcej chcieć? Rower stał się lżejszy, sztywniejszy. Jest szybszy, zrywniejszy. Co tu się rozpisywać - dla mnie po porostu rakieta! Wciąż nie jest to wyścigówka, lecz mnie lepszego nie trzeba! Już się nie mogę doczekać, kiedy zmierzę się na nim z górkami i zjazdami Podkarpacia.

Mój drugi pomysł, to z aluminiowymi kołami pójść w przeciwną stronę. Co prawda w salonie Cannondale mówili, że nic grubszego, niż 28 mm założyć się nie da! Ja jednak postanowiłem zaryzykować. Wyszukałem w sieci oponki 30 mm i z niepokojem ich oczekiwałem. Gdy tylko przesyłka dotarła, zaraz się zabrałem do montażu. Z bijącym sercem próbowałem założyć tylne kółko, które wchodzi ciaśniej. Nie było lekko ale ... uff, udało się. Wizualnie efekt nie jest zachwycający. Niejeden szosowy purysta odwróciłby się ze wstrętem. A jak w praktyce? Przy najbliższej okazji wybrałem się na próbną jazdę. Okrężnie: Wałem Zawadowskim, przez Konstancin do Lasu Kabackiego. Potem Pyry i "single trackiem" na skraju lasu, do Imielina. Typowa, warszawska traska cross-country, na jakich mój Scalpel nawija tysiące kilometrów. I co się okazało? Poezja! Synapse, obuty w 30mm oponki, radził sobie wyśmienicie. Nie ważne, czy szutry i piaski ulicy Muchomora, czy leśne ścieżki. To już nie jest walka o przetrwanie, lecz normalna, sprawiająca przyjemność jazda! Tą maszyną mogę śmiało się zmierzyć z mazowiecką siecią dróg gminnych. Oczywiście, rower przybrał na wadze i wzrosły opory toczenia, co odbije się na prędkości. Czy ma to dla mnie praktyczne znaczenie? Jeszcze nie wiem, bo niestety, pierwsza próbna jazda okazała się, póki co, ostatnią. Zaraz po niej nastąpiło załamanie pogody i wyjazd do Arabii Saudyjskiej. Siedzę sobie teraz w zamrażalniku i zastanawiam się, czy po powrocie zastanę drogi zasypane śniegiem, czy też uda mi się jeszcze w tym roku pojeździć.

Jedno wiem na pewno. Dzięki dwu zestawom kół, Synapse to jak dwa różne rowery. W gotowości czeka oczywiście Scalpel. Jak wreszcie wrócę do domu, rower Marzenki zapadnie w sen aż do wiosny, a jego miejsce w przedpokoju zajmie mój zimowy rower Kona. Więc w efekcie będę miał cztery rowery do wyboru!

" A którego konia jaśnie pan każe sobie osiodłać ?"

"Dziś będę jeździł na Synapsie. Janie, bądź łaskaw założyć w nim Tufy na szytkach"

"Tak jest, jaśnie panie. Służę uprzejmie!".

To będzie piękne!

Moje mini - zoo, czyli na gekony zawsze można liczyć!

Przed laty, w biuletynie nr 4, pisałem o swoich obserwacjach zoologicznych, głównie o jaszczurkach i gekonach. Dziś, z perspektywy czasu, muszę stwierdzić iż gekony pozostały najwierniejszymi towarzyszami moich wyjazdów. Spotykałem je w tak wielu miejscach, na wszystkich kontynentach. W Indiach, Brazylii, Kolumbii, Nigerii. Nawet na Wyspie Wielkanocnej. Nieraz zdarza mi się dzielić z nimi pokój. To bardzo wdzięczne stworzonka. Ciche, dyskretne. Nieszkodliwe. I pożyteczne, bo zjadają wszelkie robactwo.

Na arabskiej pustyni, gdzie obecnie przebywam, z przedstawicieli fauny, spodziewałem się skorpionów czy węży. Póki co, nie miałem przyjemności. Owszem, są mrówki w kilku rozmiarach, są niezwykle natrętne muchy. Czasem przebiegnie drogę skoczek pustynny. Ale są też tu stworzenia, których się nie spodziewałem. Przede wszystkim komary. Zdarzało się, że zleciały się na kwaterę całą chmarą i trudno się było od nich opędzić. A swoją drogą, skąd, do cholery komary na pustyni?
Są też starzy znajomi: gekony. Ich ślady w postaci odchodów, zdobią ściany i podłogi. I nie trzeba być szczęściarzem, by je same zobaczyć. By się dostać do swego lokum na kwaterze, muszę przejść przez małe patio. Jedyną jego ozdobą jest kawałek gołej ziemi pośrodku, który miał być chyba kiedyś klombem. Rankiem owo patio jest, jak wymarłe. Tylko śmieci się tam walają. Lecz wieczorem, gdy jest jeszcze nagrzane od słońca, za każdym razem można spotkać na nim gekony. Najczęściej malutkie, wygrzewające się na chodniku. Na mój widok chowają się do dziur w ziemi z chyżością jaszczurek. Czasem odwiedza mnie, schodząc po ścianie z dachu, mocno wyrośnięty osobnik. On już taki płochliwy nie jest. Gadzina siedzi nieraz nieruchomo i przygląda mi się bezczelnie, jakby wiedział, że nie zrobię mu żadnej krzywdy.

                    

Czasem w zaciszu patio rozmawiam z Marzenką, wędrując w kółko jak po więziennym spacerniku. Podczas jednej z takich wędrówek odkryłem kolejny okaz do swojej kolekcji: mumię niewielkiego gekona. Gekon biedny, bo nieżywy. Ale wygląda komicznie. Jakby schował się do dziury w plastikowym oknie i tam urósł tak bardzo, że już nie mógł wyleźć. I tak tkwi w tej dziurze po wieczne czasy. A towarzystwa dotrzymuje mu na sąsiednim parapecie jakiś szary, zdechły ptaszek. Kolekcję uzupełnia mysz, którą wczoraj przyuważyłem, biegającą wieczorem po jadalni. Tak wygląda mój miniaturowy ogród zoologiczny.

Powrót
Back