BIULETYN INFORMACYJNY NR 13

Z opóźnieniem bez precedensu, wychodzi kolejny biuletyn. Trzynasty, naprawdę pechowy. Niedorobiony. Publikuję go, tylko i wyłącznie, w ramach "czyszczenia magazynów". Na jego przykładzie mogę przedstawić pewne przykre zjawisko, które mnie ostatnio mocno w codziennym życiu prześladuje. Tekst powstał szybko, lecz miałem go zilustrować paru wyraźnymi zdjęciami dużych map. Pierwsza próba, podjęta ad hoc - nieudana. Sztuczne światło, rozmazany obraz. Do niczego! Dni ciemne, deszczowe, nie było słońca. Potem nie było czasu ani głowy, nadchodziły ważniejsze sprawy, ktorych ukoronowaniem był letni urlop. Po urlopie musiałem wyruszyć w zagraniczną delegację. Dni opóźnienia zamieniły się w tygodnie, miesiące, wreszcie rok... Właśnie coś takiego prześladuje mnie na okrągło. I to w sprawach tak istotnych jak remont domu. Układ współzależnych elementów, z których jeden zawsze powoduje opóźnienia w całości. A przecież mam na głowie jeszcze remonty licznych rowerów, starego motocykla, na opiekę czeka stuletnia chałupa... I przerażenie: jak i kiedy ja to wszystko ogarnę?

Warszawa - Rzeszów

Wielu ludzi chowa rower przed zimą do piwnicy i wyciąga dopiero w pierwszy pogodny weekend kwietnia czy maja a bywa, że dopiero w czerwcu. W takim przypadku, pierwsza przejażdżka do Lasu Kabackiego czy do Młocin, staje się wydarzeniem. Nieco inaczej to wygląda, gdy jeździ się regularnie. Ja niemal codziennie robię po kilkadziesiąt kilometrow, w bliższych czy dalszych okolicach domu. Siłą rzeczy, takie przejażdżki mi już spowszedniały i, od czasu do czasu, mam ochotę na jakąś ambitniejszą trasę. W tym roku, w dziedzinie kolarstwa górskiego, hitem sezonu ma być parodniowy wypad w Beskid Sądecki. Jeśli dojdzie do skutku, nie omieszkam o nim wspomnieć. Ale to dopiero sierpniowa pieśń przyszłości.

317 km zmiennych warunków: od porannego chłodu,
po popołudniowy upał.

Tymczasem udało mi się już zrealizować tegoroczny "ambitny projekt szosowy". Polegał na tym, by przejechać na rowerze całą trasę z Warszawy do Rzeszowa. Od drzwi warszawskiego mieszkania do drzwi rzeszowskiego domku. Etapami pokonałem tę trasę już w zeszłym roku, na ten sezon zaplanowałem przejazd jednodniowy. Nosiłem się z tym pomysłem już od dawna. Inspiracją, jakieś 20 lat temu, były strajki kolejarzy i widmo nimożności dotarcia ze stolicy w rodzinne strony transportem publicznym na jakieś święta. Ostatecznie udało się wówczas dojechać pociągiem, lecz pomysł gdzieś tam w kąciku głowy pozostał i czekał dwie dekady na realizację. W tym roku sezon szosowy jakoś nie mógł się rozkręcić. A to pogoda nie sprzyjała, a to delegacja wyrwała mnie z domowych pieleszy. I jeszcze przyplątała się kontuzja kolana. Efekt był taki, że do maja trasy odbyte na Synapsie mogłem policzyć na palcach jednej ręki. Mimo to czułem, że "noga podaje" na tyle dobrze, iż mogę pomyśleć o swoim ambitnym projekcie. Pierwszy weekend czerwca zapowiadał się zachęcająco, zarówno od strony organizacyjnej, jak i z prognoz pogody. Pomimo pewnego sceptycyzmu Marzenki zdcydowałem: ruszam!
Trasę miałem odbyć w naszym ulubionym stylu "kombo", czyli ja na rowerze, Marzenka samochodem. Oczywiście, takie zaplecze techniczne i wsparcie moralne znacznie zwiększa komfort wyprawy i chyba trochę umniejsza rangę osiągnięcia. Trudno.

Podręczny schemat trasy, podpatrzony u niektórych profesjonalnych szosowców.

Wyruszyliśmy, zgodnie z planem, ok. 4 rano. Uznałem, że w sobotę, o tak wczesnej porze ruch będzie na tyle nieznaczny, iż początek trasy, bez kombinacji mogę pokonać główną drogą. Tak też zrobiłem. Choć sznur pojazdów zdążających do stolicy gęstniał zadziwiająco szybko, w moją stronę ruch był umiarkowany. Powoli się rozkręcając, jechałem przez Konstancin, Kalwarię i Warkę. Wiatr był tego dnia raczej neutralny - ani nie pomagał ani nie przeszkadzał. Mogłem jechać w swoim tempie, co na długich trasach jest kluczem do sukcesu. Za Warką, w Brzózie, pożegnałem główną drogę, odbijając na Pionki. Ten odcinek trasy jest brdzo przyjemny. Niestety, od Pionek do Zwolenia, jakość asfaltu jest wyraźnie kiepska a ruch się wzmaga. Ale i tak, lepiej jechać na rowerze tędy, niż główną drogą przez Kozienice, pozbawioną poboczy, za to pełną TIR-ów, cementowozów i nerwowych osobówek. W Zwoleniu zahaczyłem na chwilę o szosę lubelską, by szybko uciec w boczne drogi. Z wyszukania odcinka trasy ze Zwolenia do Solca nad Wisłą jestem szczególnie dumny. Ta droga jest po prostu wyśmienita na szosówkę: niezła nawierzchnia, ruch prawie zerowy a wokół lekko pofalowane pola i lasy. Według oryginalnego planu, z Solca miałem się kierować na Bałtów i przez Ćmielów dotrzeć do Sandomierza pokrętną drogą o nieco górskim charakterze. Taką wersję przetestowałm w ubiegłym roku. Tym razem jednak jakieś ciągnące się, roboty drogowe skłoniły mnie do modyfikacji trasy. Nowym mostem w Solcu przejechałem na prawy brzeg Wisły i przez Józefów pojechałem do Annopola. Ten odcinek znałem jako ruchliwy, z dziurawym asfaltem, lecz pomyślałem, że jakoś to będzie. Wbrew obawom aut było niewiele. Bardziej dawał się we znaki rosnący upał i zaskakująco liczne, uciążliwe podjazdy. Największą przykrość sprawiła, trwająca akurat naprawa drogi. Polegała na polewaniu dziur smołą i posypywaniu kamiennym grysikiem. To świństwo na przestrzeni wielu kilometrów oblepiało mi rower. Dobrze, że jest czarny i tak nie widać... W Annopolu znów spotkanie z główną drogą, szybki zjazd w dół, po moście i powrót na lewy brzeg Wisły. Dojazd do Sandomierza przez Zawichost i Dwikozy był zadziwiająco spokojny. Jedynie upał i ostatni podjazd przed grodem Ojca Mateusza, dały mi się we znaki. Na stacji paliw tuż rzed mostem spotkanie z serwisem czyli Marzenką. Takich spotniań było po drodze kilka. Chwila odpoczynku, jedzenie kanapki, uzupełnienie bidonu. Wymiana wrażeń. A przede wszystkim wyznaczenie kolejnego miejsca spotkania. To już nasza wieloletnia tradycja wypraw kombo: ja się zmagm z rowerem, Marzenka walczy z samochodem, mapą i GPS-em, by odnaleźć punkt spotkania. To zawsze wyzwanie i dreszczyk emocji. Nigdy nie brakuje przygód. Tym razem nie było inaczej. Za Sandomierzem Marzenka miała jechać głowną drogą na Tarnobrzeg a ja rowerem, drogą boczną. Przez Trześń, Żupawę i Stale. Jakież było moje zaskoczenie, gdy nagle usłyszałem natrętny klakson, obejrzałem się i zobaczyłem Marzenkę, jadacą moją trasą i to z tyłu, za mną! Tak bywa... Nową Dębę i Majdan Królewski, jak zwykle, przejechałem główną drogą, gdyż nie znam dobrej alternatywy. Za to od Majdanu, przez Poręby, Werynię aż do Widełki, można znów było odpocząć od aut, cieszyć się cieniem lasu i zielenią pól. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Marzenka po ostatnim spotkaniu, już osiągnęła dom. A ja nadal, uparcie łykałem kilometry. Budy Głogowskie, Zabajka, Lipie, Rudna - to już swojsko brzmiące nazwy - podręczne tereny rowerowe, miejsca częstych, krótkich wypadów podrzeszowskich. Tym razem ostatnie kilometry już mi się nieco dłużyły. Czułem upał, przejechane kilometry, których licznik na koniec naliczył 317... Ale czułem też, że nie jestem jeszcze "na ostatnich nogach". Nie wyżyłowałem się i gdyby zaszła potrzeba, dałbym radę przejechać kolejne 50 a może i 100 kilometrów. Tak, że w dobrej formie dojechałem do domu po jakichś 14 godzinach od opuszczenia warszawskiego mieszkania. A po 13 godzinach czystej jazdy. Wystarczająco sprawny, by zaraz zająć się rozpalaniem grilla na kolację.
Oczywiście, początkowa satysfakcja z realizacji projektu szybko wietrzeje, staje się rzeczą normalną. Powstaje pytanie: co dalej? Mam różne nowe pomysły ale jeszcze nic konkretnego. Najbardziej konkretny jest chyba pomysł zmierzenia się z trasą w przeciwnym kierunku... Rzeszów - Warszawa? Czemu nie?

Historyczny przejazd Warszawa - Rzeszów (czerwona trasa po środku) na tle innych trasy z ostatniego okresu.

Gdzie jeździć szosówką pod Warszawą?

Wszelakie odmiany tras rowerowych, to temat- rzeka. Sam o tym nieraz pisałem. Rower górski czy miejski przejedzie nieml wszędzie. Tymczasem znaleść taką trasę dla roweru szosowego, by jazda była przyjemnością, to już sztuka. Ja wciąż staram się wyszukiwać nowe, interesujące odcinki. Trudno mi je wszystkie spamiętać. Dlatego to, co przejechałem, zaznaczam na mapie. Dziś chciałbym się podzielić efektem takich dwuletnich poszukiwań, w okolicach Warszawy. Jak każdy widzi, jest to zwykła mapa, nieco przeze mnie pobazgrana. Dla dociekliwych zamieszczam krótką legendę.
Linie zaznaczone na zielono - to odcinki, które uznałem za nadające się do jazdy szosówką bez zastrzeżeń. Oznacza to, iż są na całej długości asfaltowe a ruch samochodów nie był podczas jazdy uciążliwy. Oczywiście, jest to odczucie subiektywne a wrażenia z jazdy mogą się diametralnie zmieniać, wraz z porami dnia czy dniami tygodnia. Ważna uwaga - nie uznałem za stosowne odnieść się do jakości asfaltu. Na Mazowszu stan nawierzchni na wielu drogach jest fatalny. Jednak osobiście przywykłem już do wstrząsów, które elastyczność mojego roweru stara się nieco łagodzić i jakości asfaltu nie biorę pod uwagę przy wyborze trasy. Naniosłem natomiast nieco znaczków kolorem czarnym. Czarne linie oznaczają asfaltowe dróżki, które niestety się kończą ślepo albo na których asfalt przechodzi w drogę gruntową. Czarne kropki to przejezdne odcinki o gorszej nawierzni - płyty betonowe, szuter itp. Czarne krzyżyki oznaczają odcinki, które przebrnąłem szosówką ale się do niej zupełnie nie nadają. Chyba, że ktoś ma przełajówkę. Linie oznaczone kolorem żółtym, to odcinki o odczuwalnym, dokuczliwym natężeniu ruchu samochodów. Nic strasznego. Po prostu, unikam ich, gdy mam wygodniejszą alternatywę. Odcinki żółto-zielone, to oczywiście coś pośredniego. Nielicznych fragmentów, oznaczonych na czerowno, wolałbym za wszelką cenę uniknąć w przyszłości. Brak poboczy, przy zmasowanym ruchu samochodów, a szczególnie ciężarówek, to zabójcza mieszanka. Takie miejsca są dla rowerzystów nie tylko nieprzyjemne ale i niebezpieczne!

Posiadam analogiczną mapę dla okolic Rzeszowa. Ale, że mam tam znacznie mniej czasu na dalekie eksploracje, więc i mapa jest na razie mało kompletna. Pochwalę się nią w dalszej przyszłości...

Z żelazną konsekwencją...

Przed kilkoma tygodniami, wracając sobie z jakiejś niedalekiej, podrzeszowskiej przejażdżki rowerowej, miałem bardzo niecodzienne spotkanie. Oto na spokojnej, peryferyjnej ulicy, wyprzedziłem... konny patrol. Nie policji, lecz przedwojennych kawalerzystów, w munurach, z szablami. Jakby nigdy nic, zatrzymali się obok mnie na czerwonym świetle a potem, na zielonym pojechali dalej. Za skrzyżowaniem nasze drogi się rozchodziły. Niezwykłe wrażenie psuła tylko nieco obecność amazonki we współczesnych ciuchch z demobilu. Wracałem do domu wielce poruszony. Widok konnicy na ulicy rodzinnego miasta wywołał bowiem u mnie falę odległych wspomnień. Mnie samemu przytrafił się bowiem przed paru dekadami jeździecki epizod.

To było w szkole średniej, na długo przed maturą. Pewnego razu miała się odbyć lekcja chemii. Tego dnia oprócz nauczycielki w sali pojawił się jakiś miły młody człowiek. Nie był on praktykantem, nie katował nas chemicznymi wzrorami. Ku uciesze klasy, zamiast nudnej lekcji, przyszedł do nas z prelekcją i prezentacją slajdów, na temat dziwnej organizacji o której nigdy wcześniej nie słyszałem. Prezntacja miała zachęcić do wstąpienia w szeregi Konnej Grupy Rejonowej Straży Ochrony Przyrody. Wysiłki prelegenta nie były całkowicie bezowocne: na spotkanie organizacyjne w domu kultury jako jedyny z naszej klasy, zgłosiłem się ja. Przyszło jednak wielu innych chętnych. Młodzieży szkolnej i studenckiej, obojga płci. Naturalną koleją rzeczy, ta liczna grupa znacznie zeszczuplała, gdy na kolejne zajęcia trzeba było dojechać koleją do "stadniny". Konna Grupa Rejonowa Straży Ochrony Przyrody to był dość egzotyczny twór. Dziś jest bez liku ośrodków jeździeckich, stadnin, prywatnych stajni i każdy chętny znajdzie łatwo okazję popróbować sił w siodle. Lecz w tamtych czasach konie wciąż służyły głównie do pracy na roli. O prywatnych stadninach wcale nie słyszałem. Były nieliczne państwowe stadniny i kluby jeździeckie. Jazda konna, jak niemal wszystko w PRL-u, nie była kwestią pieniędzy, lecz upartości i koneksji. W tej sytuacji, już sama możliwość nauki jazdy konnej młodych ludzi przyciagała. Lecz we wspomnianej organizacji, do jazdy konnej dorobiono jeszcze modny, szczytny pretekst: ochronę przyrody. Cokolwiek to miało oznaczać. Jakby tego było mało, do działalności wpleciono jeszcze ułańskie tradycje. Najaktywniejsi działacze kompletowali oporządzenie, szyli ułańskie mundury. Do tego występowali w barwach jakiegoś konkretnego, przedwojennego pułku z Rzeszowa. Niecodzienna była też forma organizacyjna tamtej straży. Grupa była samodzielna, nie podpięta pod żadnego możnego sponsora. Owszem, na wszelkie sposoby zdobywano środki, których wciąż brakowało. O ile mnie pamięć nie myli, urządzano np. festyny ludowe, robiono zrzutki na paszę. Konie kupowano tanio, bo choć rasowe, to każdy z defektem. A to ślepy a to kulawy albo z wadliwym zgryzem... Jeden płochliwy, drugi złośliwy. Z tego wszystkiego zapowiadała się fajna zabawa, więc z dużym zapałem zacząłem swoją "działalność". W moim przypadku była to przede wszystkim praca społeczna i to nieraz ciężka fizycznie. Czego ja tam nie robiłem! Nieraz kosztem zajęć szkolnych, dyżurowałem przy naszych koniach, suszyłem trawę na załęskich łąkach. Odprowadzałem konie do kowala, odwoziłem drewno do tartaku, budowałem bróg na siano. To była codzienność. Były konie. A konie wymagały stałej, codziennej opieki działaczy. Od święta odbywały się "akcje ochrony przyrody". Ofiarnie chroniliśmy rezerwat azalii pontyjskich, broniliśmy gorczańskie jagody przed turystami a nawet próbowaliśmy ścigać przedświątecznych wycinaczy choinek. Za te wszystkie wysiłki, w dniu świętego Huberta zostałem popręgiem pasowany na strażnika. Niestety, wkrótce potem przestałem się w Straży Konnej pojawiać. Mój początkowy entuzjazm został tam zmarnowany a ochotnicza praca - niedoceniona. Byłem młody, głupi i naiwny. Nie potrafiłem się rozpychać łokciami, więc rzadko udawało mi się dopchać do koni. Efekt był taki, że ja byłem od roboty, inni od jazdy - nie nauczyłbym się tam jeździć konno nawet za sto lat. To, że mało siedziałem w siodle, miało jedną dobrą stronę: nie odniosłem żadnych znaczących urazów, bo byłem mało na nie narażony. A urazów było mnóstwo. W okresie mojej działalności w Straży, ciągle ktoś chodził w gipsie lub bandażach albo nawet lądował w szpitalu. Złamania, zwichnięcia i zmiażdżenia były na porządku dzinnym. Nie omijały ani nowicjuszy ani starych wyjadaczy. A'propos starych wyjadaczy. Konik, szabelka, ułani, jak malowani, przy różnych świętach - to było bardzo polskie. Jednak prawdziwa polskość kryła się w tzw. układach. Szczupłe grono działaczy dzieliło się na liczne partie, frakcje, kliki. Kluby, folwarki zwierzęce i towarzystwa wzajemnej adoracji. Mnóstwo było VIP-ów i świętych krów. Korupcja. Walki o władzę, o wpływy, o korzyści osobiste. Prawdziwy świat polityki w miniaturze. Zasłużeni działacze, przyjaciele, znajomki. Pojawiali się znikąd, wyskakiwali jak diabeł z pudełka i rządzili, jakby byli od zawsze u siebie. Tacy nie musieli przewracać siana, wyrzucać gnoju, poić koni a i tak mogli jeździć, kiedy chcieli... Ja się dusiłem się w tej atmosferze i dlatego długo miejsca nie zagrzałem.

Widok współczesnych ułanów na rzeszowskiej ulicy, taką właśnie mozaikę wspomnień u mnie wywołał. Lecz było coś jeszcze. Coś niewiarygodnego. Twarz dowódcy patrolu zabrzmiała mi znajomo. Coś tak niewiarygodnego, że zaraz po powrocie z roweru, zastukałem w komputer i wygooglowałem, to co chciałem: Straż Konna nadal istnienie a dowódcą patrolu był ten sam chłopak, który niegdyś, na lekcji chemii pokazywał slajdy z Bieszczadów i z rajdu po Pogórzu Dynowskim. Dziś, po trzydziestu paru latach, chłopak, nie był już tak młody, lecz wciąż mocno dziarsko trzymał się w siodle. Muszę przyznać, że z dawnych czasów zachowałem o tym panu bardzo dobre wspomnienia. On się nie wdawał w politykę, bo nie musiał. I tak każdy wiedział, że jest filarem, na którym Grupa się opiera. Miał niezachwianą pozycję ojca - założyciela, lecz się z tym nie wywyższał. W przeciwieństwie do innych "weteranów" nie grał roli uprzywilejowanego VIP-a. Przeciwnie. Był jak przczółka. Wciąż coś robił. Bardzo często pracowaliśmy razem. Ciekawe, czy po tylu latach by mnie poznał? Oczywiście, jeździ też konno. I niestety, biedaczysko, często chodził z gipsem... Z internetowych informacji wynikało, że Konna Grupa jeszcze istnieje i nadal jej kręgosupem jest wspomniany pan. Co, więcej. Na stronie przewinęło się nazwisko innego, nieco starszego pana, który "za moich czasów" był kimś w rodzaju honorowego patrona i guru od praw jeździectwa. Dziś ma on już dobrze po 60- ce i nadal działa!

Dopiero teraz, po tym przydługaśnym wprowadzeniu, docieram do sedna. O ile mnie pamięć nie myli, Konną Grupę Rejonową Straży Ochrony Przyrody utworzono gdzieś w połowie lat 70-tych. Wspomniani panowie są w niej chyba od począku istnienia. A to oznacza dobre 40 lat nieprzerwanej działalności. Jest to jeden z przykładów, tytułowej, żelaznej konsekwencji, którą zawsze podziwiam. Podziwam ludzi, którzy potrafią w młodym wieku znaleźć sposób na życie i trzymać się go konsekwentnie, z determinacją, przez tyle lat. Mnie się to nie udało, ani w życiu zawodowym, ani w innej, powiedzmy "hobbistycznej" działaności. Chociaż... Gdy się nad tym głębiej zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że pewne motywy, bardziej ogólne ale i bliższe istoty rzeczy, sensu, nie zmieniają się. Pozostaję im wierny. I właśnie po to, by dochować im wierności, nie mogłem się związać z żadną sztywną strukturą. Z konkretną pracą, sportem czy hobby. W moim przypadku tak jest, nie każdy musi to rozumieć. Po lekturze tej strony, ktoś mógłby odnieść wrażeni, że z żelazną konsekwencją jeżdżę na rowerze. Wszak na okrągło o tym piszę. Ale prawda jest taka, że nie jeżdżę dla samej jazdy. Jeżdżę, bo na rowerze jest mi po drodze. Jadąc na dwóch kółkach, trzymam się blisko nadrzędnego kierunku. Czasem udaje mi się to, idąc pieszo, jadąc autem czy lecąc samolotem. Na rowerzej jest jednak najłatwiej. Kto wie, może gdybym w swoim czasie odkrył, że do nadrzędnego celu najłatwiej mi podążać w ułańskiej kulbace, to sam dziś brałbym udział we wspomnianym patrolu? Los zrządził inaczej. Byłem członkiem straży konnej, lecz jednocześnie jeździłem rowerem. W tym czasie zacząłem coraz śmielej i coraz dalej wyrywać się na bicyklu za miasto. Można powiedzie, że mając do wyboru konie i rower, wybrałem rumaka ale stalowgo. I pozostałem mu wierny. Tyle, że dziś to najczęściej rumak karbonowy.

Palcat czyli szpiruta oraz "biblia Zwolińskiego" - jedyne pamiątki,
jakie pozostały z mojego konnego epizodu.

Dylematy webmastera

Na pewno będę się powtarzał, gdy napiszę jeszcze raz o genezie i rozwoju naszej prywatnej strony. Ale już za parę miesięcy będzie jubileusz 10-lecia jej powstania a do tego czasu mogę o tym zapomnieć albo nie mieć ochoty wspominać... Adres "witoldmalecki.com " dostałem jako prezent pod choinkę, chyba na zasadzie żartu. Żeby strona nie straszyła pustką, pospiesznie zapoznałem się z podstawami HTML i szybko stworzyłem układ, szatę graficzną oraz zacząłem wypełniać podstrony treścią. Wszystko to, powstałe w pośpiechu, było w zamyśle prowizoryczne, tymczasowe. W bliskiej przyszłości miało być dopracowane, unowocześnione. Ale, jak to w życiu - prowizorki są najtrwalsze. Skupiłem się na treści, niemal zapominając o formie. Jak bumerang, powracała myśl o modernizacji, o nowej szacie. Niestety, skończyło się na dobrych chęciach. Ostatecznie machnąłem na formę, godząc się, by zastygła w swej pierwotnej, prymitywnej wersji. Powstał swoisty internetowy rezerwat. Najbardziej się obawiałem, że nasza strona padnie ofiarą słomianego zapału i pozostanie martwą, porzuconą ruderą. Wiele takich, pokrytych pajęczyną, ruin straszy w zakamarkach internetu. Starałem się więc co jakiś czas dorzucać coś nowego. Niestety zawsze sam, gdyż Marzenka nie chciała strony współtworzyć. Mogę z satysfakcją stwierdzić, że skromna fasada skrywa dziś zadziwiająco dużą ilość informacji - tekstów i zdjęć. Już po paru miesiącach od założenia strony okazało się, że chciałbym, od czasu do czasu, dodać coś nowego. Coś drobnego, uzupełnienie, komentarz lub uwagę nie zawsze na poruszany wcześniej temat i przy małym nakładzie pracy. Tak powstał Biuletyn informacyjny, który dziś doczekał się 13-go wydania. Kilka lat temu powstał nowy wynalazek - raptularz. W nim pozwalam sobie na spontaniczne pisywanie na każdy temat. Plotę tam, co mi tylko danego dnia ślina na język, a raczej na klawiaturę, przyniesie. Zwykle nie ma to nic wspólnego z zakresem tematów, zakreślonym przy tworzeniu strony. Bo też najczęściej nie mam w tych tematach wiele do dodania. No właśnie! Wspominam wciąż regularnie o rowerach, lecz temat twórczości, czy wypraw bliższych lub dalszych, się ostatnio nie pojawia. Nie oznacza to wcale, że przestała nas interesować ceramika czy podróżowanie. Po prostu życie wymusiło na nas przeniesienie punktu ciężkości aktualnych działań na inne tematy. I tu pojawił się mój dylemat jako webmastera: czy milczeć o tym, co nas teraz najbardziej kręci (a przynajmniej zajmuje większoć wolnego czasu i energii), czy może, jak dotychczas, wspominać o tym mimochodem, gdzieś na marginesie? A może zamiast rozproszonych wypowiedzi, poświęcić tym sprawom zupełnie nowy dział? Pomyślałem, że temat "domek i ogródek Małeckich" na to zasługuje. Okazało się, że znalazłem dość motywacji, by wygospodarować dla nich kawałeczek internetu. Utworzyłem nowy dział i zamieściłem w nim pierwsze wpisy. I to wcześniej, niż ten biuletyn ujrzał światło dzienne!

Powrót
Back