Opisałem już nasz, nieco dziwaczny sposób spędzania Sylwestra i Nowego Roku. W 2008/2009 było nie inaczej. Nie będę się rozwodził, dlaczego miał być Beskid Sądecki a znaleźliśmy się po raz kolejny w Górach Świętokrzyskich. To zupełnie niezłe miejsce na naszą imprezę: wszędzie są gospodarstwa agroturystyczne, o zimowy nocleg w nich łatwo i można mile spędzać czas. W każdym razie my się tam nie nudzimy: wszędzie są jakieś rezerwaty geologiczne, jaskinie, ruiny, stare piece hutnicze, nam to wystarcza. I zawsze można skoczyć do Kielc na dobrą kolację czy ostatnie w starym roku zakupy. A Muzeum Narodowe jest tam czynne nawet w Sylwestra. Formalnie do 16, choć ok. godz. 15 panie z obsługi zaczynają już chodzić w płaszczach i nerwowo przestępować z nogi na nogę, pantomimicznie zachęcając do wyjścia.
Nasz noworoczny toast, w szczerym polu, pod gołym niebem.
Ostatni Sylwester przywołał u mnie inne, odleglejsze wspomnienia. Dawno, dawno temu, gdy byłem nastolatkiem, polska telewizja nadawała dwa kanały. Większość programów była nadal czarno-biała, lecz było to bez znaczenia, tylko nieliczne domostwa posiadały kolorowy telewizor. Jednym z żelaznych punktów programu, na które czekałem co tydzień była Sonda. W przaśnych PRL-owskich czasach to było moje okienko na świat nowoczesnych technologii. Formuła programu była taka, iż dwóch panów, Kamiński i Kurek, prowadziło zawziętą dyskusję a właściwie kulturalną kłótnię, na temat kierunków rozwoju określonej dziedziny nauki, techniki, medycyny itd. Co tydzień innej. Przerywnikiem w sporze były odnośne materiały filmowe, zazwyczaj zachodnie. Program był zasadniczo prowadzony w studio zapełnionym odpowiednimi rekwizytami, umożliwiającymi nieraz ciekawe prezentacje. Jestem przekonany, iż wielu ludzi oglądało i lubiło Sondę w tych czasach. Ja przestałem ją regularnie oglądać w czasie studiów, bo wówczas generalnie nie oglądałem telewizji. Jakieś 20 lat temu obaj dziennikarze zginęli w wypadku samochodowym i było po Sondzie. Lecz cóż ma wspólnego program sprzed 30 lat z ostatnim Sylwestrem? Powoli dojdziemy.
Napisałem, iż program był zasadniczo studyjny lecz trafiały się rodzynki - Sondy wyjazdowe. Jak choćby ćwiczenia pożarnicze na którymś z największych polskich tankowców. Bezrobotnym chwilowo i zakotwiczonym na Zatoce Gdańskiej. Ja najlepiej zapamiętałem program poświęcony nowiutkiej wówczas i najwyższej w Europie kolejce linowej - na szwajcarskim Klein Matterhorn. Czy oglądając ten program mogło mi przyjść do głowy, iż pewnego dnia mogę się sam znaleźć na górnej stacji owej kolejki? Nie sądzę, było to wtedy mało realne. Mijały dziesięciolecia, sytuacja się gwałtownie odmieniła. Podróż po Europie, choćby i do Szwajcarii, to jak przejazd do innego województwa. Mój sentyment do Sondy pozostał. Nic więc dziwnego, iż pobywając nieco dłużej w Zurychu, zmobilizowałem się pewnego dnia do całodniowej wyprawy śladami Kamińskiego i Kurka. Dość męczącej i kosztownej. Wymagało ty wyjazdu pierwszym porannym pociągiem i kilku przesiadek. Powrót nastąpił ostatnim pociągiem, późnym wieczorem. Droga była daleka, czasu nie za wiele, jednak dość. Nie tylko, by wyjechać legendarną kolejką linową, ale by kontemplować sylwetkę jeszcze bardziej legendarnego "głównego" Matterhornu, przejść się po Zermatt a nawet po przesiadkowym Brieg.
Wjazd kolejką na Klein Matterhorn. Tu Sonda osiągnęła najwyższą wysokość.
Ze szczytu widać legendarny, właściwy Matterhorn. Ma on w Zermatt własny cmentarz niedoszłych zdobywców.
Inna nazwa, kojarząca mi się nieodłącznie z Sondą, to Psary. Stacja łączności satelitarnej. Sonda tam była! Jestem przekonany, iż nie jeden raz. Jest sobie miejsce o nazwie Psary przy centralnej magistrali kolejowej. Nieraz zapalało mi się czerwone światełko, gdy jechałem ekspresem na trasie Kraków-Warszawa. Lecz rzut oka z pędzącego pociągu nic nie dawał. I oto, ni z tego ni z owego, pod koniec ostatniego urlopu znaleźliśmy się w pobliżu. Tak pokierowałem trasą, by o Psary zahaczyć. Jedziemy, rozglądamy się, a tu nic. Jak wzrokiem sięgnąć, niczego choć troszkę przypominającego antenę satelitarną. Hmmm.. Może nie te Psary? Marzenka sprawdziła indeks w atlasie. Psar w Polsce jak psów ... bagatela...25. I szukaj wiatru w polu! Oczywiście, w dobie Internetu to małe piwo, kto by chciał to by znalazł. Lecz ja szukać nawet nie zdążyłem, gdyż Psary z Sondy same się znalazły. Niedaleko od naszej sylwestrowej kwatery. Taki przypadek.
Zabawa w szpiegów: podglądamy przez płot ośrodek w Psarach.
Sama stacja nazywa się dziś "Ośrodek usług satelitarnych TP S.A." czy podobnie. Stoi sobie w lesie, prowadzi tam ślepa droga z zakazem wjazdu, długości ok. 1000 m. Jest, rzecz jasna, srodze strzeżony, któż wszak mógłby nam zabronić obejścia go lasem i zaglądania przez płot? Tym się właśnie zajęliśmy pewnego styczniowego poranka, gdy sylwestrowy szampan na dobre wywietrzał. Pojawiła się właśnie cieniutka warstewka śniegu, pierwszego w nowym roku. Droga wiodła zrazu przez otwarte polany, na koniec trzeba było się przedzierać przez gęste knieje. Zaglądaliśmy przez płot, jak jacyś szpiedzy. Nawet bez wdzierania się do środka, bez unieszkodliwiania kamer i systemów alarmowych, był dreszczyk emocji. Jak to przy zabawie w Jamesa Bonda... Nie wiem, czy od czasów Sondy znaczenie ośrodka wzrosło, czy też zmalało. "Satelitarność" się już mocno zdewaluowała. Łączność, telewizja, nawigacja, wszystko i wszędzie jest tak powszechnie satelitarne, jak wcześniej było komputerowe. Komputerowe badanie wzroku. Komputerowe wyważanie kół. Sto lat temu podobnie było z parą: parowe młyny, cukrownie, parowe fabryki czekolady i kapeluszy. Panowie z Sondy może by się cieszyli z takiego upowszechniania techniki. Tyle, że oni propagowali wiedzę na temat "jak to działa". Niestety, kolejne rewolucje techniczne pomnażają użytkowników, znawców znacznie mniej. Wstyd się przyznać, ja sam nie wiem do końca, czym się ośrodek w Psarach zajmuje. Jak się jego wielkie anteny mają do niezliczonych małych talerzy na dachach? A jak do tych większych, na wozach transmisyjnych kanałów telewizyjnych, co zawsze stoją koło Belwederu? Jedno jest pewne: anten w Psarach się namnożyło od czasów Sondy, więc do czegoś ważnego służyć muszą. Mam cały, nowy 2009 rok, by się dowiedzieć, tylko czy aby nie jestem za leniwy?
Dziś Psary nie są tak imponujące. Mniejsze ośrodki satelitarne są na każdym podwórku!
Pewnego poranka tuż po Nowym Roku wybrałem się do Lasu Kabackiego. Nie byłoby w tym nic niezwykłego. Tyle, że panował parostopniowy mróz i musiałem się zmagać z przeciwnym wiatrem. To oczywiście jeszcze zwiększało poczucie zimna. Jeżdżę przez cały rok więc takie warunki mi nie straszne. Najważniejsze, że udało się otworzyć nowy sezon rowerowy 2009. Na pociechę, iż sezon narciarski jakoś mi po raz kolejny przechodzi koło nosa.
Trasa do Powsina a raczej do Parku Kultury i Wypoczynku na skraju Lasu Kabackiego to, jak wiadomo, najpopularniejsza wycieczka rowerowa w stolicy. W pogodne letnie dni, szczególnie w weekendy panuje tam zawsze duży ruch. A już w ładną niedzielę majową czy też jesienną to jest prawdziwe pospolite ruszenie Warszawiaków. Jedzie wszystko - od komunistycznych składaków Wigry, wydartych z piwnicy po błyszczące Cannondale za kilkanaście tysięcy prosto z salonu. Czasem odnosi się wrażenie, że zaraz utworzy się korek. I w dni powszednie poza sezonem można spotkać kolarzy o każdej porze i przy każdej pogodzie.
Jakąż więc miałem frajdę i satysfakcję, gdy na swej mroźnej trasie powoli łykałem kilometry - minąłem aleję w Natolinie, zjazd do Powsina i... nie napotykałem żywej rowerowej duszy. A, co ważniejsze, przebijając się przez zagradzające drogę półmetrowe zaspy zauważyłem, iż są dziewicze, nie naruszył ich tego dnia jeszcze żaden kolarz. Poczułem się jak narciarz czy snowboardzista, którego wywieziono helikopterem na szczyt Gór Skalistych i który pruje teraz na nietkniętym zboczu. Wyobraziłem sobie przez chwilę, iż jestem twardzielem, hardcorowcem uprawiającym ekstremalny sport.
Mój nizinny, mazowiecki rower w zimowej szacie.
Ale wszystko ma swą cenę. Po powrocie do domu nie oczyściłem roweru jak należy bo przyszło mi do głowy zrobić mu zdjęcie. Ileż było potem walki z topniejącym śniegiem w mieszkaniu... Ale, co mi tam! Grunt, że sezon rowerowy otwarty!
\tworczosc\opisy\stolik.htm
Będzie wyglądało, że się przechwalam, lecz co mi tam! Wydobyłem się z ceramicznego i mozaikowego dołka! O moim kiwi-stoliczku każdy może przeczytać. O ceramice tylko wspomnę, że udało się po dłuuugiej przerwie wypalić parę drobiazgów, pomijając wyżej wymienione kiwi. Są to małe figurki, wymagające wciąż wykończenia a wśród nich św. Anna, radziecki spychacz i moai (posąg z Wyspy Wielkanocnej). Nieco dziwne zestawienie, lecz tak wyszło...
Pierwsza robocza, noworoczna wyprawa zawiodła mnie w niezbyt odległe strony, bo do północnych Włoch. Spędziłem tam nieco czasu w dolinie rzeki Piave, u podnóża góry Grappa, słynącej z trunku o tej samej nazwie. Pewnej słonecznej niedzieli postanowiłem odwiedzić jedną z ikon masowej turystyki, jedną z takich "Wież Eiffla", słowem wybrałem się do Wenecji. Wenecja, jaka jest, każdy wie. Ja odwiedzałem miasto pierwszy raz. Bez ambitnego planu zwiedzania. Chciałem jedynie powłóczyć się po mieście, dotrzeć do placu św. Marka i innych najsłynniejszych miejsc. Pooddychać innym powietrzem, wczuć się w atmosferę. To wszystko. Dzionek był ciepły, jak na środek stycznia, turystów niewielu, spacer bardzo przyjemny. I właśnie podczas spaceru trafiła się jedna z najgorszych awarii mojego GPS-u. Zazwyczaj działa dobrze. Wystarczy, że go włączę, skupię się na chwilę i zawsze wiem, jak powrócić do punktu wyjścia, bez względu na to czy to Bombaj, Pekin czy Mexico City. Po prostu mam jakąś instynktowną, wewnętrzną orientację w terenie. Pamiętnej niedzieli Wenecja mnie pokonała. Zacznijmy od tego, iż bardzo ogólny układ niektórych, dużych, sławnych miast znam. Nie wiem skąd, chyba z map i książek czytanych w młodości. I tak się dziwnie złożyło, że mapie Wenecji nigdy się bliżej nie przyglądałem. Ot, jak każdy, wiedziałem, iż jest to pocięta kanałami wyspa na płytkiej lagunie, dociera się tam pociągiem jadącym groblą czy mostem. Wiedziałem również, że mniejszą wysepkę zajmuje cmentarz i że nad tym największym kanałem, zwanym, Canale Grande, leży wszystko najsłynniejsze: plac św. Marka, pałac Dożów i tak dalej.
Początek i koniec kłopotów - mało okazały dworzec Wenecja Santa Lucia.
Gdy wylądowałem przed budynkiem dworca i ruszyłem z cienkim, porannym strumyczkiem przechodniów, wszystko zdawało się być na dobrej drodze. Wkrótce jednak tłumek ludzi się rozproszył i choć wydawało mi się, iż ciągle utrzymuję zasadniczy kierunek, wędrowałem, wędrowałem a żadnej rozpoznawalnej budowli wciąż nie było. Co kawałek mosteczek nad kanalikiem a na każdym z nich co najmniej jeden gondolier. "Gondola, gondola!" zachęcali swe usługi, nieco bez entuzjazmu i wiary w powodzenie. I nagle, gdy już zacząłem mieć niejakie wątpliwości, szlak znów się zaludnił i otworzyła się panorama na wielki kanał i monumentalny most Rialto.
Wenecja, jaka jest, każdy wie: labirynt takich wąskich uliczek i kanałów...
... ale, że aż tak poplątany, to się nie spodziewałem!
Słynny mostek Sospiri czyli westchnień, w sponsorowanej oprawie był mało widoczny.
Za mostem struga turystów znów się rozproszyła i długo nie mogłem się wydostać z błędnego labiryntu wąskich uliczek. Powinienem był się domyślić, iż z GPS-em coś jest nie tak. I znów nagle, niespodziewanie otworzyła się szeroka panorama - byłem nad otwartym morzem. Wędrując nabrzeżnym bulwarem udało się z biedą dotrzeć do miejsca, skąd zobaczyłem z oddali słynny plac, lecz czekała mnie jeszcze długa droga. Jakiś czas potem przechadzałem się w styczniowym słońcu bulwarem, pomiędzy pałacem Dożów a bramą Arsenału. O problemach nawigacyjnych zapomniałem. Szedłem w szpalerze czarnoskórych handlarzy, oferujących wprost z chodnika podróbki luksusowych marek i zastanawiałem się, co też tu się musi dziać w pełni sezonu... Nadeszła pora powrotu a z nią tytułowa awaria. Ze trzy razy opuszczałem plac Św. Marka, ruszając na wyczucie w kierunku dworca i trzy razy lądowałem z powrotem na placu. Zupełny klops! Trzeba było skapitulować i kupić plan miasta. Z nim już bezbłędnie dotarłem do celu. Wystarczyło spojrzeć na mapę, by zrozumieć w czym leży problem. Przede wszystkim Canale Grande wije się bezmyślnie przez całą wyspę, jak wąż czy jelito i co najważniejsze, nie da się maszerować wzdłuż brzegu. Po drugie, Wenecja może się poszczycić najbardziej nielogicznie poplątaną siecią uliczek, ze wszystkich starych miast, które odwiedziłem. Wąskie zaułki Jerozolimy, Genuy, Toledo, Delhi czy starych hutongów w Pekinie nie mogą się nijak równać z tym niekonsekwentnym labiryntem. Z powyższym incydentem wiąże się jeszcze jeden, mały problem: nie wiem sam, po co to wszystko opisałem.
Że Wenecja jest miastem na wodzie, to żadna przenośnia tylko codzienność.
Więc nic dziwnego, iż ma swoje wodne radiowozy, ambulanse, cmentarz na wyspie ... i zapewne wodny karawan.
Jak na razie, kolejny biuletyn dość szczupło się prezentuje. Nie ma sensu rozszerzać go na siłę. Nie będę na przykład zanudzał czytelników wyliczanką, na jakich wyprawach ostatnio byliśmy i co widzieliśmy. Same nazwy brzmią często tak nieatrakcyjnie, iż wielu zadałoby sobie pytanie: czy warto tracić czas by się tam udać. My wierzymy, iż warto. Na dowód parę styczniowych zdjęć z nieodległych terenów, w swoistym klimacie. Z cyklu "... a to Polska właśnie!". Nie podam nazw, bywalcy i miejscowi i tak rozpoznają, dla pozostałych informacja bez znaczenia.
Niemal każda mieścina szczyci się odzieżowym "Outletem"...
Natomiast "Kobieteria" to dla mnie novum. Wbrew nazwie, kobiet się tam raczej nie konsumuje a jedynie ubiera.
Małe miasteczka żyją swoim rytmem. A każde może się pochwalić jakimś pomnikiem.
Na przykład pomnikiem zgniłego jabłka.
To tylko Warszawa i okolice...
Pisząc ten biuletyn jestem w Nigerii. Przyzwoitość nakazuje wspomnieć coś o tym egzotycznym kraju, czy choćby pokazać jaką fotkę. Mam z tym wszystkim problemy, bo jestem jak zwykle służbowo i przebywam, gdzie muszę a nie gdzie bym chciał. Więc wycinek Nigerii, który mogę sobie obserwować, jest bardzo mały. To wcale nie znaczy że jest nieciekawy. I kiedy się zastanawiam, co w tym małym, dostępnym kawałeczku Nigerii jest dla mnie najbardziej egzotyczne, wychodzi, że ludzie i pojazdy. Z fotografowaniem jednych i drugich jest w mojej okolicy kłopot, gdyż zatrzymywanie się białego w jakimkolwiek miejscu publicznym i robienie zdjęć jest bardzo niebezpieczne i niewskazane. Znacznie łatwiejszym do sfotografowania a również bardzo nigeryjskim obiektem jest piwo Star. Produkuje się tu też inne piwa, w tym Guinessa, Heinekena, Gulder, Harp etc. Ale Star jest Number One. Każdy, kto był w Nigerii zna to piwo. Ja je znam od pierwszego tu pobytu czyli już od 20 lat ! Mógłbym się rozpisać o naszym pierwszym spotkaniu, lecz to historia na inną okazję. Teraz po upalnym dniu pijam niemal codziennie, choćby jedną butelkę. Nalepka jest niebieska a butelka zielona i ma typową dla krajów 3-go świata pojemność ok. 0,6 l, która mi bardzo odpowiada.
Regularne, nigeryjskie piwko sprawia iż czuję się tu choć troszeczkę jak w domu. Kolejne dostępne kawałki egzotyki to oczywiście rośliny i zwierzęta. Do pory deszczowej jeszcze dobry miesiąc lecz wilgoć jest cały czas. Gdy opada poranna mgła, chmury się rozstępują i słońce zaczyna prażyć, panuje zaduch podobny do palmiarni ogrodów botanicznych. W moim kawałku Nigerii roślinność została zepchnięta w tło. Jest tylko nieprzebytą gęstwiną, czającą się gdzieś po drugiej stronie jeziora, zachłannie oplatającą wraki samochodów, ruiny domów i sterty śmieci na poboczu drogi. Są też okazałe egzotyczne drzewa na wyłysiałych i zbrązowiałych od słońca trawnikach. Kilka z nich wygląda jak wyniosłe topole i tworzy swoistą kolonię, obwieszoną setkami przypominających kokosy gniazd. Ich właściciele, jakieś żółciutkie ptaszki, większość dnia czynią rwetes, karmiąc zawzięcie pisklęta przez mały otworek w spodzie gniazda. Na gałęziach sąsiednich drzew, posiadających rozłożyste i dające głęboki cień, liście, wiszą śpiące w dzień nietoperze. Po trawnikach paradują jakieś białe miniaturki czapli. Przylatują rano w dużych grupach znad pobliskiego jeziorka a pod wieczór obsiadają jedyną wysepkę. Wygląda wówczas z oddali jak obsypana śniegiem. Bujne życie bardziej się tu wyczuwa niż zauważa. W każdej kupce suchych liści coś szeleści. Wieczorami coś ciągle przelatuje w powietrzu, robi szuru-buru w zaroślach. Coś syczy, cmoka, stęka. Wyczuwa się ciągle czyjś wzrok. Ale przyłapać stworka na gorącym uczynku, nawet z latarką nie sposób. Nie widziałem żadnej mamby ani kobry, które są tu ponoć powszechne, szczególnie tuż po porze deszczowej. Lecz do takiego spotkania się nie palę. Najbardziej niezawodne gadziny to jaszczurki. Są wszędzie. Nie widziałem spotykanych np. w Indiach, czarnych metrowych jaszczurów, taki okaz zostałby natychmiast upolowany i zjedzony przez miejscowych. Natomiast w słoneczny dzień każdy kamień, każdy betonowy słup i murek okupuje jakaś mniejsza jaszczurka. Nie znam się, nie potrafię określić gatunków ale wyróżniam tu trzy podstawowe rodzaje. Są na przykład większe i mniejsze jaszczurki, przypominające ogólnie nasze zwinki. Choć królują w południowej Europie, tu spotykam ich najmniej. Częściej widuję gady z szerszym, cętkowanym, seledynowym, czy szmaragdowym łebkiem. Ale prym wiodą okazałe, atramentowo-czarne diabełki, z ognistym łebkiem i ogonem. Coś mi świta, że to są agamy. Ogonek, często bywa krótki, reszta utracona w jakiejś potyczce.
Dla słabo widzących cenna informacja: napis na tablicy rejestracyjnej stanu Lagos głosi
"Centre of Excellence". Chyba nawet agamie szczęka opada jak to czyta...
Każda ma swoje stałe miejsce więc chodząc utartymi ścieżkami zwykle wypatruję znanych mi osobników. Jedne bardziej płochliwe, inne bezczelnie się gapią i uciekają na bezpieczną odległość dopiero na widok wyciąganego aparatu. Przyglądają się potem z dala, śmiesznie kiwając pomarańczowym łebkiem. Te dwie odmiany trzymają się tak blisko siebie, iż nieraz zdaje mi się, że to różniące się barwą i wielkością samce i samice jednego gatunku. No i na koniec są wszędobylskie, płowe gadziny z plaskatymi palcami i wyłupiastymi oczkami. Wydaje mi się, iż to jakieś domowe gekony. Z upodobaniem zasiedlają ściany i sufity mojej kwatery. Taki cudak może mieszkać wszędzie: w kinkiecie, pod umywalką, za żaluzją. Otwarte przestrzenie pokonują ostrożnie, większość czasu spędzają ukryte we wszelkich niszach i szczelinach. I tu pojawia się problem: lubią framugi niedomkniętych drzwi i okien. Mumie rozgniecionych gekonów są dla mnie takim samym symbolem tropików, jak rozjechany opos symbolem Nowej Zelandii. Wielokrotnie się na nie natknąłem. I choć tu jeszcze żadnej mumii nie odkryłem, taki widok mnie nie zdziwi. Podniosę wtedy toast piwem Star: "sto lat gekonie!". Nie sto lat życia, oczywiście, lecz sto lat trwania na miejscu i cieszenia oka kolejnych pokoleń podróżników, aż się dom zawali. Odkrytym przeze mnie mumiom grożą ścierki i szczotki tylko nadgorliwych, dokładnych sprzątaczy, a tacy zdarzają się w tropikach raz na sto lat.
Młodziutkie gekony, kandydaci do "domowej" mumifikacji.
Gotowe mumie, wykonane metodą prasowania framugą.