BIULETYN INFORMACYJNY NR 7

Walka z Zombie

Przy otwarciu swojej strony napisałem, że nie chciałbym dopuścić do narodzin kolejnego, martwego, internetowego Zombie. Czy coś z tego wyszło? Minęło dwa lata, odkąd zacząłem ją tworzyć. Strona nadal istnieje, sporadycznie dokładam nowości. I choć można odnieść wrażenie, iż ją od jakiegoś czasu zaniedbuję, to uważam, że rozległa martwica na razie nie zagraża. Przyznaję z ręką na sercu: większość planów rozwoju nie pojawiło się nawet na papierze. Nie usunąłem pierwotnych prowizorek. Układ i szata graficzna są, jakie są: trącą myszką i chyba pozostaną antyczne, gdyż nic nie zapowiada bym w najbliższej przyszłości zabrał się za zgłębianie współczesnych standardów tworzenia stron. Trudno! Bardziej przykre jest to, że wiele pomysłów dotyczących samej treści nie może się doczekać realizacji. Niektóre zaczęte,od dawna pozostają niedokończone. To nie nastraja optymistycznie. Jednak, gdy się nad tym obiektywnie zastanowić, nie ma powodów do narzekań. Nie ukrywajmy, czasy są ciężkie i wiele ambitnych, optymistycznych projektów poszło w odstawkę. Więc ja spróbuję spuścić z tonu - mniej, skromniej ale po prostu robić nadal swoje. Byle się nie dać Zombie. I dlatego niech mi Szanowni Goście wybaczą, że kolejny biuletyn jest nader skromny. To taki sygnał, że strona jeszcze żyje i dzielę się tym, co mam.

Pierwszy tekst Marzeny

W pradziejach strony Małeckich żywy był pomysł, iż będziemy ją tworzyć wspólnie z Marzeną. Ale ona ma naprawdę tyle pracy i innych zajęć, że...
Słowem, nareszcie mogłem umieścić pierwszy jej własny tekst.
onas/opisy/talizman

Pocztówka z Iranu

Byłem w Iranie na początku grudnia 2009. Aż hen pod afgańską granicą. To za duży i za skomplikowany kraj bym miał o nim ochotę pisać byle co. Po sporadycznych wizytach słabo go znam i mało rozumiem. Właśnie nastały pierwsze mrozy i na górach oraz równinach pokazał się pierwszy śnieg. Byłem szczęśliwy, że wizyta szybko dobiegła końca i mogłem wracać do polskiej zimy. A moja pocztówka dokładnie obrazuje, co ciekawego tym razem zobaczyłem: dzikie krajobrazy i więcej nic.

Intensywny, rowerowy listopad - mało konkretów, dużo smutnych refleksji.

Zakup nowego roweru to dobra motywacja do częstszej jazdy. W swoim starym, dobrym, DiamontBack-u wyeksploatowałem każdą śrubkę i każde łożysko. Inwestycja zwróciła się wielokrotnie, jeśli można coś podobnego powiedzieć o sprzęcie sportowo-turystycznym. Chciałbym, żeby z nowym rowerem było tak samo. Kupiłem sobie Konę i ... zaraz musiałem wyjechać. Prawie na miesiąc. Kiedy wróciłem, po prostu rzuciłem się na nowy rower. Zacząłem niemal codziennie ujeżdżać najbliższe okolice Warszawy. Na tyle, na ile mi pozwalała mizerna kondycja, listopadowa aura i wolny czas. Niestety, z początkiem grudnia Dolce Vita się skończyło i służba - nie drużba wezwała. W tym krótkim czasie nakręciłem ponad 700 km. Większość tras była nieprzypadkowa i z góry zaplanowana. Krótkie listopadowe dni nie zachęcają do dalekich odkrywczych wypraw więc wymyśliłem coś innego. Postanowiłem powtórzyć nieco tras sprzed kilkunastu lat. W tych zamierzchłych czasach wpadł mi w ręce przewodnik pana Wiktora Nowotki (wspominam o nim na stronie "Jabłonna za panem Nowotką, ponad 50 km!"). Byłem akurat nasycony wyprawami do Puszczy Kampinoskiej a jednocześnie znudzony jazdą po centrum Warszawy. I właśnie przy pomocy tego przewodnika zacząłem odkrywać fajne trasy, przekonując się że "godne mnie" tereny nie kończą się na puszczy. Pomimo upływu lat i setek innych wypraw wciąż dobrze pamiętam tamte pierwsze. Widać zrobiły na mnie wrażenie. Do niektórych tras powracałem wielokrotnie, do innych nie wróciłem nigdy. I dziś, AD 2009, pomyślałem że to będzie dobry początek naszej współpracy z Koną - przejechać historyczne trasy raz jeszcze. Taka podróż sentymentalna. I jak pomyślałem, tak zrobiłem.

W listopadzie przejechałem wszystkie południowe trasy oprócz jednej - do ruin zamku w Czersku - tę sobie zostawiłem na deser. Nowy rower już nie jest taki nowy. Kilkaset kilometrów asfaltu, kostki ale głownie błota, piasku i zgniłych liści nie przeszło bez śladu. Łańcuch się wyciągnął, klocki hamulcowe i opony już przytarte. No i trwałe zapisy historii - rysy i otarcia na dziewiczym, błyszczącym lakierze. Taka kolej rzeczy. Po to rower kupiłem by na nim jeździć! Ale te 700 km to również obserwacje, doświadczenia i refleksje. A nawet odkrycia, którymi chciałem się podzielić.

                                  
                                  
                    

Listopadowe Mazowsze, widziane z pokładu Kony.
Zarazem pogodne i nostalgiczne...

Lekceważące a czasem wrogie podejście do rowerzystów, spotykane z każdej strony - kierowców, pieszych, drogowców, władz lokalnych, psów to temat nudny i oklepany. To stały element krajobrazu czy lokalnej kultury i nie chcę o tym więcej pisać, jako o rzeczy oczywistej. Ale jedna uciążliwość dała się odczuć podczas ostatnich wypraw szczególnie i o tym pragnę wspomnieć.

Różne są typy rowerów i różne szkoły jazdy na nich. Dotyczy to również stroju jak i wyboru trasy. No bo wyobraźmy sobie sytuację, gdy mamy ochotę na przejażdżkę a cel jazdy nie jest z góry narzucony. Co wówczas robimy? Jedni bez zastanowienia, niemal z zawiązanymi oczami, pojadę do parku wypoczynku w Powsinie, do lasu Kabackiego albo do Młocin, bo tak zawsze robią. Ambitniejsi skorzystają z mapy, by na niej zaprojektować trasę albo zawierzą niepewnym znakom coraz liczniejszych szlaków rowerowych. Inni po prostu pojadą przed siebie. Są też tacy, co zainwestują w księgarni w specjalistyczny przewodnik. Jeśli wkrótce po zakupie wsiądą na rower to wszystko w porządku. Ale jeśli zaczną zwlekać, to pojawi się pewien problemik dodający smaku podstołecznym wyprawom. Otóż nim pożółkną kartki przewodnika, znacznie szybciej zdezaktualizuje się część zawartych w nich tras i informacji. Pół biedy, gdy zniknie czy zmieni nazwę rekomendowany w nim przydrożny bar. Jeśli jednak na trasie wyrośnie nieprzewidziana przeszkoda, to przewodnik zamiast pomocy nawigacyjnej sam staje się pułapką na rowerzystów. Ludzie o kiepskiej orientacji będą musieli wytężać swe zmysły by ominąć przeszkodę i odszukać dalszy ciąg szlaku. Drugi koniec zerwanej w tym miejscu nici Ariadny. To, powszechne na przedpolach rozrastającej się aglomeracji zjawisko, przybiera czasem formy wręcz dla mnie kuriozalne. Bo czyż nie jest kuriozum, gdy gmina X wydaje ze swej kasy pieniądze i z dumą znakuje po swym terenie piękny szlak rowerowy. A potem ta sama gmina wydaje pozwolenie na budowę osiedla otoczonego monstrualnym, przegradzającym las płotem. Szlak, a za nim naiwny turysta, trafia sobie później na taki płot i staje przed nim bezradny i zdezorientowany. Wokół straszą groźne tablice w stylu "Teren prywatny, wstęp wzbroniony", gdzieś tam warczą i szczekają psy, nieufnie obserwują ochroniarze, bywają nawet kamery. A poza tym nic. Żadnej informacji, korekty szlaku. I turysta zaczyna się czuć jak intruz, co nieopatrznie wkroczył na pole minowe. Gdzieś, kiedyś, wyczytałem że znaki szlaków turystycznych podlegają podobnej ochronie prawnej, jak znaki drogowe. Ale kto o tym wie? Kto je ochrania i jak? Hasło "to kraj nad Wisłą" znów niestety wszystko tłumaczy...

             

Ciemniejsze strony podwarszawskich tras: wyrastające nagle na dostępnych dawniej ścieżkach bramy i płoty...
... i nagminnie niszczone oznakowanie szlaku. Czy ten, co zeskrobał farbę myślał, że likwiduje sam szlak?

Podobne sytuacje są normalne dla okolic polskiego Beverly Hills czyli Konstancina, Magdalenki, Józefowa. Natknąć się na zagradzające trasę, nowiutkie ogrodzenie, można wszędzie i w każdej chwili, nawet korzystając z nowszych przewodników. Tym bardziej, wyruszając w teren z 12-letnią publikacją musiałem się liczyć z tym nieuniknionym zjawiskiem. Dziwna rzecz: przestałem odczuwać częstą konieczność korygowania trasy jako uciążliwość a zacząłem traktować jako atrakcję dostarczającą nowych emocji na starej trasie. I pomyślałem sobie, że to pierwsza jaskółka nowej dziedziny kolarstwa, która może się rozwinąć w przyszłości. Będzie polegać na wyszukiwaniu w terenie śladów dawnych szlaków turystycznych z antycznych, dawno nieaktualnych map i przewodników. Większość rzymskich dróg jest do dziś czytelna w terenie, po tysiącach lat. Czyż to możliwe, by w kilka lat szlaki znikały bez śladu? Zobaczymy. Na razie nowa dziedzina - archeologia szlaków turystycznych czy też kolarstwo historyczne jest w powijakach ale pierwsze kroki zostały poczynione. Podczas swych ostatnich wypraw odnotowałem wiele obiecujących archeologicznie obszarów. A kończąc temat muszę wspomnieć, że największe wrażenie zrobiła na mnie imponująca przeszkoda, jaka wyrosła na szlaku do lasku w Młocinach. Naturalne uczucie buntu wobec takich nowości wywołuje wspomnienia dialogów z filmu "Miś", jak choćby słynne: " ... wczoraj tędy przejeżdżałem i tych domów nie było"...lub "A gdyby tu było nagle przedszkole w przyszłości?". Co z tego, że wczoraj nie było, skoro dzisiaj nagle jest? Mówię o kunsztownym ogrodzeniu wyrosłym z terenów podupadłego pałacu Bruhla... Niestety, nowiutka, ozdobna krata kończy się na skraju pobliskiego bajorka. Na wąskim pasku suchego lądu pojawiła się nowa ścieżka. Można nią obejść rozrosłe tereny pałacowe, co odbiera nieco bezwzględności tej przeszkody. Ciekawe, jak długo?

             

Tak to wyglądało do niedawna - wygodna ścieżka wierzchem wału,
a gdzieś na uboczu, skryty w krzakach, zaniedbany pałac Bruhla.

                           

Nagła reinkarnacja pałacu rozpoczęła się od aneksji okolicznych terenów okazałym ogrodzeniem.
Pozostała wąska ścieżka skrajem bagna, bardziej dla bobrów niż rowerów czy pieszych.

Po tych warszawskich i podwarszawskich 700 kilometrach nasuwa mi się jeszcze jedna refleksja ogólniejszej natury. Są różne gatunki tras, po których się poruszam. Różne są ich losy, widziane z pewnej perspektywy. Jedne trwają niemal niezmiennie na przestrzeni czasu, jak na przykład dukty w dużych kompleksach leśnych. Inne mnożą się, powoli lecz uparcie, jak słynne, wykładane czerwoną kostką drogi dla rowerów. Jeszcze inne są tam gdzie zawsze były, jak pobocza asfaltowych dróg, tylko stają się bardziej i bardziej niebezpieczne. Wśród nich jest jeden gatunek, szczególnie przeze mnie ulubiony któremu grozi szybka zagłada. Cóż to za dziwny zwierz? NATURALNE TRASY W SAM RAZ NA ROWER. Są to te wszystkie porządne gruntowe czy żwirowe ścieżki, którymi w miejsko-podmiejskiej dżungli można się wygodnie poruszać. Unikając, ile się da, kontaktu z ruchliwymi asfaltowymi drogami można robić fajne skróty lub objeżdżać nadmiar cywilizacji. Czasem są to nieutwardzone uliczki, miejskie ulice tyko z nazwy. Dróżki wśród pól i ogrodów. Chytre skróty na tyłach, wydeptane przez pijaczków. Czasem ścieżki przez las, park. Albo te nad brzegiem wody, mozolnie wydeptywane przez wędkarzy i ich wehikuły. To, co było i powinno być nadal kręgosłupem tras dla rowerów górskich, jest dziś bezwzględnie tępione. Jak niegdyś tury czy ptaki moa. To nie jest jakaś celowa, zorganizowana eksterminacja. Po prostu naturalny habitat tych tworów się kurczy, pochłaniany łapczywie przez rozwój cywilizacji. Poszczególne osobniki giną w różny sposób. Najczęściej poprzez nobilitację - większość wcześniej, czy później skrywa się pod szlachetną, asfaltową nawierzchnią. Niestety, zwykle nie dzieje się to bezcelowo. Gdy dróżka okazuje się wygodnym skrótem, szybko wypełnia się strumieniem aut, pchanych wysokim ciśnieniem stołecznych korków. Flagowym przykładem jest ciąg ulic Orszady i Klimczaka. Ten świetny skrót, którym dojeżdżałem niegdyś do pracy odebrano mi przed paru laty, pokryto asfaltem i wypełniono ruchem tak gęstym, aż strach się tam zapuszczać. Często nobilitowana ścieżka staje się uliczką nowopowstałego osiedla. Pół biedy, gdy takie osiedle jest ogólnodostępne. Bardzo często jednak powstają solidnie ogrodzone enklawy bezpieczeństwa i dobrobytu. Ich płoty czy mury spowodowały już obumarcie wielu ścieżek, o czym pisałem wyżej. Nie wszystkie dróżki są celowo zamykane czy utwardzane. Choć nie jest to najczęstszy przypadek, niektóre, choć wciąż istnieją, przestają być używane. Po kilku latach zarastają i nie można ich przejechać. Albo na odwrót. Właśnie przez to, że są gruntowe i na uboczu znajdują nowych użytkowników. Ścieżkę masakrują wówczas końskie kopyta lub opony motorów i quadów. Nie jest to tragiczny obrót sprawy. Trzeba tylko włożyć większy wysiłek w brnięcie po zepsutej nawierzchni i być czujnym na ryk silników. Nie dać się rozjechać.

Może trochę przesadzam. Ale tylko trochę. Moje najbliższe tereny rowerowe kurczą się w zastraszającym tempie. Tylko tak dalej a za parę lat przydatność opon terenowych w rowerze będzie ograniczona w Warszawie do paru rezerwatów i pierwszych opadów śniegu, jak to ma miejsce w całkowicie zorganizowanych krajach typu Holandia i Szwajcaria. Proces jest raczej nieodwracalny. Fajnych tras rowerowych ubywa i pozostaje się delektować tym, co jeszcze jest. Chyba warto się pospieszyć, bo trzeba je dziś dzielić z mnożącym się lawinowo, gatunkiem uprawiających nordic walking i innymi, pokrewnymi mu czworonogami. Wiem dobrze, że choć są oni intruzami na moich trasach, przyjdzie dzień że odbiorą rowerzystom resztki ścieżek. Bo tak już jest, że każdy ogólnie popiera rowery ale nie tu i teraz, bo niech jeżdżą gdzie indziej. A kiedy nadejdzie ten dzień, że zniknie ostatni kawałek naturalnej drogi rowerowej, może jedyne co mi pozostanie, to dołączyć do tłumów maszerujących zawzięcie z kijkami? Jest to jakieś wyjście. Tym optymistycznym akcentem kończę opowiastkę.

Pozdrowienia od zesłańca.

Neviansk to miejsce mojej chwilowej syberyjskiej zsyłki. Neviansk to taka miejscowa Piza. Bo choć mieścina skromna, niewielka, może się pochwalić 300-letnią historią i okazałą krzywą wieżą. I ta wieża mieścinę szeroko rozsławia. Leży tuż za Uralem, znaczy już w Azji, już na Syberii. Ja w swoich zsyłkach mam trochę szczęścia do lokalnych atrakcji. Oto proszę: mała mieścina, dziura (nie bójmy się tego słowa) ale za to z krzywą wieżą i okazałą, zabytkową cerkwią.

                           
             

Syberyjskie klimaty.
Słynna (w lokalnej, uralskiej skali) krzywa wieża w Neviansku.

Kolejne szczęście, jakie mnie spotkało jest takie, iż trafiłem na prawdziwą zimę. Miejscowi twierdzą, że od paru lat zimy złagodniały (w końcu jest ocieplenie klimatu) a w tym roku wróciły mrozy, od jakich odwykli. Od miesiąca temperatura nie podniosła się ponad - 20. Ale z okazji mojej mróz stężał - jest minus trzydzieści, minus trzydzieści pięć. Dla kogoś dotykanego zazwyczaj uciążliwymi upałami to ciekawe doświadczenie. To jak to jest z takim trzydziestostopniowym mrozem? Nawet Rosjanie, co się mrozu nie boją, bez potrzeby nie siedzą na zewnątrz. Wielu zażywa kąpieli w przeręblu. Takie niskie temperatury są bezwzględne. Ciepłe buty, ubranie i czapka to koniczność. Bez nich katastrofa. Ale jak się dobrze ubrać, to półgodzinny spacer nie jest problemem choć ostre powietrze kłuje w płuca i można zrobić zdjęcie wyciągniętym zza pazuchy aparatem. No i my, okularnicy mamy kłopot z ciągłym parowaniem i obmarzaniem szkieł. Na koniec wyrażę osobisty podziw dla dużej ilości pojazdów, szczególnie z silnikiem diesla, które nie odmawiają w tych warunkach posłuszeństwa. I dla ostrożnego stylu jazdy miejscowych kierowców. Kulturalniej tu niż w Warszawie!

I jeszcze jedno. Ulicy nikt nie posypuje żadną solą ani piaskiem. Śnieg tworzy zbitą, zmrożoną warstwę po której jedzie się pewnie i z głośnym skrzypieniem. Nie ma lodu czy szarego błota a wszystko wygląda biało i czysto!

Powrót
Back