BIULETYN INFORMACYJNY NR 9

Na bliski koniec świata

Chyba już straciłem większość czytelników. Starzy odeszli znudzeni, bo nowości się nie pojawiają. A skąd mieliby się brać nowi? Trzeba by się przełamać i umieścić na stronie nieco wodotrysków i sztucznych ogni. Żeby było kolorowo i dużo się błyskało, poruszało. To przyciąga uwagę nawet małpek i niektórych ptaków, więc może i paru internautów? A przede wszystkim trzeba by dać możliwość natychmiastowego skomentowania - porzucania błotem, inwektywami, wyśmiewania a przede wszystkim używania do woli wulgarnego, ulicznego języka. I poruszać aktualne tematy a najlepiej żeby było coś o seksie. No, ale żarty na bok. Ani się człowiek obejrzał, a rok 2011 stracił status Nowego, jeszcze trochę i już będzie z górki. Oznacza to nieuchronne nadejście roku 2012, w którym ludzie oczekują nie tylko mistrzostw Europy w piłce nożnej. Bo przecież wielu uwierzyło w nadejście końca świata. Bodaj 21 grudnia przyszłego roku, jeśli się nie mylę. Skończy się kalendarz Majów, Ziemia się przemagnesuje i w ogóle, apokalipsa. Tak sobie właśnie pomyślałem, czy warto coś pisać, cokolwiek jeszcze robić, jak się ten koniec naprawdę zbliża? Nasilenie różnych kataklizmów nie nastraja optymistycznie. Ot, choćby trzęsienia ziemi. Chile, Nowa Zelandia, Japonia... Czy każdy kraj, do którego się wybierzemy z Marzenką musi być potem nawiedzony przez trzęsienie? To nic przyjemnego oglądać na przykład zabytkową katedrę Christchurch, z wieży której podziwialiśmy kiedyś panoramę miasta, leżącą teraz w ruinie. Chyba musimy planować nasze wakacje za pomocą mapy sejsmicznej...

             

Katedra w Christchurch "za naszych czasów" i po trzęsieniu ziemi.
Żródło zdjęcia po trzęsieniu - serwis BBC.

Kiedy w maju ubiegłego roku obserwowaliśmy z Marzenką z niepokojem przybór wody w Wiśle, zastanawialiśmy się, czy nam nie zagraża. Wówczas bardzo pocieszający wydał się nam widok miejskich służb koszących trawniki. Pomyśleliśmy sobie: "tym okolicom nic nie grozi, bo przecież by się nie brali do koszenia przed zalaniem, to byłoby bez sensu". Może więc tak samo będzie z tym słynnym końcem świata? Że to jeden wielki kit, skoro wszystko idzie utartym szlakiem, nawet na stronie internetowej Małeckich pojawiają się nowości? Taki symbol optymizmu.

Niestety, z tym optymizmem trzeba ostrożnie. Mnie się zawsze przypomina pewna kamienna tablica, umocowana przy schodkach nad Wisłą, poniżej Starówki w Warszawie. To przedwojenna tablica. Wyryto na niej m.in. że bulwary ukończono w roku 194 ... Na ostatnią cyfrę zostawiono wolne miejsce i tablicę wmurowano. Niestety wybuchła wojna i ... nijak było ten napis zaktualizować.

A z tym końcem świata też trzeba ostrożnie. Lepiej się nie wychylać - czy się wierzy czy nie. Bo jak się nie wierzy a ma być koniec świata, to bez wiary niedowiarków i tak się dokona. Wierzyć też niepolitycznie, bo może się zdarzyć, że nic się nie wydarzy, wszystko zostanie po staremu, tylko człowiek wyjdzie na głupka.

Pozdrowienia z Rio

Rio de Janeiro, jakie jest, każdy widzi. Jak nie widzi, bo nie był, to niech sobie kliknie w programie Google Earth. Miasto prezentuje się tam okazale, jak mało które.
Wielkie miasta Ameryki Łacińskiej potrafią być naprawdę brzydkie i przerażające. Rio też jest wielkie lecz ma swój niepowtarzalny urok. I dlatego jest ikoną Brazylii. Ba nawet całej Ameryki Południowej.

Czasem trafiają się dziwne zbiegi okoliczności. Właśnie czytałem po raz kolejny nieco dziwną książkę Hermana Meville (tego od Moby Dicka) pt. Biały Kubrak. Opisał w niej miedzy innymi wizytę w Rio de Janeiro wyimaginowanej fregaty US Navy "Neversink". Jest połowa XIX wieku i Brazylią rządzi król. Dla żeglarzy ciężkie czasy. Statki z drewna, ludzie z żelaza. Wielu z załogi pływa na okrętach tylko dla codziennej porcji grogu. Za najmniejsze przewinienia karze się chłostą. Życie na statku i praca - bardzo niebezpieczne. Nic dziwnego, że jeden z załogi Neversinka ląduje na cmentarzu w Rio. Ciekawa lektura dla ludzi z wyobraźnią.

Mija półtora wieku plus parę tygodni i - trach, ja sam ląduję w Rio. Oczywiście, miasto nie przypomina tego dawnego. Może tylko Głowa Cukru i inne obłe skały stoją, jak stały. Tyle, że dziś przyciągają licznych amatorów wspinaczek.
Dotarłem do Rio chwilkę po karnawale. Sambodromo już opustoszał, nieco podniszczone ulewnymi deszczami dekoracje z parady zdobią teraz tu i tam placyki na przedmieściach. Poza tym cisza i spokój.

                    
      

Głowa Cukru z góry Corcovado na której stoi figura Crystusa wydaje się malutka.
Wszyscy chodzą pod figurą a diabła mają za skórą...

Tylko słynna figura Chrystusa przyciąga nieodmiennie tłumy turystów. W Ameryce Południowej bardzo wiele miast posiada na jakiejś wyniosłości, okazałą figurę Matki Boskiej czy Chrystusa. Ale z tą w Rio żadna się nie może równać. W końcu to największa rzeźba w stylu art - deco na świecie. Tylko, czy pomijając wartość artystyczną i fantastyczne położenie, jest się czym zachwycać? Wprowadźmy na przykład jakiś współczynnik. Choćby metr bieżący figury na tysiąc mieszkańców. Figura ogromna lecz Rio jeszcze większe. Miliony mieszkańców w mianowniku sprawiają, iż współczynnik robi się nikły. Jaki dokładnie - niech każdy sobie sprawdzi dane w Wikipedii i policzy. Znam osobiście parę miast w Ameryce łacińskiej, dla których współczynnik "figuralny" byłby znacznie wyższy. I zaraz nasuwa się pytanie: a co ze Świebodzinem? Chrystus Król ze Świebodzina osobiście przypomina mi bardziej Nike z kurhanu Mamaja w Wołgogradzie (czyli ex- Stalingradzie) niż figurę z Rio ale współczynnik figuralny dla niewielkiego Świebodzina zapewnia o niebo wyższy. Nie miałem jeszcze okazji go zobaczyć na własne oczy, przyznaję się.

                    
             

Copacabana w dzień pogodny...
... i w taki bardziej deszczowy.

Rio to oczywiście Copacabana, najsłynniejsza plaża świata. To właśnie na niej wymyślono sznureczki przy bikini, które można rozsupłać. Jeśli oczywiście właścicielka bikini i jego zawartości wyraża ochotę i jest tego warta. Copacabana słynie z pięknych dziewczyn i wysportowanych mężczyzn. Rzeczywiście, co dwadzieścia metrów trwa tam zawzięty mecz siatkówki plażowej i takiej gry gdzie podbija się piłkę głową i nogą, której nazwy nie znam. I zawodnicy są bardzo wysportowani. Z dziewczynami gorzej. Albo byłem tam nie w porę, albo się nie znam, lecz nie było, jak to mówią, na czym oka zawiesić. Znacznie bardziej podobały mi się kobiety w pobliskim centrum handlowym. Wiadomo, galerianki.

                    

Wspaniały widok z Głowy Cukry na Copacabanę i nie mniej wspaniały brazylijski drink.
Skały w Rio to popularny teren wspinaczek.

Napiszę jeszcze o caipirinhi - moim ulubionym drinku. Brazylia pod względem gastronomicznym zrobiła się bardzo droga. Dotyczy to również napojów wyskokowych. Drinki są drogie a nawet bardzo drogie. Gdy znalazłem się na szczycie Głowy Cukru, poczułem, że do pełni szczęścia przy podziwianiu bajkowych widoków brakuje mi szklaneczki ulubionego napoju. Zaszalałem - caipirinha kosztuje tam 15 reali czyli prawie 30 złotych. Ale za te pieniążki zmiksowali mi potężnego drinka, który nie zmieścił się w jednym kubku. Dostałem w dwóch. I dał takiego kopa, że od razu słońce pojaśniało, błękit nieba stał się ciemniejszy i czysty jak rybie oko a piasek Copacabany i Ipanemy pobielał. Widocznie w Brazylii tak trzeba.

Prawdziwy wyjazd na narty

W tym roku byliśmy z Marzenką na prawdziwych, zagranicznych wczasach narciarskich. Oczywiście nic w tym niezwykłego dla tysięcy a nawet milionów ludzi. Tyle, że my byliśmy na nich po raz pierwszy. I nie był to wyjazd zaplanowany z wielomiesięcznym wyprzedzeniem ani gruntownie przemyślany. Po prostu, bywają firmy, które nie lubią gdy ich pracownikom pozostaje zbyt długo zaległy urlop z poprzedniego roku. Jak się ma urlop w zimie, to trzeba go dobrze wykorzystać. Warszawka zaczynała ferie razem z nami. A jeśli cośkolwiek wiem o naszych rodzimych, narciarskich kurortach to wiem, że warunki na stoku są w nich niepewne i trzeba ich unikać jak zarazy w okresie mazowieckich ferii. Nie uśmiechało nam się tłuc autem aż w Alpy, więc rozum nakazywał jedyny logiczny kierunek - naszych południowych sąsiadów. I tak oto znaleźliśmy się w Słowackich Tatrach. Góry przywitały nas piękną słoneczną pogodą i niemal całkowitym brakiem śniegu. Bazę mieliśmy w Starym Smokowcu. Hotel, jak to mówią "pierwszy z brzegu" zarezerwowany przez Internet wydawał się początkowo drogi a okazał się strzałem w dziesiątkę. Tym sposobem nam z Marzenką, ludziom wychowanym na polach namiotowych i piętrowych łóżkach w schronisku, przyszło się męczyć w luksusach. Jak mówił o podróży Batorym Pawlak (ten od Kargula). Pokój z widokiem, bufet na medal. Cały dzień na stoku w Tatrzańskiej Łomnicy. A po nartach sauna i basen. Żyć, nie umierać. Wieczorem spacer do Nowego Smokowca na piwo. Koniecznie ciemny Saris. Przez tydzień (tyle trwał nasz urlop) powtarzaliśmy do znudzenia tyle komplementów pod adresem hotelu i ośrodka narciarskiego, że Słowakom w głowach by się poprzewracało, gdyby nas słyszeli. Bo nie było się do czego przyczepić. Wygodny parking pod stokiem - za darmo. Wyciągi krzesełkowe i gondolka - nigdy nie przepełnione, kolejek do nich prawie nie ma. Na stoku - warunki śniegowe bardzo dobre, zwłaszcza rano a kultura narciarzy wysoka, (choć bardzo wielu Polaków). Trasy - dla każdego. Od stromizny między skałami po oślą łączkę. Jeździliśmy z Marzenką ostrożnie. Tak, żeby nam wystarczyło sił i zapału na cały tydzień. I udało się, z pomijalnym postękiwaniem rano i wieczorem. Stok nie był zatłoczony ani hotel przepełniony. Jednak ludzi się tam spotykało. Kiedy jednak wychodziliśmy na wieczorny spacer po Smokowcu, to było miasteczko - duch. Trudno spotkać żywego człowieka. Nawet nasza knajpka, niemal jedyna otwarta - świeciła wciąż pustkami. Wciąż zadawaliśmy sobie pytanie - co tu się stało? Czy tutaj tak zawsze, czy tylko na nasz przyjazd? Po prostu porównując z naszymi zakopiańskimi Tatrami, chyba tylko nazwa gór jest wspólna. Nie ma góralstwa, nie ma ceprów, nie ma Krupówek, nie ma korków na Zakopiance, tłumów na Kasprowy i Gubałówkę. Nic nie ma. Tylko góry, narty i luksusy. I dlatego za rok znów tam pojedziemy, jeśli tylko będzie możliwość!

                    

Tatry na Słowacji są inne niż u nas, bo są słowackie...
A Stary Smokowiec to oaza ciszy i spokoju niczym instytut geriatryczny.

                    
      

Nartostrady w Tatrzańskiej Łomnicy od oślich łączek po czarną trasę niczym w Alpach.
Jak się na niej nie wywracam, czy to znaczy że jestem dobrym narciarzem?

Żeby człowiek nie myślał, że jest w raju, kropla goryczy do słodkiej idylli. W nocy było trochę mrozu. Niedużo, kilkanaście stopni. A ja już miałem kłopoty z paliwem! Przywiezionym w baku, drogim, krajowym, olejem napędowym Verva ze stacji Orlenu w Dukli. O losie, to polskie oszukaństwo nas kiedyś zgubi! Na pociechę pozostaje fakt, że na Słowacji boczne drogi nareszcie są bardziej dziurawe niż u nas.

                    
      

Odrobina czterogwiazdkowego luksusu jeszcze nikomu nie zaszkodziła...
I dlatego wracamy za rok!

Strona z kapliczkami

Może ktoś już zauważył, że jak nie mam o czym pisać to piszę o warszawskich kapliczkach. W ubiegłym roku kroił się pewien zastój w moich polowaniach więc przeniosłem się na jakiś czas na łowiska w Konstancinie - Jeziornej. Nie trwało długo. To nieduża, blisko położona miejscowość. W ciągu kilku czy kilkunastu wypraw rowerowych spenetrowałem ją dość dokładnie. Złowiłem, co było do złowienia. Dla formalności powinienem przejechać jeszcze kilka peryferyjnych uliczek, nie obiecujących żadnych sukcesów. Ale, ale! Ze zbytnią pewnością siebie trzeba być ostrożnym. Znów się o tym niedawno przekonałem.

Odkąd zacząłem wyszukiwać i katalogować warszawskie kapliczki, gnębiła mnie sprawa opublikowania swoich zbiorów. Nasuwała się, rzecz jasna, myśl o odpowiedniej stronie, na której mógłbym udostępnić to, co wiem i umożliwić innym wskazanie nieznanych mi okazów. Z biegiem czasu zbiory rosły a zapału do strony jak nie było, tak nie było. I nagle, zupełnie niedawno taką stronę znalazłem: warszawa.wikia.com/wiki/Kapliczki Nie jest olśniewająca formą, nie powala zasobnością, lecz dobre i to. Prezentowana kolekcja ma wiele wspólnego z moją. Podzielono ją zgodnie z aktualnym podziałem administracyjnym. Dzielnice dla mnie odległe i peryferyjne tam również potraktowano po macoszemu. Może z wyjątkiem Wawra, który ktoś chyba dokładniej zbadał niż ja. Lista kapliczek jest daleka od kompletności i ja zgromadziłem ich więcej. Ale po dokładnym przeanalizowaniu i porównaniu odnalazłem parę białych plam na mojej mapie. I jak najszybciej wsiadłem na rower by w terenie dokonać wizji lokalnej. Cóż się okazało? Niektóre lokalizacje nie są precyzyjnie określone. Inne dotyczą kapliczek niewidocznych, ukrytych w podwórkach strzeżonych przez domofony. A takie do mojej kolekcji się nie kwalifikują. Lecz trafiło się też parę prawdziwych perełek. I to, o zgrozo, na moim własnym podwórku! Nieznane kapliczki w Wilanowie, czy na Ursynowie? Niemożliwe? A jednak! Okazało się, że piękna kapliczka stoi sobie w szczerym polu obok Starych Kabatów. Stoi sobie i się ze mnie śmieje od lat, ilekroć przejeżdżam pobliską ulicą. Albo ten krzyż stojący na terenie kampusu SGGW przy Chłapowskiego. Nigdy do głowy mi nie przyszło, że to teren ogólnodostępny i wymagający spenetrowania. Gratuluję twórcom strony, tym razem okazali się lepsi! Prawdziwy hit to zabytkowa kapliczka słupowa z XIX wieku, ukryta na podwórzu blokowiska przy ulicy Bokserskiej. Ja wiem, że na takich, niczego nie zapowiadających podwórkach kapliczki się trafiają. Sam wiele z nich spenetrowałem. Ale to jak szukanie igły w stogu siana. Czasem pomaga łut szczęścia lub stare mapy, lecz zazwyczaj kręcenie się w nieskończoność po osiedlowych alejkach najzwyczajniej nuży i zniechęca. I dlatego potwierdzam: tereny ulicy Bokserskiej przeszukiwałem dość dawno. Na to podwórko się wówczas nie zapuściłem i nie zrobiłbym tego w przyszłości. Nigdy nie odnalazłbym tej pięknej kapliczki. Zawdzięczam ją wyłącznie wspomnianej stronie.

                    

Trzy kapliczki, które mnie zupełnie zaskoczyły...

Dziadek Małecki na Facebook-u

Dziadek Małecki, trochę Szwejk

Nie przyłożyłem się zupełnie do popularyzacji naszej strony. Ma nieliczne grono stałych gości a poza tym trafia się na nią tylko przez zupełny przypadek. I takie przypadki się zdarzają. Bo ludzie interesują się wszystkim. A raczej trafi się wcześniej czy później ktoś, kogo dany temat interesuje. Otrzymuję czasem maile od miłośników starych ciężarówek, kamperów - pickupów a nawet wiatraków.

Największym zaskoczeniem była prośba o zgodę na publikację gawędy o moim dziadku. Miała się ukazać w poważnym regionalnym piśmie "Kwartalniku Czudeckim". Stało się! Opowiastkę wydrukowano w całości a nawet ozdobiono zdjęciami. Cóż, dziadek Małecki był szacownym obywatelem Czudca i niejednemu osobiście znanym. Tyle, że pokolenie jego znajomych dawno odeszło. Tak, jak znika pokolenie mojego ojca, niedługo zniknie moje. I niechybnie taki sam los czeka wszystkich, którzy dopiero chodzą do podstawówki czy gimnazjum. Pomiędzy postacią mojego dziadka a współczesnego nastolatka jest niby przepaść. Ale też pewne istotne podobieństwo, które skłoniło mnie, by się zabrać za niniejszy tekst.

             

Chwila sławy dla dziadka Małeckiego - publikacja w Kwartalniku Czudeckim.

Dawnymi czasy było tak. Żyło się codziennością, o historii się nie myślało. Żyło się normalnie i robiło różne rzeczy. Rzeczy mądre i głupie. Jak się robiło same nieważne rzeczy, zupełne głupstwa to ludzie szybko o tym zapominali i po śmierci człowiek się rozmywał w niepamięci. Lecz jak się robiło odpowiednio dużo odpowiednio mądrych i ważnych rzeczy, można było trafić do historii. Jak się trafiało do historii, czasem przenikały do niej również głupstwa robione przez wielkich. Stąd mamy tyle anegdot, dotyczących historycznych postaci, które można przeczytać w różnych zbiorach.

Dziś wszystko się poprzestawiało. Stare przysłowie pszczół mówi: jak cię nie ma na Facebook-u to nie istniejesz. I młodzi ludzie chcą zaistnieć. Jako nastolatki czy studenci, publikują różne głupstwa, zdjęcia, których potem się wstydzą. Od najmłodszych lat starają się przejść do historii. Nie myślą o tym, że historii raz zapisanej niełatwo wymazać z ludzkiej pamięci a tym bardziej z pamięci komputerów. I tu zaczyna się problem. Urwipołeć zadziwiająco szybko dorasta, kończy studia i zaczyna karierę w poważnej firmie. A tu się okazuje, że nadal można w sieci znaleźć np. jego wstydliwe zdjęcia z młodzieńczych imprez albo coś gorszego. Historia notuje wiele takich przypadków.

Tak sobie więc pomyślałem, że mój dziadek robił różne głupstwa. Nie wstydził się ich, bo na starość o nich lubił opowiadać. Był więc nowoczesny, tylko urodził się za wcześnie. Wszystkie jego głupstwa mogły łatwo zaginąć w mrokach historii. Nie mógł się zaprezentować światu na Facebook-u. Ja robię to teraz za niego! Może nie na tym nieszczęsnym Facebook-u ale zawsze! Dziadek na pewno nie miałby mi za złe.

Mój własny kawałek wiatraka

Historia jednego wiatraka

Nawiążę raz jeszcze do historii wiatraka dziadka Micka. Opisałem ją dość skrupulatnie i zilustrowałem między innymi dokumentacją wiatraka, którą sporządził mój ojciec tuż przed rozbiórką. Ostatni z zamieszczonych szkiców przedstawia, niezbyt czytelnie dla niewtajemniczonych, sposób zamykania młyna. Jest to pewna ciekawostka, bo do zabezpieczenia młyna przed niechcianymi wizytami nie służył ani patentowy zamek ani żadne kłódki. Była to specjalna śruba kowalskiej roboty, wkręcana w również specjalną nakrętkę, solidnie osadzoną w drewnianym szkielecie. Śruba mocowała solidną sztabę, blokującą drzwi. Miała indywidualnie wykonany czworokątny łeb. W miejscu połączenia sztaby ze śrubą, łeb był osłonięty kawałkiem rurki. Utrudniało to odkręcenie śruby dowolnym szwedem, francuzem czy innym narzędziem. Do otwierania wiatraka służył pasujący klucz- korbka, który posiadała tylko osoba uprawniona czyli mój dziadek. System przypominał nieco współczesne zabezpieczenia przed kradzieżą kół samochodowych lub stosowane przez niektóre firmy metody utrudniana montażu ich produktów amatorom, z pominięciem autoryzowanego serwisu (który dysponuje specjalistycznymi narzędziami). Owa korbka, wykonana przez jakiegoś nieznanego mi i dawno nieżyjącego kowala, niczym piotrowe klucze do raju, była swoistym symbolem praw do wiatraka. Przez wiele lat leżała w szufladzie stołu. Niestety zaginęła. Powód, że rozpisuję się o tym detalu wyposażenia wiatraka jest prosty. Kowalska śruba wraz z nakrętką są jedyną cząstką wiatraka, jaką posiadam. I wraz ze zdjęciami stanowi cenną, rodzinną pamiątkę. Oczywiście, jak się wie, co to jest. Ja wiem i oczywiście przechowam wraz z innymi pamiątkami, ile będę mógł. Ale po mnie, śrubka może wylądować na złomie.

      

Kowalski patent na zamknięcie wiatraka.

Powrót
Back