Gdy powstaje ten zapis, już na dobre zagościł rok 2020! Nawet Psy 3 miały swoją premierę dobrą chwilę temu... W 2019 Raptularz, jak i cała strona, wpadł w strefę silnych turbulencji, które spowodowały nagłe przerwanie wszelkich akualizacji. Już od dawna miałem inne prioritety przy wykorzystaniu czasu, jednak "coś tam" próbowałem dopisywać, żeby nasza strona nie stała się zombie. Aż tu nagle, przy kolejnej próbie aktualizacji, nie mogłem się nijak połączyć ze swoją domeną. Od czasu, do czasu pojawiają się różne techniczno-administracyjne petrurbacje z utrzymywaniem własnej strony. Bywa to kosztowne i irytujące. Tym razem powiedziałem Marzence, że palcem nie kwinę, by odzyskać dostęp do serwera. I że to chyba koniec przygody z www.witoldmalecki.com. Mijały miesiące i nic się w tej sprawie nie działo. Strona od czerwca nie była aktualizowana. Aż oto późną jesienią, bez wiary w powodzenie, spróbowałem się znów zalogować i... Udało się. Udało się również wgrać zwietrzałe, lipcowe zapiski. Cóż z tego, gdy zapał dawno wywietrzał. A jeszcze nowe wydarzenia w życiu prywatnym spowodowały, że zajmowanie się stroną było poza zasięgiem.
To tak, w kwiestii wyjaśnienia. Po prostu czułem potrzebę się usprawiedliwić z "guchej ciszy" w drugim półroczu 2019. A jak będzie w 2020? Nie wiadomo. Czas pokaże.
I znów moje małe, osobiste plany na najbliższe dni, zostały zmiecione. Runęły, jak pod machnięciem ręki domek z kart. Oznacza to pożegnanie z Mediolanem i ruszanie dalej w świat. Wiadomo. Nikt się nie martwi, że mam mało udany sezon rowerowy. Nie chodzi o to, żebym zdążył zebrać porzeczki i przerobić na wino, zanim opadną. Ani o to, żebym się nacieszył nowym nabytkiem - stylową lodówką. Mam po prostu, jak najszybciej przemieścić się tam, gdzie mogę dla firmy zarobić więcej pieniędzy. Niby to normalne. Ale... jak długo tak można żyć? Bardziej w walizce, niż w domu! Nie znając dnia ani godziny.
Czy pod jakimś względem pomocnik szewca może mieć lepiej od pracownika korporacji? Myślę, że może. Przynajmniej w jednym ma lepiej. Gdy mu pracodawca za mocno zalezie za skórę, to ma zawsze młotek pod ręką. I tym młotkiem może pracodawcy, czyli szewcowi, rozbić głowę. A jak mu jeszcze po tym złość nie przejdzie, to może iść i porozbijać głowy żony i dzieci szewca. Z międzynarodową korporacją tak się nie da sprawy załatwić...
Deweloper to jeden z zawodów najbardziej pozbawionych sentymentów. Nam, w kraju nad Wisłą daleko jeszcze do budowlanego amoku Państwa Środka. Ale gdyby tak dać deweloperom całkowicie wolną rękę, żeby mogli budować co by chcieli i gdzie by chcieli, zdając się tylko na ich własny rozsądek i skrupuły, to by się i u nas zadziało. .. Kluczem do wszystkiego jest atrakcyjność działki. Gdy jest wystarczająco wysoka - znikają wszelkie hamulce.
Apoteozą, pomnikiem deweloperstwa jest tell. Tell kojarzy się z Bliskim Wschodem. Można je jednak spotkać i w innych częściach świata. Co to jest tell? Jest to ostateczne i trwałe dzieło deweloperów. Jest to po prostu sztuczna góra, powstała poprzez budowanie i burzenie ludzkich osiedli w tym samym miejscu przez setki i tysiące lat. Bez deweloperów nie powstałyby miasta. Ale przez deweloperów każde miasto może się wcześniej lub później zamienić w tell.
Jest jednak różnica. Starożytny tell można przebadać archeologicznie. Dokopać się do starszych warstw i dowiedzieć, jak ludziom się wówczas mieszkało. Współczesny tell jest niestety tylko wirtualny. Ekonomia, ekologia, recykling, każą dziś przed budową nowego zatrzeć skrzętnie ślady starego. Dokopać się do fundamentów wyburzanej budowli, by je wyrwać do ostatniego kamyczka z ziemi, przemielić, przerobić na kruszywo i złom. Żeby nic nie pozostało, nic się nie zmarnowało. Współczesność stawia wymagania. I pewnie tak musi być. Ale dla mnie jako sentymentalisty i amatora archeologii ulicznej, to barbarzyństwo...
A ja nadal w Mediolanie. Wędrując po tym mieście ułożyłem sentencję. Oczywiście, wszystko już było i z pewnością w starożytnych Chinach ułożono podobną już przed tysiącami lat. Ale i tak jestem z niej zadowolony. Moja myśl brzmi mniej-więcej tak:
"Ci, którzy tworzą historię są pozbawieni sentymentów a ludzie sentymentalni ratują historię od zapomnienia."
Gdy ród Sforzów obejmował władzę w Mediolanie, tworzył historię. I na pewno nie kierował się sentymentem, gdy budował w mieście potężny zamek. Ci którzy pozbawili Sforzów władzy a później zamienili zamek na koszary, też nie byli sentymentalistami. Ten, kto kazał bez sentymentu dekorowane wnętrza zamalować wapnem, na pewno uważał że robi dobrze. Taka była potrzeba chwili i nic więcej się nie liczyło. Może nawet usuwając stare, niepotrzebne bazgroły, czuł się dumny i ważny, jak współcześni deweloperzy? Dziś akurat w muzeum zamku Sforzów triumfuje sentyment. Wydaje się ciężkie pieniądze, by z pietyzmem odtworzyć niedokończone malowidła Leonarda da Vinci, które ktoś kiedyś uznał za stare i niepotrzebne. Turyści z całego świata wystają w kolejce, czasem godzinami, by podczas parominutowej prezentacji multimedialnej rzucić na nie okiem. No, bo to Leonardo, a cokolwiek związane z Leonardem przyciąga niczym magnes. Oczywiście, dziś o mistrzach białego wapna z koszar nikt nie pamięta. A ich czyny wspomina się raczej jako rodzaj barbarzyństwa.
Gdy w ubiegłym roku zwiedzałem Awinion, Marzenkę zaskoczyła wiadomość, że przez wiele lat nie w Watykanie ale w nim urzędowali papieże. Teraz jestem w Mediolanie, gdzie urzędowali kiedyś cesarze rzymscy ( może raczej mediolańscy?). A właśnie tutaj wydano słynny Edykt Mediolański, który w cesarstwie ustanawiał wolność wyznania, czyli w praktyce legalizował chrześcijaństwo! Właśnie się w Wikipedii zapoznałem z jego treścią. Ciekawa lektura!
Wyglądam przez okno. Dziś wieczór, po dwóch tygodniach upałów, nad Mediolanem przechodzi burza. Początek nocy zapowiada się chłodny. Niestety, od rana pewnie znów będzie gorąco. Pomyślałem sobie właśnie, że jest wiele zajęć, które lubię. Swojej pracy nie lubię. Bardzo nie lubię. Ktoś by powiedział: poszukaj sobie innego zajęcia. Ale to nic nie da. Nie lubię nic związanego z pracą. Nawet najciekawsze, ulubione zajęcie, gdybym nazwał je pracą, szybko wzbudziłoby wstręt i opór. Nie ma więc znaczenia, gdzie jestem i co robię. I tak nigdzie by mi się nie podobało.
Gdy myślę o Stonehenge, egipskich piramidach, wykutej w kamieniu Petrze czy choćby wielkich, średniowiecznych katedrach, wciąż nie mogę się nadziwić, jak świat jest na głowie postawiony. Nikt nie zaprzeczy, że z dawnych czasów przetrwało w kamieniu bardzo wiele monumentalnych dzieł. Imponujące budowle i posągi. Dziś jeszcze swym rozmachem robiące wrażenie. Chyba każdy, choćby był zupełnie pozbawiony wyobraźni, przyzna, że stworzenie tych cudów prymitywnymi metodami, przy pomocy ręcznych narzędzi, wymagało ogromu pracy. Mówiąc inaczej, starożytne cuda wymagały setek tysięcy, milionów a może nawet miliardów roboczogodzin. A przecież liczba ludności była przed wiekami o wiele mniejsza niż obecnie. I jeszcze zapewnienie podstawowych potrzeb populacji, jak wyżywienie, schronienie czy ubranie, w dawnych, prymitywnych warunkach musiało zajmować dużo czasu. Skutek musiał być taki, że na realizację wielkich, abstrakcyjnych projektów pozostawało niewiele "wolnych mocy przerobowych". To wszystko nie przeszkodziło jednak naszym pra-przodkom tworzyć dzieł, które od wieków zdumiewają rozmachem.
Dziś, ludność planety jest wielokrotnie większa niż tysiące czy setki lat temu. Globalnym problemem jest bezrobocie. Logiczne więc byłoby poszukiwanie sposobów znalezienia zajęcia dla jak największych rzesz bezrobotnych. Na przykład poprzez ręczne tworzenie gigantycznych, kamiennych budowli. Takich na miarę XXI wieku. Tak się jednak nie dzieje. Przeciwnie. Cały twórczy wysiłek cywilizacji idzie w kierunku automatyzacji, komputeryzacji. W efekcie, lawinowo spada ilość zajęcia dla lawinowo rosnącej siły roboczej. I czyż świat nie stoi na głowie? Oczywiście, upraszczam. Praca twórcza, kreująca wiekopomne dzieła, mogące wzbudzić podziw za kilka tysięcy lat, dziś nie znajduje poparcia. Współcześnie chodzi niemal wyłącznie o wytwarzanie rzeczy, które niemal natychmiast po zapakowaniu do pudełka i opuszczeniu fabryki, nadają się do wyrzucenia. Co więcej, znaczna część społeczeństwa w ogóle nic już nie wytwarza a jej praca polega gównie na przeszkadzaniu, marnowaniu zdrowia i ogólnie rzucaniu kłód pod nogi bliźnim. To taka maszynka, która sama się powoli miele i zamienia na bezużyteczne opiłki. Perpetuum mobile.
Dzisiejszą, turystyczną niedzielą mogłem się naprawdę delektować. Była luzacka. Tak, jak wczoraj, do małej ale mocnej reklamówki z dubajskiego sklepu wolnocłowego, spakowałem mały ręcznik, power bank do telefonu i drobne pieniądze. To wygodniejsze w upał od targania plecaka i nie stwarza problemów przy kontroli bezpieczeństwa. Zakupiony wczoraj bilet uprawniał mnie do odwiedzenia muzeum katedralnego, połączonego z kaplicą Świętego Gotarda. Stosunkowo nieliczni (jak na Mediolan) turyści, żwawo przemykali przez wystawy, pod presją czasu. Ale dla mnie był to dziś zasadniczy punkt programu. Mogłem dowoli kontemplować zgromadzone tu dzieła sztuki sakralnej.
Jest stare powiedzenie: mniej znaczy więcej. Podpisuję się pod nim obiema rękami. Udało mi się w życiu nawiedzić wiele miejsc z różnych list "Naj-", "Top 10" i " Ileś tam" cudów świata. I wiecie co? Coraz bardziej doceniam skromne, mało znane perełki, które mogę mieć tylko dla siebie. Oczywiście, te najsłynniejsze pomniki przyrody, budowle, dzieła sztuki są bardzo ciekawe, ale te przerażające tłumy, które wciąż je otaczają, odzierają wyjątkowe miejsca z wszelkiego uroku. Jestem egoistą i cieszę się, gdy kamień "Pępek Świata" na Wyspie Wielkanocnej czy kaplicę Rosslyn w Szkocji mam przez chwilę, na wyłączność. Wiem jednak, że to niemożliwe w przypadku "Ostatniej Wieczerzy", klejnotów koronnych w Tower, czy obrazu Najświętszej Marii z Gwadelupy. Tym bardziej wolę miejsca skromniejsze, na uboczu utartych szlaków. Myślę, że to będzie główny motyw moich podróży w nadchodzących latach. Mieć kawałek oblepionej przez miliardy ludzi planety wyłącznie dla siebie, czyż to nie wspaniałe?
Na koniec mediolańskiego dnia, dwie zupełnie darmowe atrakcje. Via Monte Napoleone. To podobno najdroższa ulica w Europie. Oczywiście, jak się nie próbuje wchodzić do sklepów, i tylko podziwia zaparkowane tu i ówdzie Lamborghini, to nic nie kosztuje. Obowiązkowo każdy butik w tej okolicy jest strzeżony przez ochroniarzy a drzwi otwiera obsługa. Mnie osobiście, same nazwy sklepów w stylu Louis Vuitton czy Prada odstraszają. Lecz na szczęście nie odstraszają licznej, rosyjsko- i chińskojęzycznej klienteli. Interes się kręci, Mediolan wciąż dzierży tytuł stolicy mody, więc zapewne zakupy właśnie tutaj dają najwięcej satysfakcji. I tak jest dobrze.
Ostatnia perełka to nowoczesna dzielnica Porta Nuova. A w niej dwa wieżowce, obsadzone na balkonach drzewami i krzewami. No, co mogę o nich powiedzieć? Wyglądają dokładnie tak, jak na zdjęciach. Wysokie i bardzo zielone. Ekologiczne. Ponieważ wśród wieżowców są wyjątkiem, robią wrażenie. Najważniejsze: nie trzeba stać w kolejce po bilety, żeby je obejrzeć. I nie trzeba posiąść żadnej wiedzy, żeby zrozumieć, co się widzi. To samo dotyczy najwyższego we Włoszech wieżowca Unibanku, stojącego po sąsiedzku. Starczy tego Mediolanu na jeden raz!
Po krótkiej, kilkumiesięcznej przerwie, znów przebywam w Mediolanie. Fala upałów, która wzięła w swoje objęcia większość Europy, dla stolicy Lombardii nie robi wyjątku. Temperatura w ciągu dnia nie spada poniżej 35 stopni. Ale to nie powód, bym korzystając z wolnego weekendu, nie spełniał swego turystycznego obowiązku. Dziś, odpowiednio nastawiony psychicznie, przygotowany na stanie w ogonkach, postanowiłem zmierzyć się z Duomo, czyli słynna katedrą. I dobrze, bo nie było tak źle, jak się spodziewałem. Co prawda, tylko po to, by kupić bilet za gotówkę (nie zabrałem karty), musiałem pobrać numerek jak dawniej na poczcie i odczekać z 30 minut. Ale potem było już z górki. No, może nie całkiem. Kupiłem tańszy bilet - z wejściem na dach schodami. W końcu jestem jeszcze młody i sprawny, co mi tam.. . I dobrze, bo do wejścia kolejki nie było, schody też pustawe. I już mogłem sycić oczy misterną, gotycką konstrukcją oraz panoramą miasta z zamglonymi Alpami na horyzoncie. Oczywiście, nie byłem sam, lecz czymże było te parę dziesiątków turystów, w jednym z najpopularniejszych miejsc do zwiedzenia w całych Włoszech? I jeszcze okazało się, że mogę zejść schodami prosto do wnętrza katedry. Bez kolejki i bez następnej kontroli bezpieczeństwa. Jak zwykle, spędziłem w środku więcej czasu, niż przewiduje statystyka. Otaczał mnie tłum, lecz jako jeden z nielicznych, próbowałem przeczytać ze zrozumieniem wszystkie tablice informacyjne i zapuściłem się na wystawę archeologiczną. Jedyna kolejka, którą musiałem odstać, zresztą niewielka, prowadziła do krypty Świętego Karola. Oczywiście, największą sławą cieszą się olbrzymie witraże i rzeźba, odartego ze skóry Świętego Bartłomieja. Na mnie wrażenie zrobiły, wszechobecność marmuru, jako budulca i stosunkowo młody wiek budowli. Ukończoną ją ponoć dopiero w pierwszych latach XIX wieku, w sam raz na koronację Napoleona na króla Italii.
W czasie II Wojny Światowej, niemieckie czołgi i inne uzbrojenie, generalnie górowało nad tym, co posiadał przeciwnik. A nawet, jak nie górowało, to było lepiej dowodzone, bardziej efektywnie wykorzystane. Dotyczyło to zarówno sprzętu krajów zachodnich, jak i Rosji Sowieckiej. Dlaczego więc Niemcy tak sromotnie przegrały wojnę? To proste - nie chodzi o jakość ale o ilość. Słynnych Panter powstało z pięć tysięcy, Tygrysów jeszcze mniej. A legendarne działa Ferdynandy można było liczyć w dziesiątkach sztuk. Tymczasem "Rude" T-34 czy amerykańskie Shermany, choć w równorzędnym starciu nie miały szans, produkowano w dziesiątkach tysięcy. Cóż z tego, że były prymitywniejsze, byle jak wykonane? Były proste, łatwe w produkcji a wielkie fabryki w Detroit czy na Uralu, mogły nimi zalać wszystkie fronty.
Po co ja w ogóle o tym piszę? Bo wydaje mi się, że ta ogólna prawda, iż liczy się ilość a nie jakość, opanowała nie tylko fronty ostatniej wojny światowej ale rozprzestrzenia się na inne dziedziny życia. Pierwszy z brzegu przykład, jaki przychodzi mi do głowy. Robienie zdjęć. Kiedyś była to domena profesjonalistów, działających na granicy sztuki i magii. Przeciętny obywatel miał do czynienia z tą sztuką zaledwie parę razy w życiu. Zrobienie zdjęcia było kosztowną ale i podniosłą, historyczną chwilą. Pozując, rodzina wkładała najlepsze ubrania. Fotografię skrzętnie przechowywano, przekazywano z pokolenia na pokolenie jako cenną pamiątkę. Tak było jeszcze całkiem niedawno. Dopiero upowszechnienie się tanich, automatycznych aparatów fotograficznych spowodowało, że pstrykanie zdjęć spadło z Olimpu i rozmyło się wśród mas. Ilość robionych zdjęć rosła lawinowo. Klisze trzeba było kupować, umiejętnie wymieniać, a potem oddać do wywołania i zrobienia odbitek. Na koniec umieszczano zdjęcia w albumach. To wszystko kosztowało i wymagało zachodu. Robienie dowolnej ilości zdjęć, wszędzie i przez każdego, wciąż napotykało ograniczenia. Nawet upowszechnienie fotografii cyfrowej, to jeszcze nie było to. Nowy aparat kosztował konkretne pieniądze, trzeba było wymieniać lub czyścić karty pamięci i coś z tymi pstrykanymi zdjęciami robić. Od wszelkich ograniczeń uwolnił dopiero genialny pomysł umieszczenia aparaciku w telefonie komórkowym. Dziś wszyscy, i zawsze mają przy sobie smartfony. Zawsze i wszędzie mogą sobie zrobić selfkę z Wieżą Eiflla i natychmiast podzielić się nią ze znajomymi. I robią to. Pstrykają, czy raczej klikają na okrągło, generując masy efemerycznego, cyfrowego siana. Jak wiele współczesnych towarów, zdjęcia są jednorazowego użytku: rzucić okiem i zapomnieć. Wiele nie przetrwa wymiany telefonu, inne zginie na zawsze w przepastnych pamięciach laptopów czy obsługujących chmury serwerów. Znikną bez śladu, niczym miliardy komarów, które się mocno rozmnożyły w Polsce w tym sezonie...
Podobnie jest z podróżowaniem. Dawniej mało kto odbywał dalekie wyprawy. A gdy już mu się coś takiego przytrafiało, to długo się przygotowywał, bo wiedział, gdzie jedzie i po co jedzie. Najczęściej ruszał w szeroki świat za chlebem. Zagraniczna podróż, zwłaszcza na inny kontynent, była dla większości czymś tak egzotycznym, iż pozostawiała niezatarte wspomnienia do końca życia. Dziś świat stoi otworem przed wszystkimi, którzy są w stanie odłożyć nieco pieniędzy. Wielkie biura turystyczne, tanie linie lotnicze, ruch bezwizowy i inne udogodnienia, sprawiają coraz więcej ludzi wyrusza rokrocznie na wakacyjny podbój świata. Rodacy znad Wisły są zauważalną grupką przy najpopularniejszych turystycznych magnesach. Ale nie o nich teraz myślę. W latach 30-tych komunistyczna armia chińska odbyła Długi Marsz. 12 tysięcy kilometrów, poprzez 11 prowincji, które pozwoliło wyrwać się z okrążenia, przegrupować siły i ostatecznie zwyciężyć.
Ostatnie dwie dekady, to nieustający Wielki Marsz Chińczyków dookoła świata. Miliony obywateli Państwa Środka maszerują przed Operą w Sydney, londyńskim Tower i katedrą w Mediolanie. Wjeżdżają na Empire State Building w Nowym Jorku, na Jungfraujoch w Szwajcarii i na Wezuwiusz. Wypełniają korytarze Luwru, Prado oraz British Muzeum. Szturmują wręcz Hong Kong, Macau i Singapur. Są niezawodni. Wszędzie tam gdzie i bez nich było tłoczno. Gdy widzę kolejną grupę hałaśliwych, chińskich turystów, często zadaję sobie pytanie: ile warte jest ich podróżowanie? Co wiedzą o odwiedzanych miejscach? Ile z tego rozumieją? Czy przygotowują się do wyjazdu? Czytają o historii i odmiennej kulturze? A może mają ją gdzieś i tylko chłoną płytko, pobieżnie obce widoki, dźwięki i zapachy.. . Jeśli tak, to wożenie bezmyślnych turystów na drugi koniec świata, pokazywanie im odległych krajów, nie różni się wiele od machania kolorową grzechotką przed oczami niemowlaka. Czyli... jest trochę bez sensu!
Jak wielu przede mną, staję się na starość zrzędliwy, złośliwy, cyniczny. Im dłużej trwa życie, tym bardziej oczywiste się staje, że jego blask gaśnie. Uciążliwości życia pozostają a nawet z czasem stają się bardziej dokuczliwe. Życie zaczyna przypominać zużyty rower, na którym jazda jest coraz bardziej nieprzyjemna. Rozciągnięty łańcuch częściej spada. Zużyte łożyska mają luz i niemile zgrzytają. Scentrowane koła powodują drgania. Całość jest nieestetyczna. Lakier wypłowiał. Ma dużo rys i odprysków. Chromy zardzewiał, aluminium zmatowiało. Wszystko pokrywa gruba warstwa brudu.
Coraz bardziej odwracam się tyłem do postępu, nowinek. Sympatią darzę stare, zużyte przedmioty. Chyba dlatego, że się do nich coraz bardziej upodabniam. Razem plączemy się gdzieś na marginesie głównego nurtu. Boczne wiry i prądy znoszą nas coraz bliżej wysypiska, złomowiska, cmentarzyska. Tam, gdzie nasze miejsce...
Od najdawniejszych czasów fascynują mnie różne paradoksy i sprzeczności, które dostrzegam w codziennym życiu. Czasem wdają mi się zabawnie, częściej smutne. Zawsze intrygujące.
Płaski krajobraz jest monotonny. Nudny. Na równinie w naturalny sposób przykuwają uwagę punkty szczególne, wyróżniające się. Wieże, kominy, wysokie drzewa, zbiorniki wodne. I oczywiście wzniesienia. Jeśli można je gdzieś dostrzec. Podobnie jest w wielu aspektach życia. Tak dzieje się z przedmiotami, którymi się otaczamy. Gwałtowny postęp w technologii, zalew taniej, masowej produkcji, niska jakość, znudzenie, zmieniające się mody. Wszystko to sprawia, że ludzie często wymieniają rzeczy codziennego użytku. I... wiecie co? Przeszła mi właśnie ochota o tym wszystkim pisać. Dokończę myśl kiedy indziej, sorry!
Tutaj, gdzie jestem, niedziela jest trudna do zniesienia. Przez to, że dzień jest wolny od pracy a na zewnątrz panuje nieznośny upał. Obszar działania kurczy się do pokoju i skromnej przestrzeni publicznej - stołówki, świetlicy i pralni. Największą osobliwością jest niewielki trawniki, na którym mieszka żółw. Niestety, żółw nie opuszcza swojego domku, więc dostarcza bardzo ograniczonej rozrywki. Pomimo bezczynności czas szybko mi mija. To budzi wątpliwości. Z jednej strony - powinienem się cieszyć. Wszak przybliża to powrót do domu. Jednak z drugiej strony ... w ten sposób życie ucieka. Ograniczony czas, dany mi na tym "łez padole", brutalnie przecieka między palcami. Żal!
W zamorskich krajach zwracam uwagę nie tylko na ciężarówki. Moją uwagę przykuwają też jednoślady. Na przykład tutaj, gdzie jestem obecnie, czyli w pobliżu Karaczi, królują niepodzielnie niewielkie motorki z silniczkami o pojemności 70 cm3. Jest to bardzo prosta, wręcz prymitywna konstrukcja Hondy z lat 70-tych, produkowana w miejscowych fabrykach Atlas. Co ciekawe, widuję pojazdy innych producentów, lecz niemal wszystkie bez wyjątku są konstrukcyjnie niemal bliźniakami Hondy. Motorki nie imponują, oczywiście osiągami. Mnie imponuje ich minimalizm.
Podobnie, jak w innych krajach Bliskiego Wschodu, panuje tu zwyczaj okrywania motocykla specjalnym pokrowcem. Można się domyślać, iż oprócz funkcji ozdobno-ochronnej, pokrowiec ułatwia dosiadanie pojazdu większej ilości pasażerów, niż to przewidział producent. (Widywałem pięcioosobowe rodziny, podróżujące na niewielkim motocyklu). Tutaj pokrowce są wykonane najczęściej z jakiegoś mocnego płótna ale widywałem nieraz jednoślady okryte kożuchem czy sztucznym futrem. Motocykl zaczyna wówczas przypominać jakieś zwierzę. Kierowca o pasterskich korzeniach, łatwo może sobie wyobrazić, iż dosiada byka albo jaka i łapie go za rogi.
Zapewne już kilkukrotnie wspominałem, że w czasie swoich podróży zwracam dużą uwagę na lokalne ciężarówki. Choćby dlatego, że na podstawie obserwacji transportu drogowego można sobie szybko wyrobić zdanie o danym kraju. I tak, jedną z rzeczy, którymi Pakistan mógłby zaimponować szerszej publiczności, są ciężarówki. Nie są ani wyjątkowo nowoczesne, ani wyjątkowo stare. Nic z tych rzeczy. Wyróżniają się czymś innym - dekoracjami. Ciężarówki bywają ozdobione tak bogato, jak mało gdzie. To coś, jak skrzyżowanie choinki ze świątynią hinduską. Mnie najbardziej się kojarzą z szopką krakowską na kółkach. Z akcji "upiększania" wyłączone są pojazdy, należące do flot dużych firm. Nie zauważyłem też, żeby ktoś usiłował znacząco wpływać na wygląd samochodów osobowych. Ozdabia się nie tylko stare ciężarówki, ale również traktory i motocykle.
Jakby dla równowagi, trafiają się tu pojazdy, wręcz porażające szpetotą. Na przykład ten beczkowóz, zmajstrowany na bazie przepiłowanego na pół autobusu. Albo dźwig z kabiną domowej roboty.
No, dobrze, przyznam się. Jestem w Pakistanie. Czyli, że po raz kolejny dałem się firmie wysłać w takie miejsce, gdzie można się poczuć, niczym w więzieniu. Całą dobę poruszam się po ograniczonym terenie, otoczonym murem. Za murem jest obcy, niebezpieczny świat. Jeśli przekroczę bramę, to tylko po to, żeby jechać na lotnisko. I, jak zawsze, nie wiem ile mi tu przyjdzie odsiedzieć. Takie życie.
Rok, jak do tej pory, zapowiada się wyjątkowo mizernie, jeśli chodzi o aktywność na naszej stronie. O dokładaniu jakiegoś nowego materiału można tylko pomarzyć. Nawet najprostsze posty w Raptularzu pojawiają się sporadycznie. I to w nudnej postaci tekstowej, bo nawet zdjęć mi się nie chce zamieszczać.
Znów wylądowałem w kraju, którego nazwy nawet mi się nie chce wymieniać. I, nie wiadomo, który już raz, wydaje mi się, że prawdziwe życie toczy się gdzieś daleko. Bo to, co tutaj się dzieje, wbrew poważnie wyglądającym pozorom, zakrawa na dziecinadę. Nie, nie! To chyba jednak nie jest tak. Tutejsza rzeczywistość i moja, domowa rzeczywistość, to są dwa równoległe światy. Szkoda tylko, że nie można się pomiędzy nimi przemieszczać w dowolny sposób...
Gdzieś trzeba pracować. Więc pracuję. Praca, jak praca. Dla mnie normalna, dla innych może nieco dziwna. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Nie dziwi mnie, że ludzie postronni a nawet klienci, których odwiedzam, nie wiedzą, na czym polega istota mojej pracy. Najciekawsze, że nawet koledzy z firmy zdają się tego nie rozumieć. Przynajmniej nie do końca.
Kolejna zmiana czasu i miejsca.
Tym razem piszę w Mediolanie. W stolicy mody jestem służbowo, choć moja praca nie ma z modą nic wspólnego. Wielkie, przemysłowe maszyny nadal, po staremu, robi się ze stali i skręca śrubami. Śruby ciągle dokręca się kluczem, zgodnie ze wskazówkami zegara, jak za króla Ćwieczka. Oczywiście, nawet w mojej branży można obserwować zmiany, nowe trendy. Z tą różnicą, że jeden sezon trwa wiele lat a na nową kolekcję trzeba czasem czekać całe dekady. Przykład? Obniżanie ceny kosztem jakości. Pakowanie do środka coraz większej ilości czujników, dających coraz więcej danych do analiz. Tak, żeby nawet głupią maszynkę, składającą się z trybików, można było podłączyć do komputera. No bo jak inaczej? Swoją drogą, dziwi mnie, że na moich przekładniach wciąż nie ma gniazdek USB albo modułów Bluetooth. I że części nie robi się jeszcze na drukarce 3D.
Nie samą pracą człowiek żyje. Trafił mi się wolny weekend, więc wybrałem się na zwiedzanie tego, drugiego, co do wielkości, miasta Włoch. Już na początku zderzyłem się z rzeczywistością masowej turystyki, którą bym chętniej nazwał plagą. Chciałem "zaliczyć" i "mieć z głowy" fresk "Ostatnia wieczerza" Leonarda da Vinci. Pierwsze kroki skierowałem więc do kościoła Santa Maria delle Grazie, koło którego, w refektarzu znajduje się to słynne dzieło. Była jeszcze wczesna pora i do kasy muzeum nie było kolejki. Gdy poprosiłem skromnie o jeden bilet, panienka w kasie uśmiechnęła się wyrozumiale. Bilety wyprzedane na kilka tygodni do przodu... Oczywiście, to moja wina, bo gdybym się przygotował, poczytał, to bym wiedział. I tak nie mam czego żałować, bo z oryginału pozostało tak niewiele, że mam wątpliwości, czy można to "coś" nadal nazywać dziełem Leonarda. Zadowoliłem się zwiedzeniem samego kościoła, który bardzo mi się spodobał.
Duomo - gotycka, mediolańska katedra, zniechęciła mnie z kolei, długimi ogonkami do wstępu i kontroli bezpieczeństwa. Z czasów dzieciństwa pozostał mi uraz do wszelkich kolejek i w żadnej nie chce mi się stanąć dobrowolnie. Zwłaszcza, że głód zabytkowej architektury sakralnej zaspokoiłem już wcześniej, zwiedzając znacznie starszą i bardzo ciekawą, bazylikę św. Ambrożego.
Niedzielę poświęciłem na wizytę w Muzeum Nauki i Technologii. Nosi ono, oczywiście, imię Leonardo da Vinci i głównym magnesem, przyciągającym publiczność, są modele różnych wynalazków geniusza. Przez tę wystawę przewalają się tłumy. Chyba wielu kończy na tym zwiedzanie, bo inne działy tego rozległego muzeum, świecą pustkami. I dobrze, bo miałem sam dla siebie, wielkie silniki, walcownie, parowozy a nawet spory kawałek transatlantyku. Z pewnością, największe wrażenie zrobiła na mnie wystawa dzieł Holendra Theo Jansena - skonstruowane z plastikowych prętów stonogi, samodzielnie wędrujące po plaży...
Po pogodnym tygodniu, niedziela okazała się bardzo deszczowa. Deszcz sprawił, że na koniec tylko pobieżnie rzuciłem okiem na Zamek Sforzów i zmoknięty wycofałem się w przytulne zacisze hotelu.
Podobno najlepszym i najprostszym sposobem na to, by ludzie nie nudzili się czekając na windę, jest zawieszenie obok lustra. Krótka pauza pozwala by sprawdzić swój wygląd, poprawić fryzurę. Podobnych czynności nigdy za wiele. Dotyczy to przede wszystkim kobiet. Jest też, rzecz jasna, wielu mężczyzn, dbających o wizerunek. Na pewno bywają i tacy pasażerowie, którzy widząc swoje odbicie, zadają sobie pytanie: "Czy się ostatnio zmieniłem, postarzałem? Gdzie jestem ze swoim życiem?". Może rzadko się trafiają ale na pewno są. Dla mnie Raptularz jest takim zwierciadłem, w którym się mogę przyjrzeć sobie i otoczeniu, nie mając akurat chwilowo nic lepszego do roboty. Niestety, w tym roku jakoś mi się nie zdarza czekać bezczynnie na windę. Pierwsze miesiące okazały się pracowite. Zdążyłem odwiedzić Algierię, Togo, Singapur, Indonezję. A teraz jestem w Brazylii. Sprawy służbowe były na tyle absorbujące, że prywatne projekty musiały zejść na plan dalszy. I w kalendarzu i w głowie.
Poza tym prześladują mnie ciągle jakieś przeziębienia, katary, kaszle. Przypomina mi się hasło z filmu "Złoto dezerterów": "Panie Haber, to kiedy właściwie ma pan zamiar kaszleć?" (jakoś tak to szło). Widocznie nadszedł mój czas kaszleć.
Brazylia - to brzmi egzotycznie. Niestety, po raz n-ty przebywam w brazylijskim odpowiedniku Nowej Huty, czyli w Volta Redonda. Nie jest to zbyt atrakcyjne miasto. A ja mam, na dodatek, wiele złych wspomnień, związanych z tym miejscem. Kilka lat temu, właśnie tutaj musiałem sobie samotnie radzić z wielką tragedią, jaka dotknęła naszą rodzinę. To jedno wystarczy, by być uprzedzonym.
Tak, czy owak, przyjazd tutaj, wprawił mnie w odpowiedni nastrój, żeby się na chwilę zatrzymać i popatrzeć w lustro. Chciałbym patrzeć na odbicie świata z naiwnością dziecka, lecz niestety jestem wobec tego, co widzę, coraz bardziej krytyczny. Niegdyś, na przykład, naiwnie wyobrażałem sobie, że są w świecie oazy, nie tylko dobrobytu ale też spokoju i bezpieczeństwa. Za jeden z takich krajów miałem Szwecję, lecz zabójstwo Olofa Palme, już powinno było dać do myślenia. USA rządzi się swoimi sprawami, jeśli chodzi o strzelaniny. Ale taka piękna, niczym bombonierka, neutralna Szwajcaria? Tam, swego czasu, urzędnicy tak rozzłościli pewnego obywatela, że przyszedł z bronią wystrzelał ich. Bogaci Norwegowie też mieli swoje pięć minut, gdy znalazł się wśród nich osobnik, który miał życzenie wystrzelać 80 młodych ludzi. Dziś świat żyje strzelaniną w meczetach, w Nowej Zelandii. Biedne Christchurch. Mamy jeszcze na lodówce pamiątkę z tego miasta. Włochate kiwi, z którego przy odrobinie szczęścia, wciąż można wydobyć śpiew. Pamiętam, jaki smutek wywołała u mnie wiadomość o trzęsieniu ziemi, które nawiedziło Christchurch. I dziwne uczucie, gdy się widzi leżącą w ruinach katedrę, z wieży której tak niedawno z Marzenką podziwialiśmy panoramę, tego uroczego, spokojnego miasta. Pomyślałem wówczas, że być może nasze kiwi straciło rodzinne gniazdo, bo właśnie w pobliżu katedry był sklep pamiątkarski, w którym je kupiliśmy. A dzisiaj Christchurch jest znów na ustach całego świata, jako scena bezsensownej masakry. I pewnie przez wiele następnych lat, wielu będzie się kojarzyć właśnie z tą tragedią. Świat postawiony na głowie...
I znowu, ani się człowiek obejrzał a już Nowy Rok mocno napoczęty, pora zaczynać nowy tom Raptularza.
Na razie nic ciekawego nie mam do napisania. Nie, to nie tak. Byłoby o czym pisać, że ho, ho. Tylko, że jeszcze nie dojrzałem. Samo stworzenie nowego zeszytu już mnie zmęczyło. Wspomnę tylko, że, jak przed rokiem, mój pierwszy służbowy wyjazd będzie do Algierii. I wcale mnie to nie cieszy. Chętnie bym się obszedł bez takiej nowej tradycji!