O wszystkim i różnych innych sprawach

24 czerwca 2015

Dziś w Brazylii święto. Świętego Jana. Z tej okazji wczoraj wieczór odpalano petardy, aż szyby dzwoniły. Ale ja nie świętuję. Siedzę w pracy. Mój pobyt w Brazylii dobiega końca. Za parę dni wracam do domu. Cieszę się, rzecz jasna ale na pewno zatęsknię za tutejszym jedzeniem a przynajmniej za restauracją rybną w maleńkim Pitimbu, gdzie jadam obiady. Mniej - więcej co drugi dzień. Bardziej precyzyjne byłoby określenie: objadam się. Jem tam na przemian: filet z ryby - miecza i mięso langusty. A dlaczego się objadam? Bo się nie mogę oprzeć - jedzenie pyszne i śmiesznie tanie, jak na takie delicje. Ale jak miałbym wybierać między jedzeniem langusty a jazdą na swoim Rozpruwaczu, to wybieram rower!
A'propos rowerów. Nie wiem, jak jest w innych częściach Brazylii, nie pamiętam. Tu ilość rowerów i rowerzystów jest imponująca. Najbardziej imponujące jest to, że na niektórych wielopasmowych ulicach, w godzinach 5 - 8 rano, jeden pas jest do wyłącznej dyspozycji rowerzystów. I jest to pas lewy! Co ciekawe, działa to nawet niezależnie od biegnącej tu i ówdzie stałej ścieżki rowerowej. I ludzie naprawdę z tego korzystają. Niesamowite są dla mnie ilości rowerzystów, którzy dzień w dzień, czy słońce, czy deszcz, trenują jazdę wczesnym rankiem. W większości są to kolarze na dobrych szosówkach ale spotyka się też rowery górskie z górnej półki. Raz nawet widziałem jak większa grupa zapuszczała się w błotnisty teren.

Sobota, 13 czerwca 2015

Podróżując, trafiam w różne miejsca. Jedne całkiem zwyczajne, inne bardzo egzotyczne. Czasem w negatywnym znaczeniu - brudne, niezdrowe, niebezpieczne. Ale kiedy uda mi się spędzić trochę czasu "po swojemu", to humor mi się od razu poprawia. Dziś trafił się właśnie taki dzień - dzień rowerowy! Zebrałem się zaraz po śniadaniu, wczesnym (jak na sobotę) rankiem, nim upał rozkręci się na dobre. Rower, który pożyczono mi w hotelu nie miał nic wspólnego z tym na reklamowym zdjęciu w windzie. Jak określić jego klasę? Dolna półka w hipermarkecie, ostatni rząd. Zalety: miał ładną, niebieską ramę i czerwone koła... Czy ja kiedyś narzekałem na swoją Konę, że ciężko się toczy? Nie wiedziałem o czym mówię! Nie wyobrażałem sobie, że rower może stawiać AŻ TAKIE opory! Jak traktor, orzący pługiem wieloskibowym. Ale nic to! Poruszam się szybciej niż piesi, to najważniejsze. Docieram do nadmorskiego bulwaru. Wzdłuż plaży biegnie najprawdziwsza droga dla rowerów! Nawet ma pasy, rozdzielające kierunki ruchu! A Brazylijczycy naprawdę jeżdżą na rowerach. Przynajmniej tutaj. Wielu ma porządny sprzęt, kaski, ciuchy. Ja, w szortach, klapkach i w chustce na głowie, wyglądam przy nich jak.. . biedniejszy Brazylijczyk. Cel wycieczki sam się narzuca. Na południe od mojej plaży Cabo Branco, znajduje się Ponta do Seixas, najbardziej na wschód wysunięty, punkt Ameryki Południowej. Z tym miejscem jest trochę jak ze słynnym i licznie odwiedzanym Nordkapp w Norwegii. Można całkiem blisko podjechać samochodem, podejść kawałeczek i już się jest na krawędzi wysokiego brzegu, z którego roztacza się daleki widok. Jest tu stosowny pomnik - rodzaj mini-latarni morskiej, otoczonej łańcuchem. Jest też stara kotwica. Przychodzą tłumnie wycieczki i robią sobie pamiątkowe zdjęcia. Wszystko dobrze, jest tylko małe ale... Jak Nordkapp nie jest najbardziej na północ wysuniętym punktem Europy, tak i to miejsce nie jest prawdziwym czubkiem Ameryki. W Norwegii jest to Knivskiellodden, do którego nie da się zbliżyć samochodem. Trzeba kilka godzin iść przez skaliste pustkowie. Odwiedzenie tamtego miejsca przekracza możliwości 99,9% odwiedzających Nordkapp turystów. Z Ponta do Seixas jest o wiele łatwiej. Wystarczy kawałek dalej zjechać z wysokiego brzegu w okolice plaży. Potem trzeba odszukać miejsce, gdzie biegnąca wzdłuż brzegu uliczka, pełna pensjonatów i barów robi wyraźny zakręt - właśnie tu jest ten piaszczysty czubek. Ale większość turystów się tu nie pojawia. W pobliskim barze można przylądek uczcić piwem, mocząc nogi w Atlantyku. "Najbardziej na wschód wysunięte piwo w całej Ameryce". A po wypiciu piwa... wiadomo, można zrobić coś przeciwnego i też będzie najbardziej na wschód wysunięte... No, ale ja na rowerze nie piję! Powrót do hotelu to już zupełnie inna bajka. Nie dość, że z górki to jeszcze z wiatrem! Nawet raz się odważyłem użyć hamulców! Tylko, że z hamulcami w tym rowerze było tak, jak ze starą Skodą 105S mojego ojca. Gdy się w niej naciskało jakiś pedał, początkowo nie działo się nic. Dopiero po jakimś czasie auto zaczynało powoli przyspieszać albo zwalniać. "Aha, to nie gaz, nacisnąłem hamulec!" - upewniał się kierowca po kilku długich sekundach, gdy prędkość zaczynała zauważalnie spadać.
Moja wyprawa nie trwała długo, lecz słońce w międzyczasie znalazło się wysoko, i niemiłosiernie przygrzewało. Do hotelu wróciłem spocony, jak się patrzy.

                    
                    
                    

12 czerwca 2015

Ach, ta Brazylia. Zawsze muszą mnie tu oczekiwać jakieś przygody. Po paru dniach zabiegów udało mi się przenieść do hotelu w Joao Pessoa, najbliższym dużym mieście. Wylądowałem przy bulwarze naprzeciw plaży. Ruch, ludzie, sklepy, bary, restauracje! Po tamtym zesłaniu na pustkowiu, prawdziwa zmiana na lepsze! Nie zdążyłem się jeszcze nacieszyć, wydeptać sobie nowe ścieżki, a już musiałem to miejsce opuścić! Trzeba było złożyć krótką wizytę w innej części Brazylii, w stanie Minas Gerais. Na mapie to nawet nie daleko. Ale mapa Brazylii jest bardzo duża. Prawie trzy godziny lotu samolotem. Z dojazdami to cały dzień w podróży. I nowe miejsce, nowy hotel, nowi ludzie. Nim zdążyłem się jakoś rozeznać w sytuacji, znów w drogę! Cały tydzień na walizce. Znów jestem w Joao Pessoa. Nowy, czwarty z kolei hotel, nie leży bezpośrednio przy plaży. Jest strategicznie położony w połowie drogi między nadmorskim bulwarem i supersamem. Jest możliwy internet, wydajna klimatyzacja i wspaniały bufet ze śniadaniem. Już czuję, że będzie mi tu dobrze. Właśnie odkryłem, że można w hotelu wypożyczyć rower... A ja mam jutro wolną sobotę! Jakieś konkretne propozycje?

31 maja 2015

I znów musiałem opuścić domowe pielesze, by wylądować tym razem w brazylijskim stanie Paraiba. Wrażeń moc. Tu chyba pora deszczowa, bo niemal codziennie a zwłaszcza w weekend przechodzą ulewne deszcze. Moja kwatera to prawdziwa ciekawostka. Hotel nastawiony na wczasowiczów z głębi lądu, położony tuż przy pięknej plaży. Nowy i czysty. Działa WiFi. I mam stąd blisko do roboty. Na tym plusy się kończą. Mój telefon nie ma tu zasięgu. Personel hotelowy nie mówi po angielsku. Telewizja to porażka. Są przerwy w dostawie prądu. Ale najbardziej egzotyczne jest samo położenie. Bo hotel nie jest zlokalizowany na jakimś pustkowiu ale w środku brudnej, zaniedbanej wioski. Uliczki nie mają asfaltu i są tak wyboiste, że nadają się raczej do samochodów terenowych. Poza biednymi domkami nie ma w okolicy absolutnie nic, jednego sklepu. Jedyna opcja to hotelowa restauracja i pokojowy mini-bar, z cenami z sufitu. Brazylia jest ogólnie bardzo droga w mojej opinii ale jedne miejsca są tańsze, inne droższe. To miejsce jest drogie bez żadnego uzasadnienia. Mam nadzieję w najbliższym czasie przenieść się bliżej cywilizacji. Nie omieszkam donieść co z tego wyjdzie.

                    
      
                    

13 maja 2015

Dziś wybrałem się swym Rozpruwaczem na Starówkę. A konkretnie do Archikatedry Św. Jana Chrzciciela. Wycieczka niby niedaleka i całkiem banalna, lecz dla mnie symboliczna. Od jakiegoś czasu nawiedzam rowerem wszelakie miejsca kultu w Warszawie i wizyta we wspomnianej świątyni była symbolicznym uwieńczeniem tego przedsięwzięcia. Ostatnim na mapie. Potrzebne są, co prawda, jak to zwykle bywa przy dużych projektach, różne poprawki i uzupełnienia. Ale już zbliża się nieubłaganie moment, gdy moje jazdy po Warszawie staną się znów bezcelowe. Powinienem postawić sobie nowy cel. Odwiedzanie kościołów, z wielu względów, wyjątkowo przypadło mi do gustu, więc już sobie wymyśliłem, że wypłynę na szersze wody. Po prostu zacznę odwiedzać parafie z innych, sąsiadujących ze stolicą dekanatów. To oferuje mi w perspektywie wiele setek kilometrów do przejechania. I dobrze!

                    

9 maja 2015

Nie jest żadną tajemnicą, że mam kłopoty z kręgosłupem. Jazda na rowerze nie jest najlepszym sportem dla kręgosłupa. Zapytany o to, poważny specjalista ortopeda (profesor !), po namyśle powiedział, że korzyści z jazdy są chyba większe od szkód ale dobrze by było, żebym jeździł na rowerze amortyzowanym, nie sztywnym. I tak oto okazało się, że Cannondale Scalpel, którego sobie niedawno sprawiłem, jest ni mniej, ni więcej, tylko sprzętem rehabilitacyjnym, zalecanym przez medycynę... Nic dziwnego, że Scalpel zastąpił sztywną Konę, w roli podstawowego roweru do codziennej jazdy. I już zdążyłem zrobić nim niemało kilometrów. Wrażenia? Kiedy zdarza mi się znów wsiąść na powrót na Konę, to odnoszę wrażenie, jakbym z jakiegoś Jeepa Tubo przesiadał się na gąsienicową maszynę budowlaną - buldożera albo koparkę. Firma Cannondale reklamuje swój rower, jako działający w terenie z chirurgiczną precyzją. W moim wykonaniu to medyczne porównanie nie jest całkowicie adekwatne. Ja raczej brutalnie pruję, poprzez krainę, jak leci. Dlatego swemu mrocznemu, grafitowemu mustangowi z krwawymi wstawkami, nadałem nową nazwę: "Rozpruwacz krajobrazu".

                    
                                                                                   

6 maja 2015

      

Oto moje najdroższe zdjęcie. To znaczy takie, którego zrobienie okazało się dla mnie najkosztowniejsze. Odwiedziłem właśnie na krótko pewne afrykańskie państwo. Byłem tam służbowo, więc nie miałem czasu, by cokolwiek zwiedzać i patrzeć okiem turysty. Dlatego, kiedy już jechałem na lotnisko, pomyślałem sobie, że zrobię choć parę zdjęć po drodze. Jak tam było - widać na zdjęciach poniżej. Robiło się ciemno słońce zachodziło, schowałem aparat. A potem, gdy okolica stała się bardziej "cywilizowana" nagle przyszło mi do głowy zrobić jeszcze jedno, ostatnie zdjęcie. Że niby, nie wszędzie jest tak, jak wcześniej. Pech chciał, że w kadr wszedł mi policjant kierujący ruchem i jeszcze do tego plecami zauważył, że robiłem zdjęcie. Ooo! Big problem! Popełniłem poważne przestępstwo! Jak nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, o co chodzi. Kosztowało mnie to trochę nerwów, straconego czasu i nieco banknotów ale ostatecznie mogłem jechać dalej na lotnisko, ze swoim smartfonem, w którym komisyjnie skasowałem zdjęcie. Zdjęcie udało się odzyskać. Pozostała cenna pamiątka z Afryki.

                    

18 kwietnia 2015

Kolejna zmiana miejsc. Portugalia i urokliwe miasteczko Aveiro. Mili ludzie. Pyszne jedzenie i niedrogie. Wspaniałe wina i chleb. Najciekawsze w mieścinie są charakterystyczne domki, obkładane płytkami i kanały, po których pływają zmotoryzowane gondole. Aveiro to portugalska Wenecja. Oblegana przez turystów z, pogrążonej w depresji, Hiszpanii. I na tym poprzestanę, bo pisanie, oglądając się za siebie, to straszne nudziarstwo dla czytelników, a o teraźniejszości mnie z kolei pisać się nie chce.

                                  
                    

1 kwietnia 2015

To nie Prima Aprilis. Z Kolumbii trafiłem niemal prosto do Szwajcarii. Na dwa dni, ale zawsze. Wystarczyło, żebym zdążył wjechać kolejką linową na pomniejszą górę w kantonie Appenzell i zwiedzić fabrykę Alpenbitter - ulubionej nalewki Marzenki.

                                         

25 marca 2015

I znów trafiłem w ciekawe miejsce. Kolumbia. Mój pobyt podzielony pomiędzy fabrykę, ukrytą w dżungli i duże miasto Medellin, znane jako siedziba kartelu narkotykowego. W dżungli są dwie główne atrakcje turystyczne: kanion rzeki Rio Claro i posiadłość dawnego bossa mafii narkotykowej Pabo Escobara. W kanionie już byłem, w rzece się wykąpałem. Do Haciendy Napoles się nie wybieram. Nie chce mi się rozpisywać. Co mnie najbardziej zadziwia tutaj? Chyba muzyka i tańce na żywo w fabrycznej stołówce i darmowa kawa na stacjach benzynowych.

                                  

1 luty 2015

Od tygodnia siedzę sobie we Włoszech. A dzisiaj akurat dopadł mnie tutaj taki dzień, kiedy łatwo o smutne wspomnienia. Nie chcę, żeby było smutno więc napiszę o czymś weselszym. Okazuje się, że wykonuję obecną pracę od tak dawna, iż coraz częściej trafiam po raz kolejny w te same miejsca. Po raz drugi, czasem trzeci. Ubiegły rok był rekordowy - wciąż stąpałem po własnych śladach sprzed lat, z rzadka tylko poznając nowe miejsca. Obecny wyjazd do Italii zaczął się podobnie. Pierwsza miejscowość, którą odwiedziłem, to było prawdziwe "deja vu". Pod wieloma względami. A dziś, jadąc kilka godzin na południe, znalazłem się w zupełnie nowym miejscu, o nic mi nie mówiącej nazwie Gubbio. Dziwny przypadek rządzi takimi służbowymi wyjazdami. Z pewnością już o tym zjawisku gdzieś wspominałem. Trudno, powtórzę się. Po prostu bardzo często bywa tak, że trafiam, jak mi się wydaje, w miejsce przypadkowe i nic nie znaczące. Do klasycznej pipidówki. Nieraz jednak wystarczy zajrzeć do Internetu, by się przekonać, że jest inaczej. Dane miejsce okazuje się wyjątkowe. Z Gubbio jest tak samo. Może się poszczycić bogatą historią starożytną i ruinami jednego z największych, rzymskich teatrów. Podobno rycerze z Gubbio, jako pierwsi wdarli się do Bazyliki Grobu Świętego w Jerozolimie podczas pierwszej krucjaty. Tutaj właśnie święty Franciszek nawrócił na chrześcijaństwo ... wilka. Największą niespodzianką dla mnie było jednak odkrycie, że właśnie tu, w Gubbio znajduje się filmowa parafia Don Matteo, czyli włoskiego serialowego Ojca Mateusza. Dla kogoś może to być oczywiste, lecz ja nigdy nie oglądałem ani jednego odcina Don Matteo. Żeby było śmieszniej, jestem fanem naszego Ojca Mateusza i oglądałem wiele odcinków. Lecz nie stało się to od razu. Pamiętam, jak pewnego roku znaleźliśmy się z Marzenką podczas majówki w Sandomierzu. A tam wszystkie stragany pamiątkarskie zarzucone były sylwetkami detektywa w sutannie. Wówczas nie wiedzieliśmy o co w tym chodzi. Dopiero z czasem dotarło do nas, że jest taki serial, kręcony w naszym ulubionym Sandomierzu. Rok później na straganach nie było już śladu po Ojcu Mateuszu, lecz jego postać w międzyczasie zrosła się z Sandomierzem. Wspólnie z Marzenką oglądamy kolejne odcinki, kiedy tylko mamy możliwość. Podziwiamy za każdym razem, jak szybko grający detektywa Żmijewski pędzi po sandomierskim rynku na rowerze. Z rozbawieniem w sandomierskich plenerach rozpoznajemy znane sobie zakątki Wilanowa, Las Kabacki czy Starą Papiernię w Konstancinie. Ulubionym miejscem zbrodni jest plaża miejska w Otwocku. Raz nawet odwiedziłem rowerem podwarszawską Gliniankę. Tam właśnie znajduje się drewniany kościółek Ojca Mateusza. A teraz nagle znalazłem się we włoskim Sandomierzu, czyli tym całym Gubbio. Szkoda tylko, że nie znam żadnego z tutejszych widoków i nie rozpoznam miejsca żadnej akcji.

21 stycznia 2015

Znów się czuję pokonany przez upływ czasu - od wielu, wielu miesięcy nic nowego na naszej stronie nie dopisałem. Czemu tak się stało? Nie warto się tłumaczyć, bo kiedy o tym myślę, staje mi przed oczami pewna scena z filmu. Mam trochę ulubionych scen ze starych, polskich filmów. Wydaje mi się, iż jednym z ostatnich filmów, nakręconych w Polsce na czarno - białej taśmie, była "Konopielka". Dziś dość powszechnie szafuje się określeniem, że coś jest kultowe. "Konopielka" z pewnością na ten status zasługuje. We wspomnianej scenie główny bohater popisuje się przed synkiem, kreśląc różne hieroglify na śniegu. Przy okazji mówi, że zapisuje się tylko ważne rzeczy, byle czego pisać nie warto. I mnie się tak wydaje, że ostatnio nic ważnego mi do głowy nie przychodzi a o głupstwach pisać nie warto. Tymczasem jeden rok się skończył, zaczął się kolejny. Pomyślałem, że wypadałoby przynajmniej ten miniony rok podsumować. Nawet najbardziej skrótowo potraktowany cały, długi rok, to chyba za wiele na pojedynczy zapis w moim Raptularzu. Postanowiłem więc na to poświęcić kolejny, już 11-ty Biuletyn Informacyjny. Potencjalnym czytelnikom życzę miłej lektury...

2 czerwca 2014

Ciągle ten Egipt! Powinienem być zadowolony, lubię historię a Egipt to historia. I to jaka! Starożytna. Ale ja z tej starożytności korzystam niewiele. Blada panorama piramid za Nilem i kiczowate ozdoby budynków przy autostradzie. Nawet wielbłąda nie widziałem. Spotykam tylko ślady historii najnowszej, też ciekawe. Nie chcę o polityce, więc nie będę się rozwodził o uszkodzonych wizerunkach byłych i przyszłych prezydentów ani o wojskowych barierach. O tyle ciekawe, że znawca może się zorientować przy nich w uzborojeniu pancernym armii egipskiej. Historia, i to nie zawsze najnowsza toczy się po ulicach, pędzi też na złamanie karku po autostradach. Do tutejszego ruchu najbardziej nadawały by się pojazdy zaokrąglone i dookoła otoczone gumą, jak samochodziki elektryczne z wesołego miasteczka. Jednak nie chciałem o stylu jazdy tylko o samych pojazdach. Na przkład ciężarówki. Jeździ tu kawał historii transportu drogowego. Europejskiego. Głównie niemieckiego. Niektóre TIR-y maja jeszcze oryginalne niemieckie numery. Biedne ciężarówki, na starość zamiast zasłużonej emerytury - katorga. Na przykład wożenie tych dziesięciotonowych bloków kamiennych. Łza się w oku kręci na widok Ziła albo składanego w miejscowej fabryce Żuka. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że największa w świecie koncentracja Żuków to kraina sandomierskich sadów i Kair. Zasadnicza różnica jest taka, że tam wożą jabłka a tu ludzi. Tu nazywają się Eltramco Ramzes i walczą o pasażerów z busikami Toyoty... Wśród odrapanej niemiecko - koreańsko - japońskieij masy aut, rzuci sie czasem w oczy stary model Fiata czy Peugeota. A już miodem na serce każdego patrioty są liczne Polonezy! Kto by przypuszczał, że Polonez będzie następcą wielbłąda?

1 czerwca 2014, Dzień Dziecka

Nadal w Egipcie. Wybory prezydenckie przebiegły spokojnie. Dla mnie większym problemem są pękające rury. Jakiś czas temu wielki wyciek śmierdzących ścieków zalał autostradę, którą dojeżdżam do pracy. Od trzech dni główną ulica dojazdową do hotelu płynie strumień. Woda zbiera się w obniżeniach i tworzy głębokie kałuże, trudne do przejechania samochodem osobowym. Przez chwilę myślałem, że to Nil wylał albo zmienił koryto. Przez parę dni panowały ponad czterdziestostopniowe upały. Nadal jest gorąco ale nieco odpuściło. Nie wiem doprawdy, czemu o tym piszę.

30 maja 2014

Każdy mój służbowy wyjazd jest inny. I ten wyjazd też jest jakiś dziwny. Niewiele mam pracy a zajmuje mi ona całe dnie. Wstaję przed świtem, wracam późno. Wszystko przez te monotonne, pustynne dojazdy i kairskie korki. Pakując się, zapomniałem paru ważnych rzeczy, dobrze że głowę zabrałem. Spakowałem jednak rzeczy niepotrzebne. Na przykład ołówki i trochę papieru. Od dawna ich nie zabierałem, bo jakoś nie miałem weny do rysowania. Zwykle zwalam winę na niewygodny stół, lub jego brak, na złe oświetlenie. I często jest to prawda. Ale prawda jest też taka, że gdybym bardzo chciał, to nic by mi nie przeszkadzało. Pudełko ołówków jest teraz jak wyrzut sumienia, dlatego leży na dnie walizki żeby mnie nie kłuć w oczy.

Pamiętam, przed wielu laty zdarzały mi się okresy, gdy z jakichś względów miałem dłuższą przerwę w jeździe na rowerze. Wydawałoby się, że nic prostszego jak wsiąść znów na rower. A jednak wymagało to potem określonego wysiłku. Przełamania pewnej bezwładności, zmiany stanu skupienia. Teraz się lepiej urządziłem: nie ma wątpliwości, rozterek, nie ma odwołania: jak jestem w domu to jeżdżę codziennie i już. No, chyba że jakiś kataklizm. Może powinienem ten zwyczaj rozszerzyć na przykład na działalność "twórczą"? Bo ja mam tyle pomysłów... ale tak mi się ciężko zabrać! Chciałbym wpaść w twórczy amok a ogarnia mnie tylko apatia.

23 maja 2014

Czołgi pod hotelem stoją, jak stały. Wybory w Egipcie się zbliżają a z nimi niepokoje. Teoretycznie można o nich zapomnieć, siedząc na basenie z widokiem na piramidy, co ja dzisiaj uskuteczniałem. Namęczyłem się nad historią mojej najdłuższej trasy rowerowej, życiowym rekordem sprzed lat. Przy okazji sam sobie powspominałem dawne, dobre czasy. Myślę, że namęczyłem się ostatnio tyle, że jak to wszystko umieszczę w Internecie, to mogę sobie znów zrobić dłuższą przerwę.

18 maja 2014

Po paru dniach pobytu tutaj, zaczynam w swojej robocie mieć więcej czasu. Zdarza się, że godziny całe muszę bezpiecznie czekać, aż ktoś tam, od kogo jestem zależny, zrobi co do niego należy. Przychodzą mi wówczas do głowy tematy do poruszenia. Prawdziwe wspomnienia i wydumane przypowieści. Przylatują i ulatują a ja nawet nie staram się nic z tego by przelać na papier czyli komputer.
W pracy przyglądam się Egipcjanom. Jednej rzeczy im osobiście trochę zazdroszczę. Tego, że jak przychodzi pora, to biorą dywanik i biorą się do modłów. Nie, żebym im zazdroscił muzułmańskich pokłonów. Zazdroszczę im mobilizacji. Ja mam kłopot z kręgosłupem. Powinienem ćwiczyć. Rehabilitant pokazał mi odpowiednie ćwiczenia. Powinienem je wykonywać codziennie. Lecz ja tych ćwiczeń nienawidzę i pod byle pretekstem unikam! Gdy wieczorem docieram do hotelu i mam do wyboru: ćwiczenia albo na piwo - wybieram piwo:-( Może, gdybym mógł w godzinach pracy rozłożhyć sobie gdzieś w kącie dywanik i poćwiczyć, częściej bym to robił? Dla kręgosłupa to dobrze. Tylko, że straciłbym resztki autorytetu.

Może warto się jednak zmobilizować i napisać coś na mój ulubiony temat - rowerów? Jest takie jedno zdarzenie z odległej przeszłości, wciąż warte opisania. Mój życiowy rekord. Już nie do pobicia...

17 maja 2014

Tu, w Egipcie mam robotę do zrobienia. Sprawy służbowe nie wypełniają mi całej doby. Pozostaje trochę wolnego czasu do zagospodarowania. Wyrwany z domowych pieleszy, odcięty od jazdy na rowerze, od dziesiątek spraw i przyjemności, czekających w domu, mógłbym się skoncentrować na rzeczach, na które nie ma na co dzień czasu. Tak sobie zawsze przed wyjazdem obiecuję. Tymczasem... klops. Nie mam weny. Wydusiłem jakoś z siebie relację z ostatniego urlopu a dalej... Nic. Pustka

15 maja 2014

Internetowego wandalizmu ciąg dalszy. Pracuję nad relacją z naszej majówki. Banalnej wizyty w tak banalnych miejscach, jak Zwierzyniec i Sandomierz. Na dodatek piszę o tym w tak banalnym miejscu, jak Egipt. No, właśnie! Jeszcze ten Egipt! Przypominam sobie jedną książkę, słynnego dawniej rysownika i architekta, Wiktora Zina. Opisywał w niej, między innymi, wrażenia ze swojej podróży do Egiptu, ilustrowane własnymi szkicami. Pisał Pan Zin o tych egipskich starożytnościach i pisał. Mądrze i barwnie. I gdzieś się po drodze z tej pisaniny tłumaczył: bo przecież mało kto z Polski Egipt widział czy zobaczy.. . To były czasy, aż się łezka kręci! Dziś przez Egipt przewinęły się miliony. Lecz ilu, pośród tych milionów, potrafiło tyle zobaczyć, tyle dostrzec, tyle uwiecznić, co Wiktor Zin?
Ja się mogę z tej wycieczki nieco usprawiedliwić. To nie jest mój wybór a podróż służbowa. I nie opalam się w jakiejś spokojnej, turystycznej enklawie. Jestem w prawdziwym Egipcie. Zbliżają się wybory. Na porządku dziennym są demonstracje różnych frakcji. Niedaleko od hotelu stoi wielki czołg i blokuje bulwar nad Nilem. Dobrzy ludzie radzili mi po zmroku nie wychodzić na ulicę. I wolę się tego trzymać. I na koniec jeszcze jedna ciekawostka: codziennie muszę tu przejeżdżać ponad 200 kilometrów, a jak mi się Egipcjanie chwalili, niedawno wysunęli się na pierwsze miejsce w świecie, pod względem ilości wypadków drogowych :-(

15 kwiecień 2014

Powracam do wczorajszego wątku. Po co pisać o takich banałach, o jakich ja pisuję? Często przeglądam blogi rowerzystów, którzy regularnie urządzają dalsze i krótsze wyprawy. Do Marek, do Suwałk, na antypody. Różnie. Czytam. Czytam i dochodzę do wniosku, że wszędzie byli, wszystkie trasy przejechali, wszystko widzieli, wszystkiego doświadczyli. O czym tu jeszcze pisać? Co od siebie dołożyć?

Często korzystam z programu Google Earth. Lubię studiować zdjęcia satelitarne znanych i nieznanych sobie terytoriów. W ten sposób planuje nieraz trasy rowerowe, poznaję okolice swoich wjazdów rowerowych. Przy okazji oglądam oczywiście zamieszczane przez użytkowników zdjęcia. I przychodzi mi do głowy, że zdjęcia w Google Earth to kwintesencja Internetu. Nieraz interesujące mnie miejsca to białe plamy - nikt nie zamieścił tam ani jednego zdjęcia! Inne punkty są reprezentowane szczątkowo. Czasem tylko jedno, dwa zdjęcia. Nieudane, z błędną lokalizacją i nic więcej... Dla odmiany, te najbardziej znane i popularne, turystyczne "spoty", po prostu giną pod lawiną umieszczonych na nich zdjęć. I to właśnie jest coś, czego nie mogę zrozumieć. Dobrze: ktoś umieścił Taj Mahal, obsypany śniegiem, bo wcześniej takiego zdjęcia nie było. Ktoś inny, jako pierwszy, pochwalił się zdjęciem piramidy, obrośniętej bluszczem, czy może szczytu Kilimandżaro posypanego piaskiem. Ale po co na Boga, upychać wśród stu tysięcy, niemal identycznych zdjęć krzywej wieży w Pizie, stutysięczne pierwsze. I to nawet nie nieostre, byle jakie? Czy to nowa forma zarazy zaznaczania swojej obecności? W tym samym stylu, jak wydrapywanie inicjałów na antycznych ruinach lub (bardziej nowocześnie) przypinanie kłódki na barierze zabytkowego mostu?

Więc jak to jest z moją pisaniną? Czy jestem w stanie napisać coś nowego o Zwierzyńcu, Rio, Szczebrzeszynie czy Sydney? Czy raczej bezsensownie uwieczniam swoją nieistotną wizytę, jakbym dostojny zabytek upstrzył mazakiem, wypisując swoje inicjały?

Właśnie pracuję nad relacją z naszej ostatniej dalekiej wyprawy. Zacząłem, więc na pewno dokończę. Lecz wątpliwości co do sensu pozostają. Drapanie po starych murach jest bez wątpienia wandalizmem. Wielu uważa za wandalizm, przypinanie kłódek wiecznej miłości na mostach. Czy czasem bezsensowne, niepotrzebne rozpisywanie się w Internecie o banałach nie jest nowoczesną formą wandalizmu, chuligaństwa?

14 kwiecień

Staram się codziennie jeździć na rowerze. Niestety, z definicji takie powszednie przejażdżki nie mogą być odkrywczymi wyprawami w odległe strony. Muszę, jak pies za własnym ogonem, kręcić się po Warszawie. Oprócz samej przyjemności z jazdy staram się nadać jakiś dodatkowy cel. Przez parę lat polowałem na kapliczki. Aż temat się nieco wyczerpał. Zabrakło kapliczek do odkrycia w bliższej okolicy a wyprawy do odległych dzielnic zaczęły przynosić coraz słabsze połowy. Przerzuciłem się na Konstancin- Jeziorną. Lecz to teren nieduży - uporałem się z nim szybko. Poluję nadal, lecz już tylko sporadycznie, przy okazji. Znalazłem sobie więc nowy cel. Odwiedzam warszawskie kościoły. Żeby wizytę jakoś zaznaczyć, uwiecznić - szkicuję. Z początku miałem dużo zapału i szło mi to dobrze. Ale wkrótce zaczęły się schody. A to padał deszcz, a to silny wiatr wyrywał mi szkicownik. A to miejsce do szkicowania było zupełnie nieodpowiednie - na stojąco, gdzieś przy krawężniku ruchliwej ulicy, z ze strumieniem przechodniów za plecami. Coraz częściej coś przeszkadzało, aż przyszła zima i o szkicowaniu w terenie nie było już mowy. Zacząłem więc robić zdjęcia i na ich podstawie szkicować kościoły później. Takie rozwiązanie nie jest może zbyt "romantyczne", lecz ma dla mnie istotną zaletę: w domowym zaciszu mogę używać różnych środków. Różnych ołówków, pisaków a przede wszystkim węgli i pasteli. Rozleniwiło mnie to bardzo, i dziś wyciągam szkicownik na przejażdżce tylko w wyjątkowo sprzyjających okolicznościach. A gdy pogoda jest nieciekawa, nawet go nie zabieram do plecaka. No, ładnie. Tylko co z tego? Często sobie ostatnio zadaję to pytanie: po co właściwie ja o tym, czy tamtym piszę?

4 kwiecień 2014

Tak sobie myślę, że powinienem przestać rozpisywać się o swoich służbowych, czy wspólnych z Marzenką podróżach, bo chyba nikogo to nie interesuje. Wniosek wypływa z prostej statystyki. Poruszałem na swojej stronie różne sprawy. Pisałem o naszej ceramice i innej twórczości. O starych ciężarówkach, o wiatrakach, o rodzinnych historiach. Ale najwięcej zdjęć i tekstów dotyczy podróży. Wypraw rowerowych, samochodowych i samolotowych. I co? Od czasu do czasu zdarza się odzew czytelników. Ten zapyta o rodzinne zdjęcie, tamten o stary Rzeszów, kto inny poruszy temat kapliczek. A temat podróży raczej nikogo nie zainteresował. Nie będę wnikał, dlaczego tak się dzieje. Po prostu, tak jest i już. Może, gdybym dołożył łatwy sposób umieszczania komentarzy, najlepiej anonimowych... Ale tego właśnie nie zrobię.

31 marca 2014

Nie piszę? A, no nie piszę. Jak przychodzi mi coś do głowy, to albo narzekanie albo krytykowanie. A tak nie można. Internet jest przepełniony narzekaniem i krytykowaniem. Zajadłą wrogością jednych do drugich. Jak odrzucić reklamy, plotki i sensacyjne, nierzetelne newsy, to mało co zostaje. Tylko ujadanie piesków i pornografia. System, który powstał w zamierzeniu jako bezpłatna, gigantyczna biblioteka uniwersytecka, zamienił się w skład makulatury. Sam kiedyś osobiście odwoziłem wielką ilość papierów, paroletni biurokratyczny dorobek swego biura, na przemiał do świętej pamięci papierni w Jeziornej. Więc wiem, jak to wygląda, gdy kolorowe foldery, kopie kontraktów, bardzo ważne pisma i rysunki techniczne lądują na pryzmie materiału do produkcji papieru toaletowego. Aż kusi, by tę metaforę rozszerzyć. Na przykład: największym osiągnięciem cywilizacji jest to, że wszystko miele i spuszcza do kanalizacji.

23 marca 2014

Kolejna, trzecia w krótkim czasie wizyta na Sardynii. Nie ma co narzekać - spokój, pogoda ładna, jedzenie pyszne, dobre wino. Ale to za mało, żeby zdobyć moją osobistą satysfakcję. Dla mnie Sardynia ma coś specjalnego - zabytki prehistorii. Niezliczone! Wystarczy, że wyjdę z hotelu, przejdę się kawałek i widzę na zboczu wzgórza prostokątne ciemne otwory. To tzw. Domus de Janas - wykute w skale jamy grobowe sprzed tysięcy lat. I tutaj wszędzie, gdzie się ruszę - jakieś zabytki. Na wzgórzach ruiny zamków czy starożytnych nuraghe. W starych wioskach średniowieczne kościółki i domki z suszonej gliny. Wczoraj odwiedziłem Pranu Muttedu - oficjalnie rezerwat archeologiczny. Trzeba kupić bilet. W rzeczywistości magiczne urocze miejsce. Wiosna. W starym, oliwnym sadzie kobierce zielonej trawy i kwiatów. Pośród drzew starożytne grobowce, menhiry i resztki neolitycznych chat. Nikogo nie było. Tylko ja i ślady człowieka sprzed tysięcy lat. A dziś, dla równowagi odwiedziłem Cagliari. Tam, pośród średniowiecznych wież, murów i wąskich uliczek odnalazłem ślad nowszej historii - na murze kamienicy resztki propagandowego hasła z czasów Mussoliniego...

                                                

2 marzec 2014

Uff! Udało się rzutem na taśmę zakończyć robotę w Brazylii. Uciekam z niej w ostatniej chwili. W ostatnim momencie, nim lotniska i samoloty wypełnią tłumi uczestników i oglądaczy słynnego karnawału! Ktoś może mi kółka na czole rysować. Mógłbym tu bez problemu zostać i sam, osobiście na słynne widowisko popatrzeć. A ja uciekam przed karnawałem w Rio! Karnawał rozpoczął się w piątek po tłustym czwartku. W tym roku wypadło to 28 lutego. Dziś niedziela. Dzień jest w miarę spokojny. Szczyt szaleństwa wypadnie w poniedziałek i wtorek. Ale w niektóreych formach środa też będzie dniem wolnym. Siedzę na lotnisku w Rio. Dziś dojazd tu był po prostu bajką. Żadnych problemów, żadnych korków. I lotnisko pustawe. Jeszcze niech mój samolocik się planowo pojawi i planowo odleci! Wrócę do domu, to będę się mógł martwić globalną sytuacją polityczną. Z uwzględnieniem Ukrainy, oczywiście.

26 luty 2014

W przeddzień Tłustego Czwartku jestem od jakiegoś czasu w Brazylii. I to w przeddzień słynnego karnawału w Rio. Jak ktoś teraz walczy z nit to jesienną, ni to zimową pogodą w kraju, kto marznie na przystanku albo myje auto z solonego błota, Brazylia może brzmieć. Ale moja Brazylia to nie Brazylia z programów Cejrowskiego. To nie Copacabana i nie samba. To nawet nie Brazylia II czy III gatunku. To Brazylia wybrakowana. To odpady z Brazylii, skrawki, ścinki. A ja się w tym muszę grzebać, żeby wygrzebać coś miłego. Jestem w miasteczku Volta Redona. Stary hotel, w którym mieszkam. I owszem, niczego sobie. Nie bez przyczyny nazywa się "Bela Vista", bo widok na miasto rozległy. W hotelu jest dobra restauracja i basen na świeżym powietrzu. Pewnie i siłownia. I, co kto chce. Tyle, że ja mam robotę od rana do nocy. Wracam wieczorem brudny i zmęczony, I tylko mogę się zmobilizować by porozmawiać z Marzenką, napisać maila do Ojca. Najprzyjemniejszy były ranek. Jeszcze nie jest gorąco, słońce dopiero wzeszło. Siedzę na werandzie. Jem śniadanie. Słucham śpiewu ptaków. Patrzę, jak się zlatują na poczęstunek zostawiony przez kelnera w misce na trawniku. Oglądam egzotyczne drzewa. Tam, za drzewami w dolinie rozłożył się potwór. Zaraz przyjedzie kierowca, by mnie znów zawieźć do tego potwora. I to mi psuje humor.

Volta Redonda, to brazylijska Nowa Huta. Prawie rówieśniczka, nieco starsza, bo z lat 40-tych. Jestem w Volta drugi raz. I, co za kuriozalna sytuacja - zjeździłem całą Polskę a w Nowej Hucie nie byłem. To dzielnica Krakowa, lecz umówmy się że miasto. W Nowej Hucie jest miasto przy hucie. W Volta Redonda miasto jest wokół huty. Huta stanowi jego serce, jego centrum. I to jest potwór. Niemały potwór. Cięgnie się 8 kilometrów. Jak to huta, brzydka, nastroszona rdzawymi, kolosalnymi strukturami. Wciąż wypuszcza jakieś dymy, jakieś gazy. Bucha ogniem. I tego potwora widać z hotelowego wzgórza. Widok inspirujący. Szczególnie wieczorem. Wieczorem, na wzgórze zajeżdżają parki. By podziwiać oświetloną hutę. Żeby się w aucie całować i poczynać kolejne pokolenia hutników.

Pracują w hucie tysiące ludzi. Całe miasto pracuje w hucie i dla huty. Główna brama przylega do centralnego punktu miasta. Na wprost wejścia olbrzymi biurowiec. To był kiedyś zarząd huty. Dziś wygląda na opuszczony. Volta Redonda jest tak brzydka, że białe kołnierzyki uciekły do San Paulo. Wolą tam mieć swój dwór i stamtąd wydawać rozkazy. Po co stawiać komputer blisko młota i walcarki a daleko od luksusowych sklepów i dobrych restauracji? Volta to miasto robotników. Rzadko się tu spotyka garnitury, lepsze samochody. I dobrze. Ubieram byle jakie szorty, zakładam klapki i mogę się wmieszać w tłum. Idąc ulicą mogę przez chwilę myśleć, ze to Brazylia, jak wszędzie. Sklepy, brudnawe knajpki z plastikowymi stolikami. Na stolikach duże butelki piwa w termicznych osłonach. Niskie, śniade dziewczyny z za dużymi pośladkami. Wszystko, jak w prawdziwej Brazylii. Do czasu aż dojdę do głównego placu. A tam... Oczom nie wierzę. Wśród palm pomnik wdzięczność armii radzieckiej. Podchodzę bliżej. Uff... Zdawało i się! To pomnik prezydenta - wizjonera, twórcy huty. Kamienni hutnicy wytapiają stal, wykuwają szyny. Nagie, barczyste dziewoje bawią się kołami zębatymi. Socrealizm w czystej postaci. Tylko sierpa i młota brakuje. I taka to moja Brazylia.

21 luty 2014

Mój prywatny, wewnętrzny samolot przeleciał przez strefę silnych turbulencji. W lotach pasażerskich, w takich sytuacjach pilot włącza sygnalizację "zapiąć pasy". Muszę wówczas siedzieć spokojnie, przypięty do fotela, aż sygnalizację wyłączą. Czasem rzuca mocniej, czasem słabiej. Ale pasażer aż do końca nie wie, czy sytuacja jest poważna czy to tylko dmuchanie na zimne. Jak z wyłączaniem komórek i innych urządzeń elektrycznych przed startem. Oddajemy się pod opiekę załogi, z ufnością małego dziecka i nic od nas nie zależy. W prywatnym locie życia - wprost przeciwnie. Różni ludzie wydają sprzeczne komendy, dają sprzeczne, irracjonalne rady a na koniec i tak za swoje życie odpowiadamy wyłącznie my. Jak napisałem - turbulencje były silne. Przypięty pasem bezpieczeństwa pisałem. Pożegnałem siostrzeńca na stronie zatytułowanej Jojusia życiopisanie . Może wyszło zbyt osobiście. Ale pisałem sam dla siebie i innym nic do tego.

A teraz uspokoiło się na tyle, że odważam się odpiąć od fotela i przejść po pokładzie.

1 lutego 2014 roku odszedł nagle, w bardzo młodym wieku, mój kochany siostrzeniec i chrześniak PIOTRUŚ

Ta strona powstała przed 6 laty. Jako coś lekkiego, zupełnie niezobowiązujacego. Chyba miało być na granicy żartu. Z czasem nieopatrznie wplotłem, a może raczej nie ustrzegłem i same się zaczęły wkradać tematy poważne. Dzisiaj wiem, że nad tym, co się stało nie potrafię przejść spokojnie dalej. Ważą się losy mojej stroniczki, bo albo uda mi się COŚ napisać o Piotrusiu, albo już nic tu nie napiszę. Myślałem, że zacznę dzisiaj... niestety za wcześnie. Niech się rana choć trochę zacznie goić. Dziś mi brakuje jeszcze słów.

12 stycznia 2014

Jestem w krainie kaktusów i tajemniczych nuraghe, czyli na Sardynii. Po raz drugi w krótkim czasie. Dziwne miejsce, gdzie można dotykać kamieni ułożonych jeden na drugim trzy i pół tysiąca lat temu! Nie wiem, po co o tym wspomniałem, gdyż pisać o historii i zabytkach nie mam zamiaru ni trochę. Skończył się jeden rok, zaczął kolejny. Tyle rzeczy czeka na dokończenie, uzupełnienie.
Rajd Weteranów, już tradycyjnie odbył się beze mnie. Na rowerze wciąż jeżdżę, tylko w sposób niewart opisywania. Wszystko jeszcze jest, jeszcze się toczy. I twórczość i rowery. Można by o wszystkim pisać. Rozpisywać się, ćwiczyć grafomanię. Ale...
Wyprawy. Być znów w ruchu to wielka rzecz. Tak powiedział wielki podróżnik Nansen. Albo jakoś tak. Byliśmy z Marzenką w ruchu i jesteśmy. Letni urlop z Dysharmonią, nieco krótszy, niż zwykle. Czechy, Austria... Książki można by pisać. A pod sam koniec roku Wielka Wyprawa Samolotowa. Hongkong, Macau, Singapur. Setki miejsc, tysiące zdjęć. Miliony ludzi. Przyszłość widziana na własne oczy. Nie, to inaczej. Inaczej dla mnie, inaczej dla Marzenki. Marzence łatwiej, bo to wszystko nowości. Mnie trudniej, bo nowoczesność splatała się tam z wspomnieniami. Wydeptywaliśmy nowe ścieżki, które raz po raz przeplatały się z moimi starymi ścieżkami sprzed lat. Aż uplótł się z tego jakiś bicz na moją skołataną duszę. Bycie sentymentalnym to czasem wielki ciężar... Ech! Kiedyś to wszystko ładnie opiszę! Kiedyś!

7 listopada 2013

Klops! Zupełny kotlet. Okazuje się, że nawet w tak okrojonej formie, jak ten raptularz nie jestem w stanie utrzymywać swojej strony przy normalnym życiu. Robi się to, czego się od początku obawiałem: martwe, internetowe zombie. Dlaczego tak się dzieje? Można by książkę napisać, lepiej wcale nie wspominać.
Jestem w Iranie. Krótki, nieszkodliwy pobyt. Chyba nieważny. Przede mną i Marzenką kolejna Wielka Wyprawa Samolotowa!
Dlaczego nie piszę? Może już wszystko, co chciałem, napisałem? A może boję się, że idzie to w złym kierunku? Zaczynam coraz częściej narzekać. Wieje pesymizmem. A przecież najlepiej, najzdrowiej dzielić się optymizmem a pesymizm zostawić dla siebie.

21 czerwca 2013

Ciągle w tym Azerbejdżanie. Dziś o ludziach pisać mi się nie chce. A co z fauną? Dotychczas zapoznałem się z muchami i komarami. Zupełnie podobne do naszych. Dziś widziałem pierwszą, tłustą jaszczurkę. Ale przede wszystkim wrażenie robią na mnie pająki. Na razie jeszcze nie stanąłem oko w oko z żadnym z nich, przemykają niewidoczne dla mnie tuż obok. Skąd wiem? Bo inni są bystrzejsi, szybsi ode mnie i je zabijają. A ja mogę się przyglądać zwłokom. Strach ma duże oczy i chętnie bym napisał, że są wielkości dłoni. Ale to nieprawda, są mniejsze. Wielkości średnich skorpionów. Odkąd zobaczyłem kilka ich rozdeptanych trupków, dokładnie wytrząsam buty przed włożeniem na nogę...

16 czerwca 2013

Z braku laku odwiedziłem Baku.
Najpierw muszę się pochwalić. Nie mieszkam już na pustyni, u stóp wulkanu. Mieszkam nad morzem w hotelu z basenem. Przed hotelem jest ruchliwa szosa, którą w kwadrans mogę dotrzeć do centrum. Gdy wyjdę na malutką plażę należącą do hotelu albo usiądę przy stoliku w restauracji, widzę niedaleko kilka wież wiertniczych, budowanych czy remontowanych w pobliskiej stoczni. To tyle o okolicznościach przyrody.
Dziś, korzystając że niedziela, wybrałem się do miasta. Po drodze pole naftowe. Znam nasze, podkarpackie pola naftowe, ozdobione tu i tam czarnym kiwonem, który najczęściej od dawna się nie kiwa. Ile takich odwiertów może być w Grabownicy, Krygu czy Węglówce? Pięć? Dziesięć? Dwadzieścia? TU wygląda to inaczej. Odwiertów są na niewielkim obszarze setki, może tysiące. Kiwony stoją jeden tuż obok drugiego, często stoją między domami. Stoją - złego słowa użyłem. Jasne, że nie stoją. Robią to, co do kiwonów należy czyli się kiwają. A kiwając się pompują czarne złoto. Był taki moment w historii, że 50% światowego wydobycia ropy pochodziło z Baku. No, dobrze, ropa to jedno skojarzenie z Baku, stolicą Azerbejdżanu. A inne? Jako człowiekowi z maturą starej daty, coś mi świta: Baryka! Cerazy. Szklane domy. Żeromski. Tak! Początek powieści. Miejsce dramatycznej akcji? Baku. Nie trzeba matury, Wikipedia o tym też wspomina. Co jeszcze wiedziałem o Baku? Pustka. Absolutnie nic.
Dziś to choć trochę nadrobiłem. Przeszedłem się okazałym nadmorskim bulwarem. Przyjrzałem się najwyższemu do niedawna, na świecie, masztowi flagowemu. Rzuciłem okiem na zabytki Starego Baku, z Basztą Dziewiczą na czele. A nowego Baku po prostu nie dało się nie zauważyć. Baku to dziś taki mały Dubaj. Buduje się tu szybko i okazale. Kasę z ropy nie tylko czuć ale i widać.
Spacerowałem po mieście bite pięć godzin. W ponad czterdziestostopniowym upale. Pomimo wizyty na basenie, głowa wciąż mi stygnie, dlatego pora kończyć pisaninę.

13 czerwiec 2013

Czasem się zastanawiam, kto to jest normalny człowiek i jak wygląda normalne życie. Czy normalny człowiek to odbiorca seriali w rodzaju "Trudne sprawy" i "Pamiątka z wakacji", czy może raczej klient luksusowych sklepów w centrach miast? A normalne życie? Czy jego wzór leży gdzieś w okolicach serialu "Świat według Kiepskich", czy też składają się na nie liczne wątki z reklam? Gdzie w ludzkim życiu jest pierwotny wzorzec. Taki południk zero i poziom morza. Punkt odniesienia do oceny wszelkich odchyleń. Można założyć, i pewnie niewiele się pomylić, że każdy ma swój własny wzorzec, pewnie nawet ukryty, zaszyfrowany głęboko w podświadomości. A dalej, to już kwestia statystyki. Im więcej ludzi żyje podobnie, tym bardziej jest to normalne… Konkluzja? Najnormalniej żyją chińczycy. No, to moje obecne życie nie odbiega znacząco od normalności. Wbrew pozorom. Bo oto od paru dni jestem w Azerbejdżanie, który to kraj jest dla mnie zupełną nowością i dużą niewiadomą. Pomimo bliskiego sąsiedztwa wielkiego Baku, żyję sobie u stóp wulkanu, otoczony pustkowiem księżycowego krajobrazu. Warunki mam nieco prymitywne. Muszę na przykład polować na ciepłą wodę w kranie i niecodziennie się to udaje. Za to mam wszędzie całkiem niezłe wifi i łączność ze światem. A teraz najciekawsze: wokół siebie słyszę głównie język chiński, bo otaczają mnie licznie Chińczycy. Żywię się chińską kuchnią, jem pałeczkami. I w ogóle warunki życia mam tu takie bardziej chińskie. Jeszcze mnie to trochę dziwi, jeszcze doskwiera, ale z każdym dniem się przyzwyczajam. Czyli, że co? Moje życie jest tu bardziej normalne, niż w Warszawie?

11 czerwiec 2013

Jakiś mądry ekonomista, może nawet sam Kopernik, powiedział, że zły pieniądz wypiera dobry pieniądz w obiegu. Dlaczego? Bo dobry pieniądz każdy chowa do skarpety a złego chce się szybko pozbyć. Tak, że w obiegu są ciągle liche monety a te dobre śniedzieją w szkatułach. Ja bym to prawo rozciągną na wiele, wiele więcej sytuacji. Tandeta wypiera wysoką jakość. I w kulturze, i w przemyśle, i w handlu. Nie dotyczy to może wąskiej grupy zamożnych snobów, którzy na własny użytek, mogą sobie pozwolić na każdy luksus i fanaberię. Nie mam zamiaru się nad tym rozwodzić. Ja pamiętam, jak chińszczyzna ograniczała się do sklepów papierniczych, zabawkarskich i paru drobnych artykułów gospodarstwa domowego. To prehistoria. Chińszczyzna już dawno wymknęła się z tych małych rezerwatów, rozmnożyła niczym bakterie i stała się wszechobecna na ulicach, w centrach handlowych i domach. Teraz wciska się do ostatnich bastionów zaawansowanych technologii, zarezerwowanych dotychczas dla najbardziej rozwiniętych krajów. I cóż powinienem odczuwać, obserwując te procesy własnymi oczami? Chyba dumę, bo sam się przykładam do tego by Państwo Środka rosło w siłę, a nad rzeką Jangcy żyło się dostatniej. Na tej drodze muszę być gotowy na wszelkie poświęcenia.

6 czerwiec 2013

Raz po raz ogarniają mnie wątpliwości, co do sensu prowadzenia prywatnej strony internetowej. Zawsze wtedy, gdy za bardzo staram się myśleć, jak inni. A przecież nieraz słyszę czy czytam w mediach, że trzeba być sobą. Ja wiem, że w gruncie rzeczy to puste hasło, podszyte hipokryzją i nie należy go traktować poważnie.
Zakładając, że istnienie naszej strony ma jednak sens, wiele można by na niej zmienić. Próbować podążać za modą. Pytanie: po co? Wolę myśleć, że jest ona niczym drzewko, wyrosłe przez przypadek w trudnych warunkach. Na przykład jakaś rachityczna sosenka, co uczepiła się skały. Pokręcona, powykrzywiana, przypominająca drzewko bonsai. Próby jej przesadzenia w inne miejsce albo nadania na gwałt innego kształtu, mogło by ją tylko zabić. A tak, żyje sobie własnym życiem, z trudem wypuszcza nowe pędy, czekając aż ją zdmuchnie jakaś wichura historii.

21 maja 2013

Nieraz mi to przychodziło do głowy, dziś powróciło ze szczególną siłą. Powinna być możliwość handlowania życiem. Godzinami i latami życia. A przynajmniej wymiany z najbliższymi. Przyjmijmy, zupełnie teoretycznie, że jedna osoba pełna optymizmu, wiary i pomysłów na przyszłość ma jedną przypadłość - wiek. Wiek połączony z całą paletą chorób, uniemożliwiajacych osiągnięcie wieku matuzalemowego. A teraz do naszych teoretycznych rozważań weźmy kogoś młodszego, choćby o pokolenie. Na przykład o 34 lata. Kogoś, komu nic nie dolega, i choć może ponarzekać tu i tam na drobne przypadłości, póki co, ogólnie jest nieprzyzwoicie zdrowy. Istnieje taka możliwość, że ten młodszy człowieczek,okaz zdrowia może pozorny, może prawdziwy, ma z jakichś przyczyn świat i swoje w nim życie w dupie. Może sobie jaja robi, a może tak naprawdę jest, że codzienność go męczy, drażni do tego stopnia, iż rok, dwa czy pięć lat plątania się po tym łez padole żadnej dla niego wartości nie przedstawiają. Czyż nie byłoby logiczne i sprawiedliwe, by ten drugi frajer mógł scedować na pierwszego nadwyżkę, choć część swoich dni. Dni, kórych nie potrzebuje, na których mu nie zależy i które, bez względu na wszytko w końcu zmarnuje? Niestety, mrzonki i tyle. Nie wiem czemu. Buduje się coraz szybsze komputery, a takich prostych, życiowych problemów nie potrafi się rozwiązywać.

18 maja 2013

W Egipcie nie pełnię roli turysty. Rozkład dnia podporządkowany jest pracy. Tak jest w dni powszednie. Niedziela jest tu w piątek. Piątek mam wolny. Wolny dzień nie oznacza, że automatycznie mogę się przemienić w turystę. Jeden dzień to za mało, by wybrać się choćby do Kairu. Poza tym wszelkie wyjazdy sa tu dla mnie kłopotliwe i kosztowne. Pozostaję w swojej mieścinie, która nie ma żadnych atrakcji poza samym Nilem. Mam na rzekę widok z okna. Od paru dni naprzeciwko cumuje feluka. Jej właściciel, ilekroć mnie widzi, nakłania do przejażdżki. Ale nic z tego. Ja nie cierpię być do niczego namawiany, zwłaszcza nachalnie. Wziąłbyś bratku przykład z weneckich gondolierów. Stoi taki spokojnie nad kanałem i tylko krzyczy: gondola, gondola! Ktoś ma ochotę, to się skusi. Żadnych osobistych ofensyw. Tu jest inaczej. W centrum miasta nad rzeką jest bulwar. To jedyny kierunek na przyjemną przechadzkę, reszta miasta... szkoda słów. Przy bulwarze feluki i inne łodzie. Jedne służą do komunikacji z rzeczną wyspą, na której odbywa się jakieś rolnictwo, inne do przejażdżek. Mnie taka przejażdżka nie pociąga ale przewoźnicy tego nie wiedzą, zaczepiają. Efekt jest taki, że wracam do hotelu już w pewnym oddaleniu od rzeki.

                    

16 maja 2013

Tydzień temu wróciłem do Egiptu. W to samo miejsce, do tej samej roboty. Efekt taki, że czuję się, jakbym stąd nie wyjeżdżał. Tak zwane warunki bytowe mam tu niezłe, ale z różnych przyczyn pobyt stał się niewygodny. Nie mam dobrego humoru, ale nie ma w tym winy Egiptu. Większość czasu spędzam na pustyni, za to wieczorem delektuję się lekką bryzą nad Nilem.

                           

8 maja 2013

Pierwsza, dłuższa wyprawa pod Warszawę. Po deszczowej i chłodnej majówce weekend przyniósł piękną słoneczną pogodę. Ludzie masowo wyszli z domów, by pokazać słońcu bladą twarz. Wsiedli też na rowery. Wielu zachowuje sie jak ospałe, otumanione zimowym snem muchy. Najbardziej trzeba uważać na użytkowników rowerów z wypożyczalni miejskich. Wielu z nich jeździ tak, jakby pierwszy raz wsiedli na rower i dopiero uczyli się trudnej sztuki okiełznania straszliwego, stalowego rumaka. Nie zdradzę, której płci to w szczególności dotyczy. Czasem wydaje mi się, iż dawny, komunistyczny wymysł posiadania karty rowerowej nie był taki zły. Szkoda tylko, że w czasach błędów i wypaczeń można ją było dostać "na piękne oczy." Koniec z dygresjami.
Ważne jest to, że dziś się zmobilizowałem. Przejechałem ok. 70 kilometrów po mazowieckich asfaltach i (co najważniejsze) piachach i błotach. Jak się łatwo domyślić, w okolicach Lasu Kabackiego spotykałem jeszcze rowerzystów, ale potem już miałem wyłącznie dla siebie lasy Chojnowskie, Sękocińskie czy jak je tam zwą. Na trasie, nie pierwszy raz, dałem się zaskoczyć. I to parokrotnie. Najpierw okazało się, że choć w mieście jest już miło, sucho i ogólnie czysto, to w terenie wciąż stoją błota i rozległe kałuże, pamiątki po wyjątkowo późnych tego roku roztopach. A potem ubzdurałem sobie, że przejadę się ścieżką dla rowerów, wzdłuż świeżo otwartej, południowej obwodnicy Warszawy. Oczywiście, żadna południowa obwodnica nie jest jeszcze ukończona, a tym bardziej nikt nie widział trasy dla rowerów obok niej. Ostatecznie miałem przyjemność pojechać rowerem tam, gdzie w przyszłości będą śmigać wyłącznie auta - samą autostradą.

                           

6 maja 2013

Majówka i po majówce. Udało mi się, rzutem na taśmię, na nią powrócić z Egiptu. Czyli w ostatniej chwili. Pospieszne przepakowanie, załadowanie Harmonii na pickupa, obudzenie jej po długim zimowym śnie... I nareszcie można zacząć sezon kamperowy. W pierwszym, sentymentalnym odruchu, chciało się powrócić na stare śmieci. Do Zwierzyńca czy do Sandomierza. Tam wiadomo, czego się spodziewać. Z drugiej strony obie miejscowości i ich okolice znamy, jak własną kieszeń. Z pewnością mglibyśmy odkryć nowe, ciekawe miejsca i ścieżki, używając rowerów. Niestety, pogoda zapowiadała się wyjątkowo nie rowerowo i na szczęście wcale nie zabraliśmy naszych stalowych rumaków. Ostateczny kierunek bardzo nietypowy, jak na majówkę: Nowy Sącz. Nie bez znaczenia był fakt, że znajdował się tam wygodnie położony kemping, który w czasie majówki miał już być czynny.
Z Nowym Sączem to dziwna historia. Duża biała plama na naszej turystycznej mapie. Przejeżdżałem przez niego dziesiątki razy, wielokrotnie bywałem w jakichś interesach. Ale nigdy go nie zwiedzałem. Ani sam, ani z Marzeną. I nagle okazało się, że jest to ostatnia z dawnych stolic wojewódzkich, których nie zwiedzaliśmy. Może nawet ostatnie duże miasto w Polsce, w którym warto coś zobaczyć... A już napewno w naszych, rodzinnych stronach.
Nie piszę przewodnika ani relacji z wyprawy. Mnie wszystko jedno, czy ktoś zechce odkrywać urokliwe miasteczko czy też będzie je omijał szerokim łukiem. Wspomnę tylko, że warto odwiedzić skansen, by zaświtało w głowie, jak wielokulturowa była ta okolica w przeszłosci. Polacy, Łemkowie, Niemcy, Żydzi, Cyganie. Nam się podobało i bawiliśmy się świetnie pomimo deszczowej pogody. Ale byliśmy wyjątkiem: nikogo więcej kemping w Nowym Sączu nie skusił podczas majówki, mimo, iż pogoda skłaniała bardziej do szukania rozrywek w mieście, niż na łonie natury. Po prostu nikt oprócz nas tam nie nocował.
Z kronikarskiego obowiązku dodam, że robiliśmy też wycieczki w okolice. W górę i w dół doliny Dunajca. Pogoda nam sprzyjała, lecz wreszcie pomiędzy dworem Pendereckiego w Lusławicach a wybudowanym obok Europejskim Centrum Muzyki, dopadła nas silna burza. Ledwie zdążyłem wyskoczyć, by zrobić pamiątkowe zdjęcie.

                                                                                   

27 kwietnia 2013

Wyjeżdżam spod piramid. Nie byłem tutaj długo ale wystarczy, jak na jeden raz. Pokonałem dziś w błyskawicznym tempie 250 kilometrów pustynnej autostrady. Wszystko na niej jest imponujące. Prędkości osiągane przez obciążone ciężarówki. Ilość wraków na poboczu i zdartych opon. Morze dymiących kominów na horyzoncie. Punkty poboru myta, wyglądające niczym pylony świątyni w Karnaku. Co na mnie zrobiło wrażenie największe? Kamienne bloki. Kostki o wadze, na oko, piętnastu ton. Wożą je z kamieniołomów do Kairu niezliczone platformy. Zdarza się, że platforma ulega wypadkowi, rozkracza się, wywraca. Ładunek ląduje na poboczu albo środkowym pasie. I zostaje tam na długo. Widziałem tych porzuconych bloków bardzo wiele. Ostatni, wbity na sztorc w trotuar prawie w samym Kairze. Materiał na budowę ostatniej, wielkiej piramidy. Co mi to przypomina? Posągi Moai z Wyspy Wielkanocnej. Widziałem ich wiele, porzuconych na wieki w drodze do platform Ahu, których nigdy nie udało im się osiągnąć.

23 kwietnia 2013

Zaledwie 50 kilometrów dzieli mój hotel od bardzo ciekawego, historycznego miejsca. Tel El Amarna. Miejsce po nowej stolicy, wybudowanej na życzenie Echnatona. Faraona - rewolucjonisty. Czytał ktoś "Egipcjanina Sinuhe" Miki Waltariego? Ja czytałem kilka razy. Nie mam czasu ani możliwości wybrać się do Amarna, nie sądzę jednak, bym wiele stracił, poza okazją do mistycznego stwierdzenia: "to było właśnie tu, w tym miejscu, przed tysiącami lat!".
Moja praca posuwa się wolno. O wiele za wolno. Pomyślałem, że budując w tym tempie piramidy, Egipcjanie do dziś wykańczaliby pierwszą. Spotykam tu bardzo wiele, rozpoczętych z wielkim rozmachem projektów, które utknęły. Nie wiadomo na jak długo. Może nawet na dłużej niż autostrada pod Rzeszowem. Beton pokryty szarym, pustynnym kurzem niewiele się różni od antycznych ruin. Niewykończone osiedla wyglądają, niczym opuszczona stolica Echnatona.
Cóż mnie zdziwiło nad Nilem? Znikomy ruch na rzece. Czyżby żeglugę na Nilu zastąpiły niemal całkowicie rozklekotane ciężarówki, pędzące na złamanie karku? Pamiętam rzekę Jangcy w jej dolnym biegu. Była tak ruchliwa, że barki i statki tworzyły na niej czasem prawdziwe korki.

                    

18 kwietnia 2013

Nie dało się długo cieszyć wiosną a już trzeba się zmagać z latem. Nie w naszym kraju oczywiście. Znalazłem się bowiem w Egipcie. Niestety, nie jako turysta ale w służbowej delegacji. Tu jest całkiem ciepło. Nie tylko ze względu na gorącą sytuację polityczną. Również przez pogodę. O słońcu nie muszę nawet wspominać. Po południu temperatura osiąga prawie 30 stopni. Przyleciałem z silnym katarem. Mam nadzieję, że pustynne powietrze go szybko wysuszy. Powietrze i tumany gipsowego pyłu, wzbijane przez silne podmuchy wiatru. Okolica, którą przemierzam z pracy do hotelu przypomina krajobraz księżycowy. Przez dziesiątki kilometrów ciągną się tu wyrobiska wapienne, w których wycina się gipsowe bloczki. Na zdjęciu satelitarnym wygląda to jak białe plamy, obszarowo porównywalne z samym Kairem. Okolica jest też placem budowy na niespotykaną u nas skalę. Na obrzeżach wapiennych kopalni powstają rozległe osiedla mieszkaniowe, całe miasteczka. Nie chciał bym tu osobiście mieszkać - na suchej pustyni, bez jednego zielonego drzewka za oknem. Ale może do czasu wprowadzenia się pierwszych mieszkańców, urządzi się tam jakieś skromne oazy zieleni.

13 kwietnia 2013

Zima pękła, pocieplało. Bocianom, co do tej pory przeżyły i nie odleciały, już głód nie grozi, gdyż żaby się też obudziły. Śniegi stopniały, pozostawiając po sobie grząskie błota. Nie mając czasu czekać, aż błoto obeschnie, wybrałem się na nieco pionierską wyprawę rowerową. Pierwszą w tym sezonie na Jeckyll-u. Trasa to "klasyka gatunku", jak chodzi o krótkie wyprawy z Rzeszowa: Słocina - Maria Magdalenka - Łańcut. Wyszło super. Słonecznie i ciepło. Mokro, wszędzie kałuże i strumyki. Błoto tak przesiąknięte, że się nie klei do kół. I tylko dzięki temu udało się przebrnąć terenowe odcinki. Wreszcie znalazły się i resztki śniegu. Całkiem głębokie, jak widać na zdjęciach. Oto i obronny kościółek w Malawie. Oto i trasa wzdłuż nieistniejących wiatraków. Jeszcze tylko zjazd lasem do Kraczkowej. Spodziewałem się, że zjazd w dół, leśnym duktem będzie szybki i ławy. Tam czekała największa niespodzianka. Drogę pokrywała dziwna substancja. Z wyglądu mokry śnieg, z zachowania pod kołami nierówny lód. Coś, na czym nieustannie traciło się kontrolę nad rowerem. Jakoś szczęśliwie obeszło się bez upadku. I bez niego byłem należycie ubłocony. Wyprawa krótka, męcząca ale super! Najważniejsze, że rozpoczął się sezon górski. Ten nizinno - miejski trwa u mnie cały rok.

                           

6 kwietnia 20013

Swego czasu kupiliśmy sobie nowy przewodnik po Warszawie. Tym razem szlakem powstania. Przeszliśmy już pierwszą trasę, wiodącą ulicami Ochoty. Dziś spacerowaliśmy po Woli - od ulicy Karolkowej po Halę Mirowską. To jeden ze sposobów, żeby się nam Stolica nie zudziła. Historycznych zakątków coraz mniej, wciąż jednak można spotkać malownicze obrazki. Trzeba się napatrzeć, nim wszystko wyprą apartamentowce, galerie, lofty, plazy i areny.

             

2 kwietnia 20013

Okazuje się, iż nawet w tak skąpej formie nie jestem w stanie regularnie pisać choć paru słów. Nie wynika to z mojego lenistwa lecz z ograniczeń, jakie sobie narzuciłem. Nie chcę nikogo obrażać, nadmiernie narzekać ani kpić. A przecież nic nie wywołuje tak łatwo natchnienia jak negatywne uczucia. Poza tym ostatni okres udowodnił mi po raz kolejny, że nie jestem nie do zdarcia. Niestety! Mój mocno eksploatowany rower Kona przetrwał sezon zimowy w opłakanym stanie technicznym. Wystarczyło się zmobilizować, utopić kilka stów w nowe części, poprosić kolegę o pomoc i znów rower jest sprawny. Można snuć śmiałe plany wypraw. Z człowiekiem tak prosto nie idzie. Na złom za wcześnie na remont generalny za późno! Czy to są refleksje, z którymi warto się dzielić na szerszym forum? Jeszcze jedna refleksja. Z pozoru smutna, ale jak się głębiej zastanowić, to chodzi o rzecz całkiem normalną, powszechną. Każdy tego doświadcza, czy chce, czy nie. Chodzi mi o ubytki. Mówi się, że od przybytku głowa nie boli. A od ubytku? Gdy się jest młodym, ubytków prawie się nie zauważa, bo jeśli nawet są, to giną w gąszczu przybytków. Przybywa wciąż wiedzy, znajomych, miłości. Nowych miejsc. Jest się coraz silniejszym, coraz sprawniejszym, coraz szybszym. Coraz bystrzejszym, coraz mądrzejszym. Coraz lepsze ma się ciuchy, coraz droższe zabawki. Coraz ciekawsze zajęcia. Żyje się coraz fajniej. Aż, osiąga się i mija niezauważalne apogeum. Potem już jest z górki. Potem już najszybciej i najczęściej przybywa lat. Wśród nowości zaczynają niepodzielnie królować nowe troski. O inne przybytki coraz trudniej. I okazuje się, że o wiele większą uwagę zwraca się na ubytki. Ubywa sił, zdrowia. Ubywa bliskich ludzi, znanych, miejsc, nawet obyczajów. Takie są nieuniknione koleje losu. Im dłużej się żyje, tym więcej wspomnień po kimś i po czymś, czego już nie ma. Otacza nas coraz więcej dziur. Może i puste miejsca po ubytkach czymś innym, nowym się zapełniają, ale nie chcemy tego dostrzegać. Dla nas to już nie to samo. I co robić? Każdą stratę, każdy ubytek można przeżywać. Rozpaczać, ręce załamywać. Wydaje mi się, iż jedną z ważnych umiejętności, które człowiek z wiekiem nabywa, jest radzenie sobie z przeróżnymi stratami. Jednym przychodzi to łatwiej, innym trudniej. Jednym instynkt podpowiada, inni muszą po swojemu wydumać. Ja muszę wydumać. Nazwałem to oswajaniem ubytków. Nie jest lekko, lecz się staram. Niekorzystna zmiana warunków w pracy? Odejście kolejnego ulubionego aktora? Zamknięcie ulubionego sklepu? Zniknięcie z rynku produktu, którego potrzebowałem? Zepsucie kolejnej z moich tras rowerowych? Cóż na to poradzić? Nic! Oswoić! Inaczej życie stałoby się pasmem udręk.
Pozdrowienia z Lasu Kabackiego przesyłam wraz ze Zlepieńcem 2, rowerem Marzeny. Przydarzyła mi się niespodziewana sytuacja. Mój warszawski rower od dłuższego czasu prosił się o wymianę łańcucha i różne inne naprawy. Kupiłem potrzebne części zamienne, zabrałem rower do Rzeszowa i pewnej soboty przystąpiłem do remontu. Przy okazji rozebrałem suport, który dostał niepokojących luzów. Nadawał się do wymiany. Wziąłem stary na wzór i w miasto, szukać nowego. I tu niemiła niespodzianka. Część nowoczesna, z gatunku nietypowych. Nikt w Rzeszowie czegoś takiego nie ma. Trzeba zamówić i czekać. Powstał problem - na czym jeździć przez te parę dni po Warszawie? Nasunęło się logiczne rozwiązanie - rowerowy recykling. Mój dawny górski rumak, czyli obecny Zlepieniec 2, Marzenki, zimuje bezproduktywnie. Wystarczyło kilka szybkich zmian regulacji i już można było ruszać. Taki optymistyczny akcent.

                    

28 luty 2013

Niedaleko naszego warszawskiego mieszkania jest stary fort, a w nim bogata kolekcja uzbrojenia. Muzeów typu "bomby - miny - karabiny", w Polsce nie brakuje. Niestety, ilość nie przechodzi w jakość i zbiory większości takich kolekcji nie prezentują się okazale ani pod względem merytorycznym ani stanem zachowania. Muzeum w sąsiedztwie ma imponującą ilość wozów bojowych, samolotów radarów i armat. Niestety, przypomina trochę graciarnię. Największa wada to monotematycznoć. Prawie samo stare uzbrojenie naszej armiii, niemal wyłącznie produkcji sowieckiej, a jakże. Chociaż nazwa muzeum - Polskiej Techniki Wojskowej! Podobna, zrozumiała ze względów historycznych i gospodarczych, monokultura, panuje w innych polskich skansenach bojowych. Dlaczego nagle mi się przypomniało muzeum w Forcie Czerniakowskim? Nie ma już ciekawszych tematów? Tak się składa, że chodziłem sobie dziś po podobnym muzeum w Tel Avivie. A właściwie w Jaffie. Mieści się na starych terenach kolejowych. Żeby się do niego dostać, trzeba się wstrzelić w krótkie i niewygodne godziny pracy, pokazać paszport, poddać się kontroli bezpieczeństwa i uiścić 15 szekli. Ale za to można sobie potem obejrzeć bardzo ciekawą kolekcję uzbrojenia. Najciekawsze, że tu również królują wyroby przemysłu radzieckiego, lecz dla odmiany pełnią rolę zdobyczy wojennej. A cała reszta niemniej ciekawa. Poczynając od różnych improwizacji na wzór naszego, powstańczego Kubusia, poprzez uzbrojenie amerykańskie, francuskie, angielskie a nawet niemieckie (jest tu np. Panzer IV), na słynnym czołgu Merkawa kończąc. Mnie się wszystko musi dziwnie kojarzyć. I mieszanka uzbrojenia kojarzy mi się z mozaiką narodowościową, jakiej doświadczyłem ostatnio w pracy. Obok siebie działali zgodnie: Żydzi, Arabowie, Rosjanie, Ukrainiec, Marokańczyk i Polak (czyli ja). Praca była trochę surrealistyczna bo nocna. Wszystko warte dokładniejszego opisania, ale muszę kończyć bo okazuje się, iż rozkłada mnie jakaś wredna choroba. Pewnie będzie przerwa w pisaniu.

22 luty 2013

Czy zdarzyło się wam o czymś nie słyszeć nigdy w życiu albo przez wiele lat, nie mieć tego wcale w głowie i nagle natknąć się na ów egzotyczny, niecodzienny temat kilkakrotnie w krótkim czasie? Mnie się to zdarza. Czasem nawet odnoszę wrażenie, iż częściej niż by to wynikało z prostego rachunku prawdopodobieństwa. Pamiętam na przykład, zdarzyło nam się z Marzenką pewnego, sylwestrowego dnia odwiedzić małe miasteczko Jaśliska i tego samego wieczoru, zupełnie przypadkowo, oglądaliśmy film "Wino truskawkowe". Zabawne było, iż ze wszystkich miast i wsi w kraju, właśnie Jaśliska wybrano do kręcenia tego filmu. Rozpoznawanie, parę godzin wcześniej widzianych widoczków było dodatkową atrakcją przy oglądaniu, skąd inąd ciekawego filmu. I proszę sobie wyobrazić, w Sylwestra 2012, zaledwie dwa miesiące wcześniej, zwiedzaliśmy "Rynek galicyjski". Niedawno stworzoną, małomiasteczkową rekonstrukcję w sanockim skansenie. Zwróciłem tam uwagę na charakterystyczny element starego, żydowskiego domu - przytwierdzoną do framugi plakietkę czy też pudełeczko o religijnym znaczeniu, zwane mezuzą. Minęło niewiele tygodni i mieszkam w pokoju, którego wejście zdobi właśnie mezuza. Co więcej, spotykam je we wszystkich drzwiach pokoi hotelowych, pomieszczeń biur itd. Zdaje się, ze co bardziej religijni Żydzi dotykają mezuzy wchodząc czy wychodząc. Dla mnie najdziwniejsze jest to, że byłem w Izraelu przed wielu laty i zupełnie sobie podobnych plakietek nie przypominam. NIe zwróciłem na nie uwagi, czy przez lata zapomniałem? Podobno mam do takich rzeczy dobrą pamięć...

19 luty 2013

Podróżuję do różnych krajów od dość dawna i dość często. Oczywiście lubię podróżować, ale... Niestety, wciąż mi się wydaje, że wędruję, niczym Koziołek Matołek. Jak on, szukam swojego Pacanowa a los rzuca mnie to tu to tam w sposób raczej przypadkowy. Byłoby to zabawne, gdyby nie charakter wielu przygód. Kto w dzieciństwie czytał tę książeczkę, powinien zrozumieć. Najbardziej pouczjąca, moim zdaniem, jest ta przygoda, w której Koziołek nieświadomie przyszedł do miasta, w którym brody były zakazane pod karą śmierci. I biedakowi ucięli głowę. Wszystko oczywiście dobrze się skończyło, bo to bajka dla dzieci. Ktoś mu głowę przyszył tak dobrze, że już na kolejnych obrazkach śladu nie było. W realu trochę to inaczej wygląda.

18 luty 2013

Nie chce mi się wstawiać zdjęć, ale chyba od czasu do czasu trzeba, bo inaczej zrobi się zbyt nudno. Tak więc dla ozdoby parę obrazków z Jaffy i Tel Avivu.

                           

                           

16 luty 2013

Każdy prawie kraj ma swoje własne oblicze w wielu płaszczyznach. Czasem głęboko ukryte, czasem wystaczy się rozjerzeć. Ja zawsze przyglądam się z ciekawością samochodom i ciężarówkom, bo wierzę że motoryzacja jest właśnie jednym z takich wiele mówiących obliczy. Cóż więc jest dla mnie charakterystycznego pod tym względem dla Izraela? Z pewnością miłość do automatów. Amerykańskich aut się tu nie spotyka. Mimo to, królują tu samochody z automatyczną skrzynią biegów. Może nawet innych się tu już nie sprzedaje? A ja chodzę, patrzę i dziwię się, że można dziś znaleźć automatyczną wersję nawet w najmniejszych, tanich autkach. A pamiętam, że lata temu taki gadżet kojarzył mi się wyłącznie z wielkimi amerykańskimi krążownikami i luksusowymi limuzynami.

14 luty 2013, Walentynki

I co z tego, że Walentynki? Nie chce mi się nawet pisać, jak to jest być z dala od domu przy różnych okazjach. To wliczone w koszty mojej pracy. Jestem już prawie tydzień w Tel Aviv - Yafo. Widziałem za mało, by twierdzić, że znam miasto. Wystarczająco, żeby mieć własne, powierzchowne zdanie. Jest to dziwny twór, złączony administracyjnie z dwóch różnych części. Jak Buda i Peszt, Golub i Dobrzyń, Bielsko i Biała, itd...
Mnie się kojarzy z połączniem Gdyni z Biskupinem. Wolno mi. Tel Aviv to miasto młode. Centrum jest może nawet rówieśnikiem naszego portu. I zabudowane modernistycznymi, kilkupiętrowymi domami o obłych kształtach. Takie, przypominające dawne transatlantyki, budowle. O zaokrąglowych narożnikach i balkonach są bardzo charakterystyczne dla Gdyni. Spaceruję po Tel Avivie, gdy już jest ciemno. I może dlatego przypomina mi też miasta chińskie. Kilka głównych ulic jest rzęsiście oświetlone, pełne sklepów, ludzi. Życia. Wystarczy krok w bok i już jesteśmy na mało przyjaznych, słabo oświetlonych, bocznych uliczkach. Zapuszczają się tu tylko nieliczni przechodznie, głównie stali mieszkańcy spieszący do domu. Jaffa, to bardziej starożytny port. Wolno mi go kojarzyć z Biskupinem - w powszechnej świadomości, najstarszą osadą na ziemiach polskich, która się jako - tako zachowała. Co prawda trudno dostrzec związek pomiędzy kamiennym miasteczkiem a drewnianym grodziskiem. Ocalałe uliczki Jaffy przypominają starą Jerozolimę. I tu i w Biskupinie stoi tylko cząstka dawnej zabudowy. Lecz o ile w Biskupinie, na odkrytych resztkach zrekonstruowano część zabudowy, to Jaffę spotkał inny los. Tu ktoś tam, zdaje się, ze Anglicy, wyburzył zachowane stare miasto, pozostawiajac na pamiątkę jego cząstkę.

10 luty 2013

Dawno, dawno temu, kiedy byłem w podstawówce a zwłaszcza potem, w szkole średniej, z powodu różnych "przejściowych trudności" żyło się... powiedzmy inaczej. Moje i starsze pokolenie dobrze pamięta, gdy w sklepach królował przysłowiowy ocet. Podróżowanie w tamtych czasach nie było łatwe. Z dworców PKS wyruszał często co trzeci autobus z rozkładu. Wyruszał z kompletem pasażerów i ... zwykle już się nie zatrzymywał, więc wsiąść po drodze było niemożliwością. Zawsze na stacji zatrzymywał się pociąg, pod tym względem był pewniejszy. Lecz wciskanie się do zatłoczonych wagonów bywało sztuką samą w sobie. Odstraszony takim podróżowaniem, cały rok polowałem na własny rower, co z resztą wyczerpująco omówiłem w innym miejscu. Dziś wydaje się legendą istnienie talonów na samochody, które kupione w Polmozbycie po państwowej cenie można było sprzedać na giełdzie z trzykrotnym przebiciem. Szczęśliwi posiadacze czterech kółek, mogli potem godzinami stać w kolejkach po paliwo albo, gdy wprowadzono kartki, przeturlać swoje przydziałowe 30 czy 45 litrów benzyny w poszukiwaniu np. części zamiennych. Dziwna rzecz. Codziennie, na każdym kroku spotykałem się z nienormalnością i nijak nie mogłem się z nią pogodzić, przyzwyczaić. W dziecinnej naiwności wyobraźiłem sobie, że gdzieś tam, za żelazną kurtyną, w krajach kapitalistycznego dobrobytu wszystko, dla kontrastu z PRL-em, jest idealne. Że w sklepach można dostać dosłownie wszystko i to zawsze. Że jest czysto i kolorowo. Transport działa sprawnie, nie ma biurokracji, kłamliwej propagandy, krnąbrności urzędników. I po co ja się o tym wszystkim rozpisuję?
A tylko po to, żeby wyjaśnić, iż wśród doświadczeń/rozczarowań dorosłego życia było odkrycie, że świat nigdzie i nigdy nie jest idealny. I że walka popytu z podażą toczy się wszędzie, na wielu frontach. Jak walka dobra ze złem, przyjmuje najprzeróżniejsze formy i daje przeróżne skutki. Jeden przykład. We wspomnianym PRL-u własny samochód był dla wybrańców. Był trudnym do zdobycia obiektem marzeń, szczytem luksusu, powodem do dumy. Ale też wiecznym utrapieniem. Obawa przed złodziejami, kłopoty z paliwem, częściami, brakiem fachowej obsługi czy nieoświetlonymi furmankami, to był chleb powszedni ówczesnymch zmotoryzowanych. Tylko jeden problem był tak egzotyczny, że właściwie nie istniał. Problem z parkowaniem. Tego towaru było pod dostatkiem, czego dowody można znaleźć choćby na starych filmach. Minęło trochę czasu. Kraj nad Wisłą odrobił dziejowe zaległości i zaroiło się w nim od samochodów. Podaż aut wzrastała, aż przerosła popyt. I ja też sprawiłem sobie samochód. A potem bardzo szybko rozwiały się moje złudzenia co do mlekiem i miodem płynących krajów zachodnich. Odkryłem, że one również borykają się z dotkliwymi brakami na rynku. A ściśle reglamentownanym, trudnym do zdobycia towarem była przestrzeń. I cóż z tego, że ma się samochód, że nie ma problemu z zatankowaniem, skoro zakorkowane ulice i kłopoty ze znalezieniem miejsca do zaparkowania odbierją wiele radości z jego posiadania. W dawnych czasach, stojąc za butami, cukrem czy benzyną, można było zawsze mieć nadzieję, że to się zmieni. Kiedyś się poprawi. Dziś już takiej nadziei mieć nie można. Jeśli uznamy przestrzeń dla samochodu za towar, to będzie on coraz trudniej dotępny i coraz droższy. Przybywa samochodów, przybywa kierowców. Przybywa pretekstów do siadania za kierownicę. A miasta ani drogi nie są z gumy. To samo zjawisko występuje w Szwajcarii, Chinach, Rosji i Polsce. W każdym cywilizowanym, gęsto zaludnionym zakątku świata. I co z tego, że nie trzeba być już żadnym VIP-em, by mieć samochód. Trzeba być VIP-em żeby móc w uprzywilejowany sposób czyli blisko, wygodnie, zaparkować. Co mnie dziś skłania do tej rozwlekłej dygresji, skoro siedzę sobie w pokoju z widokiem na morze, na 12 piętrze porządnego hotelu? Jedno z moich głupich, złośliwych skojarzeń. Motoryzacja to tylko przykład. Opisane zjawisko jest powszechniejsze i dotyka wielu dziedzin życia, nie tylko transportu. Lecz dziś przyszło mi na myśl właśnie w związku z podróżowaniem. Bo pamiętam, gdy, jako małemu chłopcu, zdarzało mi się latać z rodzicami na wakacje samolotem. Co to było za przeżycie! Prawdziwe święto. Znaleźć się na parę godzin w innym, wielkim świecie, to było coś. Już sam widok biura LOT-u na ulicy 1-go maja, w Rzeszowie przyprawiał o dreszczyk emocji. Z wnętrza powiewało tym wielkim światem, dalekimi podróżami. Sprzed biura, na lotnisko odejżdżał autobus. I tak zaczynała się Wielka Przygoda, którą był lot do Szczecina czy Gdańska. Na pierwszy lot międzynarodowy musiałem czekać jeszcze wiele lat. Tak w ogóle, to te ...dzieści lat temu wszystko już było: lotniska, radary, samoloty, linie lotnicze, kontrole bezpieczeństwa. Wszystko mniejsze, skromniejsze, bez komputerów. Ale było. I pasażerów latało o wiele, wiele mniej. Nie znam statystyk i może się mylę, lecz wydaje mi się, że przynajmniej w Polsce, przeloty krajowe niewiele się rozwinęły. Może przybyło trochę połączeń, pasażerów, może pojawiły się nowe lotniska i linie lotnicze - efemerydy. Ale to wszystko razem nic. To, co naprawdę rozkwitło, to loty międzynarodowe. Ludzie latają na potęgę. I to nie tylko u nas. Na całym świecie. I dobrze. Niech latają. Tylko, że tu również daje o sobie znać typowe zjawisko - jak ilość, to nie jakość. Nie tak dawno, niecałe ćwierć wieku temu, zacząłem podróżować w odległe strony. Wylatywałem na statki, lub z nich powracałem. Niezbyt często, ale regularnie, co parę miesięcy. Czasem tylko do Rotterdamu, czasem, aż do Singapuru. Tamto latanie już bardziej przypominało obecne. Już były komputery, wielkie przesiadkowe terminale, rękawy, którymi się wsiadało do wielkich i garbatych Jumbo-Jetów. Nie było tylko elektronicznych biletów. Nie było też komórek, internetu a więc i stałej łączności wszystkich ze wszystkimi. Moi rodzice nawet telefonu w domu nie mieli. W tamtych czasach, w tamtych warunkach, oddawałem sie w ręce linii lotniczych z ufnością dziecka. I do głowy mi nie przychodziło, że coś tak solidnego, wspaniałego, jak na przykład KLM, British Airways czy Pan-Am, może zawieść pokładane zaufanie. Wyruszałem z Warszawy z jedną kartą pokładową i ksiązeczką papierowych biletów. I ze świętym przekonaniem, że podczas kolejnych przesiadek, wszystko będzie działać niczym w szwajcarskim zegarku. Na każdym etapie będę oczekiwany i mile obsługiwany. Jak poważny gość. I faktycznie, wszystko działało, jak w zegarku. Na kolejnych etapach podróży wyrywano kolejne kartki z mojej książeczki, w zamian wręczając kolejne karty pokładowe. Bez stresu i pośpiechu, bez przedzierania się przez niezliczone kontrole bezpieczeństwa, można było wsiadać do następnego samolotu. Na przesiadki było dość czasu. Miejsc nigdy nie zabrakło. Kolejne połącznia nigdy się nie rozminęły. W samolocie czekały młode, ładne i uśmiechnięte stewardessy. Tylko czekały, by rozpocząć podawanie wykwintnych posiłków. Nawet w klasie turystycznej karmiono i pojono człowieka bez przerwy. Na tak krótkiej trasie, jak Warszawa - Amsterdam można było się bez trudu wstawić. W tamtych czasach nie było konkurencji tanich linii. Nikt nie szukał oszczędności w bułce z masłem, czy puszcze piwa. A dziś co? Wszędzie przewalają się tłumy. Lotniska przestały przypominać salony a upodobniły się do zatłoczonych targowisk czy gigantycznych stacji kolejowych. Kolejki do odpraw rosną, coraz trudniej o miejsce w poczekalni. Panie z personelu pokładowego z regóły nie przypominają już modelek ale raczej babcie klozetowe, dorabiające sobie do emerytury. Z łaską rozdają przydziałowe kanapki i puszkę coli, a nie zawsze nawet to się należy. Ze względu na zagęszczenie ruchu, spóźniają się samoloty, bagaże. Terminale najruchliwszych lotnisk są w wiecznej przebudowie, która wciaż nie może nadążyć za rosnącymi potrzebami. Nie jestem jeszcze staruszkiem, a na moich oczach rodzi się już szósta (!) wersja lotniska na Okęciu. To przykre, lecz częste latanie oduczyło mnie ostatnio pewności i zaufania do lotnictwa. Ukułem nawet takie powiedzenie: "Lotnictwo jest jak Internet. I jedno i drugie jest wciąż niedorobione, zawodzi w najbardziej potrzebnym momencie. A i tak jesteśmy na nie skazani."
Przepraszam czytelników za swoje nudziarstwo. Rozwodzę się o sprawach znanych i oczywistych, bo to sposób na odreagowanie. Po prostu, moja walizka się spóźnia. Nie przyleciała razem ze mną i to jest zawse kłopot. Jeśli komuś brak kosmetyczki i ciuchów na zmianę, nie psuje humoru, to podziwiam i pozdrawiam. Bo mnie taka okolicznośc bardzo doskwiera. A przytrafia się średnio raz na rok. Podkopuje przy tym ograniczone zaufanie do najbardziej solidnych linii lotniczych, czy raczej lotnisk, jak choćby Frankfurt czy Wiedeń. Pół biedy, gdy nie mam walizki wracajac do domu, pies z nią tańcował. Ale wyruszając w świat? Ot, bieda! Z reguły nie ginie na zawsze, trafia tylko do mnie z poślizgiem. I nie muszę zbytnio tłumaczyć, jak uciążliwy jest ten poślizg i oczekiwanie na swoje rzeczy. Zapewniam, że ciut mniej się rozkoszuję wieczornym spacerkiem po urokliwym, nadmorskim bulwarze Tel Avivu, gdy mam świadomość, że najpewniej przez cały następny dzień będę paradował w tych samych, przepoconych ciuchach. Ktoś może mnie wyśmiać. Przecież to wymarzona okazja do zakupów! Wszystko prawda, tylko, że nieraz taka przygoda przytrafia się na pustkowiu albo na przykład w Chinach. Już raz robiłem takie awaryjne zakupy, po których z trudem wciskałem się w, największe z dostępnych, rozmiary męskich ubrań. Tutaj, w Tel Avivie nie muszę panikować. Sklepów pod dostatkiem. Panuje w nich drożyzna ale mam przynajmniej pewność, że jak zajdzie potrzeba, to dostanę wszystko czego potrzebuję. A potrzeba nie zajdzie, bo jestem przekonany, że to kwestia godzin a nie dni i bagaż dotrze na miejsce. Dlatego mogę sobie spokojnie wyjść z hotelu. Przejść się obok zrujnowanego delfinarium i posuwać bulwarem w stronę portu jachtowego. Idąc, mogę rozmyślać o Marku Hłasce, który gdzieś tu, na plaży popijał sobie w upale ciepły koniak. Ja nie podtrzymam jego tradycji. Piję chłodne, ciemne piwo. Za zdrowie tych, co ugrzęźli na wiele godzin na lotnisku albo właśnie rozpaczliwie krążą samochodem w poszukiwaniu miejsca do zaparkowania.

9 luty 2013, sobota

I znów przenoszę się w czasie i miejscu. Belgia to już tylko wspomnienie. Są kraje, których znaczenie w świecie, polityczne, gospodarcze czy inne, jest zupełnie nieproporcjonalne w stosunku do wielkości. Właśnie się udaję do jednego z takich krajów. Niewielki powierzchniowo i demograficznie a każdy o nim słyszał. I każdy coś o nim wie. Co najważniejsze, mało komu ta ziemia jest obojętna. Jednym słowem Izrael, część Ziemi Świętej. Lecę do Tel Avivu, czyli Wiosennego Wzgórza. A właściwie bardziej do starożytnej Jaffy, bo tuż obok niej znajduje się mój hotel.

31 stycznia 2013

Nie wiem, czy ktoś zwrócił uwagę, lecz wszystkie umieszczane zdjęcia oznaczałem swoją osobistą pieczątką. Chyba już nie będę tego robił. Program graficzny, którego w tym celu używałem, próbuje nadążyć za rozwojem Windows i całej reszty. W rezultacie się wciąż przepoczwarza i w najnowszej wersji prosta czynność przybicia pieczątki się skomplikowała. I to jest ogólna bolączka komputeryzacji. Takie na przykład edytory tekstowe. Coś, co w zamyśle miało zastąpić pisanie na maszynie i w rezultacie dać oszczędność czasu, w realnym świecie spowodowało rozkwit biurokracji i produkcję papierów na niespotykaną skalę. Powstaje komputerowe siano, które nie każdy może strawić. Oczywiście nowoczesne, pro-ekologiczne instytucje próbują zastąpić papier papierowy, papierem elektronicznym. Wszystko ma swoje wady i zalety. Zaletą jest to, że całą bibliotekę PDF-ów czy innych e-booków można mieć wszędzie ze sobą i nic nie ważą. Tylko, że niektórzy (ja na przykład), wiedząc jak łatwo się takie pliki produkuje, nie mają do nich zaufania.

29 stycznia 2013

Styczeń zaraz się skończy. Nowy rok przestanie być nowy. O czym jeszcze by tu dziś napisać? Miało nie być o polityce, religii, sporcie. I w ogóle nic o drażliwych, mogących kogokolwiek urazić tematach. Ale pofilozofować mi wolno. Właśnie jest okazja, gdyż od niedzieli trochę boli mnie ząb. Nie jest to jakiś stały atak, trudny do zniesienia. Przychodzi i odchodzi jak przypływy morskie. To nieprzyjemne uczucie i nieco zapomniane, bo zęby bolą mnie bardzo, bardzo rzadko. Pamiętam. Pierwszy i ostatni raz w życiu ząb mnie rozbolał tak naprawdę dwadzieścia parę lat temu. Dokładnie wtedy, jak pewnego letniego wieczoru zjeżdżałem krętą brukowaną drogą z samego szczytu Śnieżki do Karpacza. Zjeżdżałem wypakowanym bagażem Passatem, w którym co chwila rozkręcało mi się łożysko kierownicy. Palce marzły i drętwiały od hamowania. Chyba nigdy przedtem ani nigdy potem żaden zjazd mi się tak nie dłużył. Wciąż mam żal do Śnieżki za tamten wieczór. Chętnie bym jej jeszcze kiedy za to wygarbował skórę, swoim nowym Cannondalem! Kto wie, Karkonosze są daleko ale to nie koniec świata, może się tam kiedyś wybiorę na rowerowe harce.

Ból zęba to ciekawe doświadczenie. Sprawia, że dzień pracy, który i tak się normalnie wlecze, teraz wydaje się dwa razy dłuższy. Drobne przyjemności dnia codziennego, posiłki, przekąski czy przerwy na kawę, stają się często niemiłym wyzwaniem. Oczywiście ból zęba mi przejdzie. Jeśli sam nie zaniknie, to wymusi wizytę u dentysty. Może na jednej się nie skończy. Wszystko możliwe. Lecz, koniec końców, coś się z tym konkretnym problemem da zrobić. Póki co, trudno z obolałą szczęką wykrzesać z siebie szampański humor. Nachodzą mnie refleksje ogólniejszej natury. Życie się nieraz tak jakoś układa, że z wiekiem bywa nieznośne jak ten ból zęba. Chciałoby się patrzeć na świat z optymizmem, z nadzieją snuć plany na przyszłość. A tu przychodzi się z każdym dniem zmagać, męczyć. Różne kłopoty są jak ataki bólu zęba właśnie. Uprzykrzają życie, odbierają swobodę myślenia. Pamiętam, raz wyczytałem pewną mądrość. O miłość chyba chodziło. Że miłość jest jak miód i co komu przyniesie, zależy od tego czy się kocha szczęśliwie. Jak ktoś ma zdrowe zęby, to miód przynosi słodycz i rozkosz. A jak ma zęby zepsute, to tylko cierpienie. Ja nie mam zdrowych silnych zębów. Lecz mam połatane. Staram się zaplombować wszystko na czas. Najwyraźniej to nie wystarczy. Podobnie w życiu. Różne przykre dziury i nierówności, napotkane na drodze, staram się obejść szerokim łukiem albo załatać. Ale bywa, że żadna profilaktyka nie pomaga i jak nagły ból zęba dopada człowieka chandra.
Nagle uświadamiam sobie możliwe źródło tego wszystkiego: bólu zęba i minorowego nastroju. Przyczyna tak banalna, że łatwa do przeoczenia. Zmiana pogody. Do Belgii nadciąga gwałtowne ocieplenie.

27 stycznia 2013. Niedziela

Cały tydzień było sucho, raczej mroźnie. Przyszła niedziela, wolny dzień i oczywiście od rana padał deszcz. Jak dodać do tego temperaturę tuż powyżej zera i silny wiatr, to mamy idealną pogodę na krótką wizytę w stolicy Belgii i europejskiej polityki.

                    

Śniegom i deszczom nie powinienem się dziwić. Ktoś mi kiedyś wyjaśnił, że Belgia podobna jest do Italii, tylko nie ma słońca. Bruksela posiada swoją wieżę Eiffla. Atomium czyli model powiększonego ileś tam miliardów razy, kryształu żelaza. I tak, jak jej paryski odpowiednik, powstała z okazji światowej wystawy. Działo się to w 1958 roku. Konstrukcja miała służyć tylko przez pół roku trwania Expo. Trwa do dziś. Jeśli piszę o powszechnie znanych faktach, to przepraszam. Ja sam znałem Atomium ze zdjęć i nawet widziałem kiedyś z daleka. Lecz skąd i dlaczego się wzięła - nie wiedziałem lub zapomniałem. Deszczowa pogoda nieco stłumiła rozkosze podziwiania rozległych widoków. W rekompensacie silny wiatr pokazał, jak mocno ta, wysoka na 100 metrów, struktura może się huśtać. Interesujące doświadczenie. Osobiście przykuł również moją uwagę archiwalny filmik, ukazujący budowę Atomium w 1957 czy 58 roku. Według dzisiejszych standardów, pierwszy lepszy inspektor BHP budowę by natychmiast zamknął. Oczywiście "zaliczyłem" potem urokliwą brukselską starówkę. Nie omieszkałem przy okazji odwiedzić dwóch słynnych i dość oryginalnych fontann. Manneken Pis czyli siusiający chłopiec, wciąż otoczony wianuszkiem turystów. Ukryta na uboczu w ślepej uliczce Janneken Pis czyli siusiająca dziewczynka, przyciąga mniejszą uwagę. Prawdziwą dyskryminację okazują niezliczone sklepy z pamiątkami, zdominowane przez chłopca. Jest wszechobecny we wszelkich rozmiarach. Szczególnie popularna jest wersja z korkociągiem w miejsce siusiaka. Zrobiło mi się żal dziewczynki i pomyślałem, że choć z reguły nie zbieram pamiątek czyli zbieraczy kurzu, to dla Janneke zrobię wyjątek i sobie kupię jej figurkę. I co? I nic. Nie znalazłem ani jednej! To się nazywa szowinizm! Na koniec wspomnę, że zdarzyło mi się też odwiedzić wielopoziomowy parking z 1956 roku! Czyli, że ten obiekt sztuki użytkowej był jeszcze starszy od słynnego Atomium. A tak w ogóle, nie przepadam za brukselką jako warzywem i jako eurobiurokratycznym grajdołkiem, pełnym ciepłych posadek. Ale Brukselka jako atrakcja na krótkie, niedzielne wycieczki mi odpowiada.

             

24 stycznia 2013

Zima w Belgii wciąż trzyma. Dni są krótkie i mroźne a noce długie. Śnieg się nadtopił, zlodowaciał, ubłocił i zbrzydł. Stan zabrudzenia samochodów przypomina kraj rodzinny.

20 stycznia 2013 Zima w Mons

Mons to takie sobie miasto w walońskiej części Belgii, w którym od jakiegoś czasu budzę się i zasypiam. Zwykle, kiedy się budzę jest jeszcze ciemno. Nie lubię tego. Ale dziś jest niedziela i wstaję znacznie później. Za oknem wita mnie śnieżyca. Belgia od dwóch lat nie widziała śniegu a tu teraz mrozy, zawieje. Po leniwym śniadaniu wychodzę na spacer. Pługi i piaskarki przecierają główne arterie. Bocznymi uliczkami i chodnikami nikt sobie głowy nie zawraca. Prawie nikt nie jeździ, prawie nikt nie chodzi. Miasto opustoszałe. Dziwnym zbiegiem okoliczności dokładnie dziesięć lat temu też byłem w Belgii. Całkiem niedaleko, w Tournai. Wówczas również spadł śnieg. Nikt go jednak nie sprzątał. Wszyscy go ignorowali, jeździli i chodzili w topniejącej breji, jakby nigdy nic. Po prostu śnieg ignorowali a on, jak niepyszny się wycofał i szybko stopniał. Tu, w Mons, śniegu nie można ignorować. Stare miasto położone jest na wzgórzu. Uliczki strome i do tego brukowane. A mało który kierowca ma zimowe opony. Więc, gdy ktoś się odważy wybrać samochodem, tańczy na wszystkie strony.

                    

Idę pod górkę. Docieram do kolegiaty St. Waltrude. Okazała kamienna budowla. Dziwne, ale jest otwarta. I pusta. Cała dla mnie. Z niezliczonymi kapliczkami i złotą karetą, stojącą w bocznej nawie. Mnie najbardziej podobają się odpadające z dachu kamienne maszkarony i znaczki kamieniarzy. Na wielu bloczkach można dostrzec logo rzemieślnika, który je wykonał przed pięciuset laty. Widać nawet różnice w stylu posługiwania się dłutem. Kolejna ciekawostka to toaleta, do której wchodzi się prosto z bocznej nawy. Spędzam sam na sam z późnogotycką świątynią zadziwiająco dużo czasu. Gdy wychodzę na zewnątrz jest już późno. A czekają na rzut oka kolejne miejskie atrakcje. Nad miastem wznosi się wzgórze zamkowe. Zamku już dawno na nim nie ma ale za to najszacowniejszy zabytek Mons - barokowa wieża, wpisana na listę UNESCO. Niestety, trwa jej remont. Ze względu na prace budowlane, można się wdrapać na wzgórze tylko wąskimi, romantycznymi schodkami. Warto było. Z góry Mons wygląda znacznie atrakcyjniej niż z dołu. Nie jestem sam. Jakaś rodzina lepi bałwana. Idzie im niesporo, widać, że nie mają wprawy. Może to ich pierwszy bałwan? Brnąc przez śnieg docieram do rynku. Na rynku ratusz a na ścianie ratusza żelazna małpka. Jest tym dla Mons, czym Syrenka dla Kopenhagi czy Warszawy a siusiający chłopiec dla Brukseli. Symbolem miasta. Głowa małpki błyszczy się wypolerowana. Każdy chce ją pogłaskać na szczęście. Swoją drogą, czego i gdzie trzeba koniecznie dotknąć w turystycznych miejscach, to osobny, ciekawy temat. Może go kiedyś poruszę? Kręcę się po okolicy rynku. Tu też zieje pustka. Restauracje i habibi bary pozamykane. Tylko kilka piwiarni obiecuje bezpieczną przystań.

             

Muszę kończyć. Przecież nie chciałem pisać przewodnika po Mons. I już się nie dowiecie, czy poszedłem prosto do siebie, czy może skusiła mnie któraś knajpka. Na przykład Leffe. Bo przyznam, że choć w Belgii oryginalnych, unikalnych piw bez liku a Leffe jest masową produkcją, dostępną nawet u nas, to wciąż bardzo mi smakuje. Nawet w ciemny, zimowy wieczór.

18 stycznia 2013

Ostatni rok w pigułce. Dawniej pigułki były gorzkie, dziś bywa z tym różnie. Ostatni rok był dziwny. Choćby z tego względu, że miał być ostatni. Ale starożytni Majowie zmienili zdanie, koniec świata odwołali czy też przełożyli na inny termin. Koniec końców, ostatni rok nie był taki zły. I nie był nudny. W tematach poruszanych na naszej stronie, też działo się to i owo. Ale ze strony, ze względu na brak aktualizacji, nie można niemal nic na ten temat się dowiedzieć. Spróbuję to uzupełnić w skondensowanej formie.

"O nas". Nic się nie zdarzyło takiego, w naszym życiu prywatnym, co skłaniałoby do podzielenia się z czytelnikami. Jedyną ciekawostką, która przychodzi mi do głowy była wyprawa z moim Ojcem na poszukiwanie pewnego przodka. Poszukiwania zaprowadziły nas na Litwę. Trop okazał się fałszywy, za to dał okazję do zakupu miejscowych specjałów - kwasu, kindziuka i czosnkowych paluszków chlebowych.,, .

"Nasze miasta". Marzenka jest odpowiedzialna za pisanie o Łańcucie. Lecz ona nie chce pisać a ja nic ciekawego o nowościach w Łańcucie nie wiem, więc zostawmy miasteczko w spokoju. Zwłaszcza, że przemieściwszy się do pobliskiej stolicy Podkarpacia, jest o czym wspomnieć. Pisałem o rzeszowskim "Ground Zero". Na moich oczach wyrosła okazała budowla orbisowskiego hotelu. Przez dekady dominowała w centralnym punkcie miasta. Aż wreszcie znikła w spektakularny, przypominający sceny z WTC, sposób. Potem przez lata straszyło puste miejsce niczym dziura po wyrwanym zębie. Wreszcie zaczęła się budowa, która w końcowej fazie niemal zadusiła ruch w centrum miasta. Zwłaszcza, że zbiegła się z konstrukcją kolejnej dumy miasta - kładki dla pieszych w kształcie UFO. No, ale jakoś rzeszowiakom udało się przeżyć i doczekać hucznego otwarcia nowego kompleksu handlowo - hotelowego. Dawny Hotel Rzeszów, ze swym nocnym klubem, kawiarnią, Peweksem, a przede wszystkim z zagranicznymi autami na parkingu, zdawał się być oazą luksusu, powiewem wielkiego świata w szarej rzeczywistości PRL-u. Dziś okazałe centrum handlowe podtrzymuje dawną tradycję. Nie bez znaczenia jest dla mnie fakt, iż z rodzinnego domu idę tam siedem minut. Jako lokalny patriota mam nadzieję, że Galeria Rzeszów pozostanie numerem jeden w mieście i zdeklasuje peryferyjne Millenium.
Warszawa, A.D. 2012. Banalne wydaje mi się nawet wspominanie słynnego Euro. Dla mnie pozostała po nim wspaniała pamiątka, w postaci piaszczystej ścieżki rowerowej wśród olszynek na praskim brzegu. Kontakt z naturą w samym środku miasta. W ubiegłym roku prawie wcale nie polowałem na kapliczki, za to kontynuowałem (gdy miałem zapał), szkicowanie warszawskich świątyń. Gdy warunki pozwalały, robiłem to z natury, a jak nie to ze zdjęć. Nie ustawały też odkrywcze wyprawy po stolicy z Marzenką. Niestety, dwa świetne tomy "Spacerownika" już się prawie wyczerpały, pozostały nam ze dwie peryferyjne trasy i na deser Wilanów, który mamy pod nosem. Ale do dawnych sposobów przemierzania Warszawy doszedł nowy. Zakupiliśmy odpowiedni przewodnik i kręcimy się po mieście śladami Powstańczej Warszawy. Na początek obeszliśmy Ochotę.

"Nasze wyprawy". W ubiegłym roku nie odbyliśmy żadnej spektakularnej, zamorskiej wyprawy. Lecz na brak atrakcji nie narzekaliśmy. Odbyliśmy kilka krótszych i dłuższych wycieczek, również w towarzystwie mojego Ojca. Spędziliśmy też bardzo przyjemnie majówkę. Pod własnym dachem Dysharmonii. Nie będę opisywał, gdzie byliśmy i co widzieliśmy. Nie prowadzę wszak kroniki rodzinnej. Na letni urlop też wybraliśmy się tradycyjnie Dysharmonią. I choć wyprawa nie była odległa, było super! Objechaliśmy kawał Słowacji, prawie całe Węgry. Dotarliśmy aż do pięknej i przyjaznej rowerzystom stolicy Słowenii - Lubljany. A po Budapeszcie jeździliśmy na naszych składaczkach, w ponad 40-stopniowym upale. Nie będę się rozwodził o naszym urlopie. Dlaczego? Bo Węgry są pod nosem. Każdy tam był i je zna. Albo mu się wydaje, że je zna. A jak nie był, to i tak nie jest zainteresowany. Ja sam, gdybym trafił na czyjąś relację z takiej wyprawy, to najprawdopodobniej bym mruknął "Eee... Węgry?" i się nawet nie zatrzymywał. Na koniec roku wybraliśmy się na tradycyjną wyprawę sylwestrową. Znów tradycyjnie zabrakło śniegu. Tym razem zabrakło też sztucznych ogni, bo byliśmy w okolicy biednej i mało zaludnionej.

"Rowery". To był jedyny dział, który cośkolwiek na naszej stronie zaktualizowałem. Niestety nie tak, jak planowałem. Pochwaliłem się, co prawda nowym nabytkiem, Dżekilem, lecz nie udało mi się opisać godziwie żadnej poważnej wyprawy z ubiegłego roku. Może jeszcze będę miał zdrowie i siły, żeby to zrobić? Warto choć wspomnieć o trzech imprezach związanych z Rajdem Weteranów. Po pierwsze odbył się nieoficjalny prolog rajdu. Otóż, żeby przetestować nowy rower, wybrałem się z Bodziem późną wiosną w Góry Słonne. Wyjazd był bardzo udany. Najlepszy dowód, że w parę miesięcy później Weterani tam powrócili. Przejechali podobne trasy, nawet nocowali w tej samej kwaterze. Niestety znów rajd się obył beze mnie i może dlatego zabrakło motywacji by go opisać? Za to wkrótce potem wybrałem się samotnie do Krynicy. Właściwie nie samotnie, bo towarzyszył mi mój Dżekil. Objechaliśmy we dwójkę parę tras, w dużym stopniu pokrywających się z Rajdem Weteranów z 2011 roku. Czyli, że udaje mi się zgrać miejsce Rajdu, gorzej z czasem.

"Twórczość". Zasada jest taka, jak jest coś do wypalenia z gliny, to ja to wypalam. Ostatnio, żeby coś wypalić, musiałem sam to ulepić. Marzenka uprawia sztukę użytkową w różnych dziedzinach. Dlatego nie wszystkie jej dzieła nie są formą, zaklętą na wieki, w wypalonej glinie. Trafiają na talerz, do butelek, słoików. Albo po prostu umilają życie na mgnienie oka, jak bukiet ułożony w wazonie. Jak sama nie ma ochoty o tym wspominać, to ja też tego nie zrobię. Dla mnie samego, ubiegły rok był bardzo twórczy, choć nie w tych dziedzinach, które prezentuję na stronie. Namalowałem coś pastelami, zrobiłem coś z miedzi. Lecz to były sprawy marginalne, gdyż absorbowały mnie działania, którymi nie zamierzam się dzielić na forum publicznym.

I tym sposobem cały rok zamknąłem w pigułce.

16 stycznia 2013

Znów zaczynam coś, co nie wiem jak się potoczy. Lepiej zacząć nowe niż wracać do starego. Nowe szybko przestaje być nowe. Powszednieje, zużywa się, wypala. Płowieje, marszczy się i strzępi. Ale jak jest nowe, dopiero co wyciągnięte z pudełka to cieszy oko. Dlaczego tak się cieszymy z nowonarodzonych dzieci? Bo jeszcze nic o nich nie wiadomo. Co wyrośnie? Może na przykład noblista albo jeszcze lepiej Miss Świata? To ja mam teraz chwilę radości, bo mam przed sobą nową, czystą kartkę a raczej nowy pusty ekran laptopa. Tak czy owak, tabula rasa.

Pięć lat temu narodziła się nasza strona. Narodziła się z niczego i z początku ładnie rosła. Niestety. To ciągłe wzrastanie mnie samego przerosło. Zabrakło chęci i tematów, by wciąż coś nowego dokładać. A odwiedzający oczekują wciąż nowości. Przykro mi. Wymyśliłem Biuletyn informacyjny, który w zamyśle miał zapewnić stronie aktualność przy stosunkowo małym wysiłku. Lecz nawet dołożenie czegoś nowego w tak uproszczonej formie, jak biuletyn, okazało się w moim wydaniu pracochłonnym wyzwaniem. Każdy kolejny powstaje z coraz większym trudem. Mimo szczerych chęci ukazują się coraz rzadziej. I nie ma widoków, by w najbliższym czasie to się odmieniło. Przyszedł mi za to do głowy raptularz. Dlaczego właśnie raptularz? Może dlatego, że nie lubię słowa "blog"?

Będę tu pisał, co mi tylko przyjdzie do głowy i do klawiatury. Chaotycznie. Bez ładu i składu. Takie pisanie jest dziś modne. Lecz to nie współczesny wynalazek internautów. Podobnie prowadzili swe kroniki rodzinne nasi praprzodkowie w czasach sarmackich. Będę pisał staromodnie ale zrobię ukłon ku nowoczesności: najnowsze wpisy będą u góry.

Powrót
Back