To, że Marzena ma swój
rower i na nim jeździ, nie oznacza, że nie stawia oporu, gdy pada hasło „na
rowery!. I dlatego dwa dni pod rząd na siodełkach, pomijając urlop, to
zjawisko unikalne i warte odnotowania w historii. Przy okazji, propozycja, jak
komuś pokazać Puszczę Kampinoską a go nie zamęczyć.
Sobota. Pomimo złych prognoz pogody postanowiliśmy się nie bałwanić i zdecydowałem pokazać Marzence Puszczę. Ostatecznie nawet nie pokropiło, choć niebo było zasnute, przezierały placki błękitu i okazyjnie błysnęło słoneczko. Powiewał zachodni wiatr. Chciałem przed nią puszczę „odkryć” lecz czy mi się to udało trudno odczuć, Marzenka ma taki nieprzenikniony stosunek do odwiedzanych miejsc i ich gradacji... Wybrałem samo gęste, jak mi się wydawało, żeby przyjemnie i nie ciężko. Autem do Granicy na parking i dalej szlakami przez Nart, podziwiając rezerwat odwiecznych sosen. Ja tu mogę ciągle przyjeżdżać i je podziwiać, zawsze nieodmiennie mi imponują.
Niebieskim szlakiem dotarliśmy do Zamczyska. Marzenka była nieco zawiedziona ogrodzeniem i brakiem możliwości obejścia wałów ale ja uważam iż sam widok tak zachowanego grodziska jest atrakcją. A dalej szlakiem czerwonym do Sosny Powstańców, przez Górki i znów niebieskim szlakiem do Posady Cisowe.
Tam zmiana na żółty na Kacapską Drogę. Ja nią tylko raz wcześniej jechałem ale pamiętałem iż fajna. Po drodze dodatkowa atrakcja: zbieraliśmy gwoździe od szyn kolejki leśnej a nawet znaleźliśmy tajemniczy hak...
I tak dotarliśmy do przystanku przy cmentarzu
wojennym. Tu krótki popas. Jeszcze podjechaliśmy do tablic poświęconych
parkom narodowym przed muzeum, jeszcze rundka krótką ścieżką przyrodniczą
i niestety powoli zapakowaliśmy się na auto do powrotnej drogi. Nadmiar świeżego
powietrza zadziałał na mieszczuchów: Marzenka była śpiąca, mnie też
trudno było nie ziewać a wracaliśmy przez sam środek miasta bo tak nam
pasowało. Trochę nas wyprawa zmęczyła I tego dnia nic już nie dokazaliśmy.
Niedziela, co warte odnotowania, znów rowerowa. Zapowiadano deszcz w tych stronach. Wiatr się wzmógł, w nocy popadało a i od rana ciemne chmury sunęły nad Warszawą. Nie były jednak zbyt straszne, grożące zaciągnięciem się beznadziejnym. Ot tyle że wzięliśmy kurtki na wszelki wypadek. Całkiem przyjemnie z wiatrem do Powsina i dalej klasycznie do Jeziornej ul. Wczasową i Borową, skąd zaczęły się dziewicze rowerowo tereny dla Marzenki.
Wczasową wyasfaltowano w międzyczasie, znaczy że cywilizacja podeszła bliżej. Wzdłuż Jeziorki do tężni gdzie mały postój na zdrowotne inhalacje. A potem spokojnie, żółtym szlakiem po tym Bewerly Hills do lasu Słomczyńskiego. Jak zwykle, było tam pustawo. Miły kontrast z tłumnym Powsinem i parkiem zdrojowym. Lasem do Słomczyna pod kościół a dalej w dół asfaltem do Cieciszewa i w lewo do Łyczyna.
Zadałem sobie tam pytanie: czy ta droga zawsze była taka prosta i asfaltowana? Przed rezerwatem Olszynka roboty drogowe. My odbiliśmy za szlakiem w łąki. Ależ tu było przyjemnie... Przez Obory i kolejny rezerwat – Łęgi Oborskie.
Zawinęliśmy
jeszcze w jedno z mych ulubionych miejsc – pod żeliwny krzyż nad stawami w
Mirkowie i obok papierni do Jeziornej. Po drodze się rozpadało i zaraz przestało.
Powrót stałą trasą, choć pod wiatr, nie był nudny bo cały czas rozmawialiśmy.