Francja - piękna aż do znudzenia.

Wyprawa do Francji z przyległościami przytrafiła nam się trochę przez przypadek. W tym roku, w ramach kontynuacji docierania do odległych zakątków Europy miała być Hiszpania, aż po Gibraltar i może Portugalia. Nic z tego nie wyszło. Przerażenie mnie ogarnia na myśl o znalezieniu się tam w sezonie letnim, a poza sezonem nie udało się uzyskać urlopu. A więc, kierunek zastępczy - północna Francja. Bo to pewność niezliczonych atrakcji historycznych. Jest i morze lecz brzeg skalisty, więc nadzieja, że tłumy mniejsze. Taka już nasza świecka tradycja, że wyruszamy z Marzenką na urlop nie po wypoczynek a na intensywnie zwiedzanie, nie inaczej miało być we Francji. Może zabrzmi to kontrowersyjnie, jednak uważam, iż jest to kraj turystycznie mało przez Polaków odkryty. Wśród wielu znajomych wywołaliśmy zdziwienie, że wybierając się do północnej Francji ominiemy Paryż. "To po co tam jedziecie ?" - pytali. Wierzcie - nie wierzcie, zrobiliśmy w kraju nad Loarą kilka tysięcy kilometrów i poza TIR-ami nie spotkaliśmy ANI JEDENGO polskiego samochodu. Ani jednej polskiej przyczepy czy namiotu na kempingu. Parę razy tylko usłyszeliśmy ojczysty język, gdzieś wśród tłumów turystów a pod klasztorem St Michel zobaczyliśmy polski autokar. Wspominam o tym wyłącznie jako o ciekawostce socjologicznej bez większego znaczenia. Naszą wyprawę mogę podsumować już teraz: gorąco polecam. Odwiedziliśmy tyle pięknych i ciekawych miejsc, że gdybyśmy mogli podróżować dłużej, chyba by się nam znudziły. Lecz na nasze szczęście czas był ograniczony i pozostał niedosyt...

             
                    

Nareszcie nasza maszyna wyprawowa ma trwałą nazwę. Niewypał z kevlarowymi pokrowcami - zaczęły się przecierać pierwszego dnia.
Kolejne scenki z życia codziennego na pokładzie Dysharmoniii.

Wyprawy Dysharmonią mają to do siebie, iż wymagają rozlicznych przygotowań. Przed tym sezonem nie dokonałem żadnych sprzętowych ulepszeń. Nie udało się nawet wyruszyć, jak poprzednio, na długi majowy weekend, kiedy wychodzą różne usterki i można dokonać poprawek. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu, dobrze, że prowiant udało się kupić wcześniej. Stało się więc tak, że na wyprawę do Francji Harmonia wyruszała w stanie, w jakim ją pozostawiliśmy w jesieni. Przezimowała sobie spokojnie pod wiatą, której się rok temu dorobiła i musiała się szybko obudzić z długiego snu, wyruszając od razu w daleką drogę. Udało się nam jedynie dokonać kilku drobnych inwestycji. Pierwszy raz posługiwaliśmy się GPS-em, który sprawdził się wspaniale na dojazdach do kempingów, zwłaszcza na wąskich bocznych drogach Francji (autostrady płatne, więc ich unikaliśmy). Nasza maszyna wyprawowa uzyskała nareszcie dumny napis z nazwą a rowery otrzymały uszyte przez Marzenkę pokrowce z materiału na miarę XXI wieku - kevlaru. Niestety, kevlar się nie sprawdził - przetarł się na strzępy, zawiodła nasza inżynieria materiałowa. Nic to, jeszcze coś wymyślimy.

Nie mam serca by dokładnie, dzień za dniem zdawać relację z każdego naszego ruchu. Wiem, że nikt nie podąży naszymi śladami więc taki trud jest zbędny. Napiszę tylko ogólnie, jakie miejsca odwiedzają Małeccy, co ich interesuje.

                    

Podróż kamperem po Francji? Jak najbardziej! Wygodne kempingi, niezliczone atrakcje, wspaniałe jedzenie. No i te ich wina...
Jednym słowem: Vive la France!

Pewnego niedzielnego popołudnia, po cało-sobotnim intensywnym pakowaniu, musieliśmy wstąpić kurtuazyjnie do rodziny i wyruszyli na zachód dość późno. Obiad w słynnym Taurusie koło Pilzna. Jazda nieco nudna, bo ile się dało autostradą, bez postojów. Nocleg wypadł nam w Legnickim Polu. Tam, na kempingu zobaczyłem ciekawostkę: rodzina Anglików mieszkała nie w namiocie, nie w przyczepie czy kamperze ale na łodzi holowanej przez Land Rovera. Nazajutrz powróciliśmy na autostradę i cały dzień przebijali się przez Niemcy. Pod wieczór, rzutem na taśmę (czyli tuż przed zamknięciem recepcji kempingu - wcześnie zamykane recepcje to we Francji nieraz duży problem), dotarliśmy do malowniczego miasta Colmar w Alzacji czyli już na terytorium żabojadów... Tu zaczyna się nasze życie na styl francuski - poranne wyprawy po ciepłe bagietki i wstępowanie na świeże croissanty.

             
                           

Colmar - miasto Bartholdiego, twórcy Statuy Wolności i domów szachulcowych.
Cluny, dziś niepozorna mieścina a przed tysiącem lat miało większe znaczenie niż dziś Bruksela i największy kościół na świecie,
sięgał od wejścia, gdzie stoi Marzena daleko poza widoczną daleko, zachowaną wieżę.

Po przelotnym pobycie w Alzacji ruszyliśmy na południowy zachód, przejechali kawał drogi i zakotwiczyli w Burgundii, przy pierwszej z planowanych atrakcji. Cluny słynie z benedyktyńskiego opactwa, a przede wszystkim z resztek romańskiego, największego do czasu budowy bazyliki św. Piotra w Rzymie, kościoła katolickiego. Za czasów Napoleona opuszczony kościół rozebrano prawie całkowicie, lecz zachowane fragmenty robią wciąż wielkie wrażenie. Mnie szczególnie zapadła w pamięć kolekcja sztuki romańskiej i panel, którym można było kręcić we wszystkie strony. Ekran przedstawiał trójwymiarowy obraz tego, jak wyglądała bazylika dokładnie po drugiej stronie ekranu. Bajer! Lecz spotkanie z Burgundią to oczywiście również konieczność popicia burgunda i początek degustacji niezliczonej ilości francuskich serów. Burgund i sery wydawały się drogie, a przecież były dużo tańsze niż u nas. Poza tym... raz się żyje. Z bazyliki w Cluny pozostały resztki, za to mniejszy, romański kościół w Paray-le-Monial stoi, jak stał. Rewelacja dla miłośników starożytnych kamieni. A samo miasteczko - też poezja dla oczu. Sztuka romańska sztuką romańską ale Francja słynie przede wszystkim z wielkich katedr gotyckich. Gdy kogoś, tak, jak nas, kręci średniowiecze, nie sposób odmówić sobie zwiedzenia co najmniej jednej. Wybór padł na Bourges. Spokojne, pełne zabytków miasteczko na uboczu, z wspaniałą pięcionawową katedrą, nietypową bo bez transeptu czyli nawy poprzecznej. Dla nas cenne, że nie jest ona oblegana przez turystów. Nocujemy na kempingu, lecz myszkując po mieście odkrywamy kolejną francuską atrakcję - rozległe, darmowe parkingi dla kamperów, na których można pozostawać na noc.

             
                           

Paray-le-Monial, perełka sztuki romańskiej.
Za to Bourges to już nie perełka ale prawdziwa perła gotyku. A jako bonus - urokliwe stare miasto.

                    
             

Chenonceaux - jeśli chce się zobaczyć jeden z najpiękniejszych zamków nad Loarą, tam trzeba się skierować. Tłumy turystów gwarantowane!
Muzemu przy torze w Le Mans. Są tam samochody wygrywające słynny 24-godzinny wyścig. Od najstarszych po najnowsze.

Dalsza droga wiodła przez dolinę Loary. Nie zwiedzać tamtejszych zamków byłoby niewybaczalnym nietaktem, zwiedzać je to utknąć na resztę urlopu. Poszliśmy na kompromis - wybrali jeden taki, co nam się wydawał najbardziej malowniczy - Chenonceaux i postarali się być tam tuż po otwarciu, nim nadciągną tłumy. Udało się. Obejrzeliśmy wszystko spokojnie i rzetelnie, nim zapełniły się wszystkie parkingi, kolejki ustawiły do kas a gromady ludzi zapełniły zamek i ogrody. Jestem przekonany, że są zamki mało znane a prawie tak piękne, czekają na nas, lecz to pieśń odległej przyszłości. Kolejna atrakcja, jak najbardziej współczesna: przejazd z Mulsanne do Le Mans odcinkiem drogi, która jest fragmentem toru słynnego 24-godzinnego wyścigu samochodów sportowych. Niegdyś była to najszybsza prosta ze wszystkich torów na świecie, niestety, urządzono na niej szykany - dla bezpieczeństwa. Nie odmówiliśmy sobie też przyjemności wizyty w muzeum przy torze, pełnym wyścigówek i innych ciekawostek.

                           
                    

Bretania to królestwo zabytków pre-historycznych. Najsłynniejsze to pola "alignements" koło Carnac.
Wielkie wrażenie robi też Locmariaquer, ze "Stołem Kupców" i największym menhirem, co wygląda jak obalone Moai z Wyspy Wielkanocnej.

Przejechaliśmy do Bretanii i to w rejon nadbrzeżny, bardzo turystyczny czyli do Carnac. Trzeba się gimnastykować by znaleźć tu miejsce na kempingu w sierpniu. Nam się udało. W okolicach Carnac po raz pierwszy zdjęliśmy z dachu składaki i pojeździli po okolicach na rowerach. Były malownicze mariny, pełne jachtów, były plaże i skaliste brzegi półwyspu Quiberon. Jednak nas, zapalonych miłośników zabytków prehistorii przyciągnęły w te strony jak magnes, słynne pola menhirów. Kurhany, dolmeny, kamienne stele i kromlechy. Zadeptane przez turystów a wciąż tajemnicze, magiczne kamienie, z którymi każdy może być sam na sam. Wielki połamany menhir w Locmariaquer robi niesamowite wrażenie jednak najfajniej było w Le Petit Menec - zupełnie pustym i ogólnodostępnym polu menhirów w lesie, na krańcach Carnac.

Z naszymi wyprawami nieodłącznie wiąże się chęć osiągnięcia jakichś kresów, limitów, poza które posunąć się nie da i trzeba zawracać. Mogą to być nieprzekraczalne granice państw, mogą być granice lądu i wody - przylądki i półwyspy. Tym razem był przylądek Raz. Tak się nazywa jeden z najdalej wysuniętych krańców Bretanii, za nim już tylko wzburzony Atlantyk. Wizyta na malowniczym, skalistym przylądku była punktem zwrotnym - od tego miejsca kierowaliśmy się na wschód, coraz bliżej domu.

                                                                     

Bretania to przede wszystkim malownicze skaliste brzegi, kamienne miasteczka i fantastyczne owoce morza.

Po drodze trafił nam się biwak w Locronan. Maleńkie, bretońskie miasteczko, używane jako plan filmowy m.in. przez Polańskiego, to prawdziwa perełka, pełna starych kamiennych domów, kwiatów i wiekowych bluszczy. Oczywiście jego sława i urok przyciąga turystów lecz ich ilość pozostawała w granicach przyzwoitości.

Przed opuszczeniem Bretanii muszę wspomnieć, iż zakosztowaliśmy tam miejscowej specjalności czyli owoców morza oraz (a jakże inaczej) fasolki po bretońsku! Tę ostatnią przywieźliśmy z Polski, nie ufając nazwie. Bardzo nam w Bretanii smakowała.

                           
                    

Le Mont St Michel. Mekka turystów. Gdy z otaczającej wysepkę laguny cofa się woda, nadchodzi kolejna fala - morze samochodów i kamperów.
Widoki i pękne zabytki wynagradzają trudy przebywania w tłoku.

Przekraczaliśmy granicę Normandii, wiedząc, iż kolejny postój wypadnie przy naprawdę znanej atrakcji turystycznej, jednej z ikon Francji poza Paryżem. Le Mont St Michel wyrasta z przybrzeżnej laguny niczym bajkowy zamek w Disneylandzie. Mieliśmy rankiem do przejechania zbyt wiele kilometrów by dotrzeć na miejsce wcześniej niż o 11. Spodziewaliśmy się dużego ruchu, więc z pokorą i cierpliwością odstaliśmy korek przed groblą prowadzącą na wyspę. Olbrzymie parkowisko na dnie zatoki i znajdujące się tam morze kamperów przeszły nasze wszelkie wyobrażenia. Ciekawostka: kiedy manewrowaliśmy po parkingu, ekran naszego GPS-u był całkiem niebieski, przyrząd uznał że jesteśmy na morzu. Poruszanie się w ludzkim zatorze w górę jedynej, wąskiej uliczki na wysepce przypominało zwiedzanie zamku Himeji w Japonii. Do kasy, gdzie kupowało się bilety na zwiedzanie położonego na szczycie opactwa, stała kolejka, wyglądająca zupełnie beznadziejnie. O dziwo, czekaliśmy tam tylko pół godziny, a w samym klasztorze tłum ginął i zwiedzało się przyjemnie. Trudno było się dostać na Mont St Michel, jeszcze trudniej wydostać ale atrakcja jest tak wielka że warta cierpliwości i poświęcenia.

W Normandii dotknęła nas w końcu plaga zapchanych kempingów, nie znaleźliśmy miejsca w Bayeux i nie zobaczyli słynnej średniowiecznej tkaniny, trzeba było pomyśleć o alternatywnym noclegu. Znaleźliśmy miejsce na parkingu niedaleko Arromanches ze wspaniałym widokiem na resztki falochronu tymczasowego portu aliantów. Wszak Normandia to miejsce D-Day, słynnej inwazji. Wszędzie tu są pozostałości niemieckich umocnień, na każdym kroku stoją pomniki, czołgi i inne antyki. Kogo tamte historie interesują, znajdzie mnóstwo atrakcji. Na nas wielkie wrażenie zrobiła zdobyta przez Rangersów niemiecka bateria na Pointe du Hoc - amerykańskie miejsce pamięci narodowej oraz zachowane obok Longues sur Mer działa 152mm. Ich zwiedzanie uatrakcyjnił nam gęsty deszcz.

                           
                    

66 lat temu desant aliantów był dla Normandii dopustem Bożym. Dziś pamiątki D-Day są żyłami złota, przyciągajacymi tysiące turystów.
Nasz jedyny pół-dziki nocleg wypadł w Arromanches - zachód słońca nad tamtejszymi resztkami portu inwazyjnego.

Dużo czasu zajęło przebycie promem Sekwany, ominięcie Hawru i dotarcie do ostatniej atrakcji nad brzegiem morza. Zatrzymaliśmy się w letniskowej miejscowości Etretat, by zobaczyć słynną iglicę. W jej tajnym wnętrzu, jak zapamiętałem z serialu oglądanego w dzieciństwie, urzędował dżentelmen - włamywacz - Arsene Lupin. Wystająca z morza ostra skała i położone obok skalne łuki to jeden z symboli Normandii. Mglista, deszczowa aura ograniczała widoczność, jednak nie na tyle, by odebrać nam przyjemność z krótkiej, błotnistej wspinaczki. Piszę ten tekst w Rosji, ponad dwa miesiące po wyprawie a na vibramowych podeszwach swoich turystycznych butów wciąż mam resztki błota z Normandii.

                                  

Skały w okolicach Etretat, wśród których błąka się duch Arsene Lupina.
Naiwny serial o dżentelmenie - włamywaczu był jednym z hitów niedzielnej telewizji w czasach Gierka.

Zatrzymaliśmy się na nocleg nad Sekwaną, nie daleko ujścia. Pobliskie miasteczko Caudebec jest bardzo małe. Ma ciekawy kościół gotycki, przyozdobiony w charakterystyczny dla Francji sposób. Otóż większość głów czy twarzy świętych na rzeźbach i płaskorzeźbach została uszkodzona a czasem całkiem zniszczona. To pamiątki rewolucji francuskiej, spotykane wielokrotnie. Widywaliśmy ślady wandalizmu dokonanego szybko i niedokładnie (tylko tam gdzie dostęp był łatwy), jak też efekty pracy zawziętych rewolucjonistów, niszczących skrupulatnie, używających rusztowań by sięgnąć wyżej położonych rzeźb.

             

Niepozorne Beauvais z rekordową katedrą. Najwyższe sklepienie, najwięcej katastrof budowlanych, najstarszy zegar...
Najbardziej niedokończona...

Kolejny pyszny postój wypadł w Beauvais w Pikardii. Jest tam największa (w zamierzeniach) z gotyckich katedr Francji, o najwyższym sklepieniu. Tyle, że kilkakrotnie się waliła i nigdy nie była ukończona. Wśród innych naj-, którymi ta cicha dziś i nieco zapomniana budowla może się pochwalić, jest najstarszy na świecie bijący zegar (czynny do tej pory).

                    

Niepozorna polanka w Compiegne. Pewnego razu spotkało się tu kilku panów we wrogich mundurach.
A że umówili się tu w listopadzie, mamy teraz jesienne święto pogody barowej - długi weekend, kiedy ani na rower ani na narty.

W drodze do Szampanii zatrzymaliśmy się w lasku Compiegne. Znajdująca się tam Polana Zawieszenia Broni leży nieco na uboczu od głównych turystycznych szlaków, jednak jej znaczenie historyczne i symboliczne sprawia, iż wielu tu przyjeżdża, choć nie ma wiele do zobaczenia. Ot, tory bocznicy, na której zatrzymały się wagony aliantów i Niemców, by podpisać rozejm kończący I wojnę światową. Później Hitler miał kaprys, by w tym samym miejscu i w tym samym wagonie podpisano akt kapitulacji Francji w 1940 r. Z oryginalnego wagonu zachowała się tylko przypalona szczapa, eksponowany egzemplarz pochodzi z tej samej serii lecz ma inny numer. W licznych fotoplastykonach kolekcja interesujących zdjęć z I wojny, nieraz bardzo wstrząsających.

                    
             

Szampan w Szampanii. Łuczek trumfalny i katedra w Chalons sur Marne. Obtłuczone portale kościelne - efekt działalności rewolucyjnych ekstremistów.

W Szampanii kupiliśmy szampana. Robią go chyba z kukurydzy, gdyż wszędzie, jak okiem sięgnąć, widać jej plantacje, winnic jak na lekarstwo. Tam kolejne miasto pełne sakralnych zabytków na naszej trasie - Chalons sur Marne. Ponoć turyści je omijają, mimo że posiada katedrę wpisaną na listę UNESCO. Może obawiają się kolorowych, których tu zatrzęsienie?

Ostatnim miejscem postoju we Francji, podczas skróconego z powodów rodzinnych wyjazdu, było Verdun a dokładniej teren najkrwawszych walk o tę twierdzę podczas słynnej bitwy. Tak, jak w Normandii, pamiątek wojennych jest tu bez liku. My, odwiedziliśmy zaledwie kilka. Najpierw muzeum - dość klasyczne w stylu "bomby-miny-karabiny". Potem pobliski, porośnięty lasem krajobraz księżycowy, w jaki zamieniła się wioska Fleury, przechodząc wielokrotnie z rąk do rąk. Nieco dalej, słynny fort Douaumont, zdobyty w krwawych walkach przez Niemców, którzy się długo w nim potem bronili, nim zostali na powrót wyparci. Na koniec wizyta w monumentalnym mauzoleum - kostnicy Ossuarie de Douaumont. Tam i na przyległym wielkim cmentarzu spoczywają dziesiątki tysięcy żołnierzy. U nas takich miejsc również nie brakuje, bo wojny Polskę nieźle przewalcowały, lecz jak się głębiej zastanowić, uruchomić wyobraźnię, wszystkie one powinny robić na współczesnych ludziach wrażenie. Ale czy robią? Czy skłaniają młodych ludzi do zadumy? Wątpię!

             

Parę obrazków z terenu rzeźni pod Verdun. Muzeum i porośnięty lasem proch w jaki obróciła się wioska Fleury.

                           

Potężny fort Douaumont, w którym nawet każdy kawałek żelaza nosi rany z nieustannego obstrzału.

                    

Kostnica - mauzoleum.

Niestety, z Verdun musieliśmy już ruszyć ku pobliskiej granicy Francji, by przed powrotem do kraju odbyć trasę pod tytułem "Benelux w pigułce". Na każdy kraj mieliśmy jeden dzień. Najpierw pobyt w Luksemburgu. Urządziliśmy tam rowerem dwie wyprawy do miasta z odległego o ok. 10 km kempingu. Na tymże kempingu, w miasteczku Hesperange (najbliższy od centrum, niedrogi i jak wspomniałem, początek świetnej trasy rowerowej) pierwszy raz zobaczyliśmy kampera zrobionego z ... wozu strażackiego. Na taki pomysł wpadli oczywiście Holendrzy. Trasa do centrum wiodła malowniczą doliną rzeki Alzette. To jedyne miasto, jakie znam, gdzie z dzielnicy do dzielnicy można się dostać windą i to z dwoma rowerami! Luksemburg wygląda na dość skromne, mocno przytłoczone przez instytucje Unii Europejskiej miasteczko. Raj dla miłośników fortyfikacji i nowoczesnej architektury. Po trudach całodziennego zwiedzania, zasiedliśmy w Dysharmonii przy kieliszku wina, żeby było jak w piosence: "...był Luksemburg, chata, szkło, jakże się chciało żyć ...".

             

Kempingowy wóz strażacki z Holandii. Urokliwa trasa rowerowa do centrum Luksemburga

             
                    

Grobowiec Jana Luksemburskiego, przez pewien czas formalnego króla Polski.
Stary i nowy Luksemburg.

                           
                    

Malowniczy zamek Vianden... Pod sąsiednim zamkiem Clervaux na zawsze pozostał, broniący go dzielnie czołg Sherman.

Pokonując Ardeny w drodze do Belgii zwiedziliśmy też dwa zamki - fantastyczne Vianden i takie sobie Clervaux. Ozdobą tego ostatniego jest czołg Sherman, uszkodzony właśnie w tym miejscu podczas walk w Ardenach.

Wizytę w Belgii, która przywitała nas deszczem (zaczęło padać i padało prawie do polskiej granicy !) z konieczności ograniczyliśmy do krótkiego pobytu w mieście Spa. Dla mniej zorientowanych: spa - instytucje, jakie w ostatnich latach się rozmnożyły w kraju nad Wisłą, wzięły wszystkie nazwę od tego nieco dziś podupadłego kurortu. Dla nas, miłośników historii i dziwów to była niezła gratka - nie dość że w Spa było najstarsze w świecie spa, to jeszcze może się poszczycić najstarszym kasynem. Tak, tak, starsze nawet niż to w Monte Carlo i ciągle czynne. Z większych dziwactw można tam w Spa zobaczyć przeszkloną kolejkę linową, która dowozi pacjentów z hotelu w centrum prosto do spa na pobliskiej górze i to ubranych w szlafroki! Szkoda, że nie całkiem gołych ;). Na pociechę, że już musimy ruszać dalej kupiliśmy sobie czekoladowe pralinki i miejscową nalewkę ziołową - poezja!

                           

Spa. Najstarsze na świecie kasyno. Miejscowi mistrzowie gry w boule.

             

Spa w Spa i wiodąca do niego kolejka linowa.

                           

Holandia. Sami na kempingu, zupełnie nowe doświadczenie na tym urlopie.
Złośliwie nieczynny sklep serowy. Dobrze, że dorwaliśmy sery w innym!

Kraje Beneluxu są małe, odległości niewielkie, dlaczego więc nie mielibyśmy, będąc tak blisko Holandii, nie zajrzeć tam i nie kupić trochę sera? Tak właśnie zrobiliśmy, choćby po to, by uniknąć nocowania w Niemczech. Kemping w jakiejś zapadłej dziurze, blisko granicy, stanowił kontrast w stosunku do zatłoczonych kempingów francuskich - był praktycznie pusty, jeśli nie liczyć wielkiego, niczym latynoamerykańskie slumsy, osiedla domków letniskowych. Wciąż padający deszcz ograniczył zwiedzanie okolicy do wypraw na zakupy holenderskich specjałów. Zaopatrzywszy się należycie, trzeba było ruszać z powrotem. Po całodziennej jeździe znaleźliśmy się na nowym, szykownym kempingu pod Sulęcinem. Stało tam kilka przyczep i kamperów a my byliśmy jedynymi Polakami. Urlop nieubłaganie dobiegał końca. Po kocich łbach, niewykończonych autostradach, przez korki Łodzi i zatory Gierkówki dotarliśmy do Częstochowy, ostatniego miejsca postoju. Nareszcie, po wielu latach, udało nam się tam zwiedzić muzeum kopalniane u stóp Jasnej Góry. A sam klasztor z roku na rok pięknieje i upodabnia się do Lichenia, z którym ostro konkuruje... Na koniec, wizyta w romańskim kościółku w Siewierzu, przejazd przez Jurę Krakowsko-Częstochowską i obiad przy zamku w Kurozwękach. I już koniec wyprawy...

      
                    
                    

Częstochowa, Siewierz, Kurozwęki. Krajowa część urlopu mocno okrojona.
Niby wszystko cieszy do ostatniej chwili, lecz w rzeczywistości w oczy zagląda smutek, iż to już koniec! Ciąg dalszy dopiero za rok...

Wypadałoby wyciągnąć jakieś wnioski, konkluzje, lecz nie przychodzą mi do głowy żadne mądrości. Do zwiedzania Francji nie trzeba namawiać, w końcu to najliczniej odwiedzany przez turystów kraj na świecie. Różnorodność krajobrazów, bogactwo zabytków, wyśmienite jedzenie i wina. To wszystko banały.

Dla podróżujących kamperem niedogodnością będą z pewnością w szczycie sezonu masy innych kamperów we wszystkich popularnych miejscowościach turystycznych. Za to wielkim plusem jest bogactwo specjalnych parkingów i możliwość pozostawania na noc w dowolnym miejscu. Pośród różnych typów wehikułów, służących do podróży i mieszkania, jakie się we Francji spotyka, pojazdy na bazie pickupa to prawdziwa rzadkość. Może dlatego za naszym dziwolągiem często się tam oglądano?

Podsumowując kamperowy sezon 2010 stwierdzam, iż jedna wyprawa urlopowa, szczególnie okrojona, jak tegoroczna, to stanowczo za mało. Przydałyby się choć ze dwa długie weekendy - wypad w maju dla sprawdzenia sezonu i drugi złotą jesienią, na otarcie łez. Może taka sztuka uda się w przyszłym roku?

Powrót
Back